Arnold Schwarzenegger / fot. Charles Ommanney, Getty Images
Rozmowa z Arnoldem Schwarzeneggerem odbyła się krótko przed jego operacją, którą przeszedł w drugiej połowie października 2020 roku w klinice w Cleveland. Teraz gwiazdor kina i były gubernator Kalifornii odbywa rekonwalescencję.
Do fanów napisał: "Dzięki zespołowi z Cleveland Clinic mam nową zastawkę aortalną do użycia razem z zastawką płucną z poprzedniej operacji. Czuję się fantastycznie. Dziękuję każdemu lekarzowi i pielęgniarce z tego zespołu".
W końcu Terminator obiecywał: "Hasta la vista, baby", więc nie wrócić mu po prostu nie wypadało.
Yola Czaderska-Hayek: 3 listopada Amerykanie wybiorą prezydenta. Nie urodziłeś się w USA, więc nie możesz kandydować do Białego Domu. Gdybyś jednak mógł, jaki byłby twój program wyborczy?
Arnold Schwarzenegger: To pytanie czysto hipotetyczne, ale jako że nastroje przed wyborami sprzyjają rozmowom na ten temat, odpowiem. Według mnie priorytetem dla Ameryki powinna być likwidacja nierówności. Chciałbym, żeby ciemnoskóre dzieciaki z Filadelfii czy Baltimore mogły dostać taką szansę, jaką kiedyś dostałem ja w chwili przybycia do Stanów Zjednoczonych.
Miałem dostęp do edukacji, mogłem wziąć kredyt, mogłem wykupić mieszkanie, a potem wejść na rynek nieruchomości. Ta droga dla wielu mniejszości, zwłaszcza dla osób czarnoskórych, wciąż jest zamknięta. Gdybym kandydował na prezydenta, to byłby jeden z najważniejszych punktów mojego programu: likwidacja barier.
Chciałbym zaprosić republikanów i demokratów do wspólnej debaty na temat polityki mieszkaniowej, systemu penalizacji czy choćby prawa do głosowania. Każdy powinien mieć prawo do głosowania – nie powinno dochodzić do sytuacji, w których lokale wyborcze dla czarnoskórych są zamykane, żeby utrudnić im oddanie głosu.
Tak naprawdę potrzebujemy nowej ustawy o prawach obywatelskich, czyli nowej, ulepszonej wersji aktu prawnego, który istnieje już od wielu lat. Jest w tej kwestii jeszcze mnóstwo do zrobienia – wyobrażasz sobie na przykład, że w amerykańskim prawie nie ma zakazu linczów? Coś okropnego!
Oczywiście istnieje całe mnóstwo innych tematów, którymi należałoby się zająć w kampanii, ale problem tkwi też, niestety, w samym systemie wyborczym. Ta maszyneria jest tak skonstruowana, że wiecznie wygrywają ci sami politycy, nawet jeśli ich poparcie wynosi jakieś 18 procent. Według mnie ten system potrzebuje gruntownej reformy, by można było nareszcie rozliczyć polityków z ich działań.
Ameryka potrzebuje nowej infrastruktury, nowego prawa o imigracji, nowego systemu opieki zdrowotnej, w którym wszyscy są ubezpieczeni. Te sprawy nie mogą dłużej czekać.
Zamierzasz głosować na Trumpa czy na Bidena?
Nie będę publicznie o tym informował. To prawda, że nie we wszystkim zgadzam się z urzędującym prezydentem. Ale też nie uważam, że każdy ma obowiązek zgadzać się we wszystkim ze mną. Trudno między ludźmi o idealną zgodność w myśleniu. Wydaje mi się jednak, że to nie jest w tej chwili najważniejsze.
Dla mnie istotne jest, żebyśmy umieli się porozumieć i pracować razem. Przy czym nie mam na myśli pustych frazesów w rodzaju nawoływania do dialogu. Już wystarczy – przez ostatnie pół wieku mieliśmy w Ameryce dialogu po uszy. I nic z tego nie wynikło. Chodzi o konkretne działania mające na celu zmniejszenie nierówności. To się oczywiście nie wydarzy z dnia na dzień, ale jak powiedział Martin Luther King, bodajże w 1967 roku, potrzebujemy projektu.
Potrzebujemy mądrych ludzi ze wszystkich stron, czarnych, białych, ze wszystkich ras, żeby stworzyli dla Ameryki projekt, który będzie można przegłosować w Kongresie i dać prezydentowi do podpisania.
Nie obawiasz się, że jeżeli Donald Trump zostanie ponownie wybrany, może to mieć katastrofalne skutki dla klimatu nie tylko w Ameryce, ale i na świecie?
Bez przesady, Ameryka nie funkcjonuje w ten sposób, że cała władza skupiona jest w rękach jednego człowieka. Zgadzam się, że obecny prezydent ma odmienne spojrzenie na kwestie ochrony środowiska niż wielu z nas. Ale powtarzam, to tylko jeden człowiek!
Tymczasem w każdym z pięćdziesięciu stanów lokalne władze wykonują intensywną pracę na rzecz ratowania przyrody. Podam jako przykład to, co dzieje się u nas, w Kalifornii. Mamy tu wyjątkowo surowe prawo proekologiczne. Przez siedem lat, kiedy piastowałem urząd gubernatora, udało się zredukować o 25 procent emisję gazów cieplarnianych. Od 14 procent użytkowania odnawialnych źródeł energii przeszliśmy do 50 procent.
Wprowadziliśmy m.in. projekt "zielonej" architektury i ograniczenie użycia paliw węglowych. Możemy służyć za wzór nie tylko dla reszty Ameryki, ale i dla innych krajów. Uważam, że najwyższa pora, by dokonał się wielki przewrót w ekonomii. Zwrot ku nowemu.
Wyobraź sobie na przykład, że masz szansę zainwestować w telekomunikację. W co włożysz pieniądze: w stare telefony stacjonarne, które wymagają okablowania, słupów i nieustannie się psują? Czy jednak w nowoczesne telefony komórkowe? Na tej samej zasadzie trzeba inwestować w nowe źródła energii: panele słoneczne, turbiny zasilane wiatrem, elektryczne samochody.
Tu jest przyszłość, tu są miejsca pracy. I co ważne, to jest biznes przyjazny dla środowiska, nikt tu nie rozgrzebuje ziemi w poszukiwaniu kopalin.
Obawiam się, że twój optymizm może okazać się przesadzony. Nie wszystkie kraje są tak zaangażowane w ochronę środowiska, co wspomniana przez ciebie Kalifornia.
Niestety, to prawda. Pamiętam, że w 2015 roku podczas światowego spotkania w Paryżu doszło do podpisania umowy klimatycznej, której uczestnicy zobowiązali się do zredukowania emisji gazów cieplarnianych do roku 2025. I co? Trzy czwarte krajów nie realizuje w ogóle tej obietnicy. To rzeczywiście deprymujące.
Ale z drugiej strony trzeba pamiętać, że politycy i urzędy to nie wszystko. Trzeba mieć przede wszystkim zaufanie do ludzi. Każdy z osobna ma niewielki wpływ na środowisko, ale jako zbiorowość możemy już wiele. Podam przykład z dzieciństwa: moi rodzice przestrzegali zawsze zasady: zgaś niepotrzebną żarówkę. Jeśli wychodzisz z pokoju, wyłącz światło, żeby nie marnować prądu. Może to niewielka oszczędność, ale w przeliczeniu na masową skalę – już całkiem spora.
Dlatego uważam, że mówiąc o ochronie środowiska, należy zwracać się przede wszystkim bezpośrednio do zwykłych ludzi. Pamiętaj, najważniejsze wydarzenia, największe przewroty w historii ludzkości nie zaistniały dlatego, że gdzieś tam w stolicy jakiś rząd uchwalił jakieś przepisy. Ale dlatego, że inicjatywa wyszła od ludzi. Weźmy choćby ruch niepodległościowy w Indiach.
Albo ruch na rzecz zniesienia apartheidu w RPA. Ustawa o prawach obywatelskich nie wzięła się sama z siebie w Waszyngtonie – powstała dlatego, że ludzie wyszli protestować na ulice. Byłem niedawno na konwencji wyborczej republikanów, mowa była o ruchu wyzwolenia kobiet. On też nie powstał z inicjatywy rządu, tylko za sprawą kobiet, które upomniały się o swoje prawa. Tak to działa.
Na czym według ciebie polega sekret dobrego przywództwa?
Dobry przywódca musi wiedzieć, do czego dąży. Jeśli masz konkretną, sprecyzowaną wizję, to sukces jest w zasięgu ręki. Każdego dnia masz konkretny plan działania i przybliżasz się o krok do realizacji celu. Poza tym, jeśli wiesz, do czego dążysz, łatwiej będzie ci to wytłumaczyć ludziom i porwać ich za sobą.
Ten mechanizm działa nie tylko w polityce, zetknąłem się z nim, chociażby w kulturystyce. Kiedy zacząłem ćwiczyć, wiedziałem bardzo dokładnie, jakie rezultaty chcę osiągnąć, co się z tym wiąże i jak to wszystko powinno wyglądać. Miałem własny pomysł na mistrzostwa kulturystyczne, na kryteria ocen, na organizację imprez, na system nagród. Stworzyłem plan, który podchwycili zarówno inni kulturyści, jak i całe środowisko sportowe. Spodobało im się właśnie to, że ktoś ma plan, wizję i konkretne pomysły.
Pamiętam, że już jako polityk musiałem przekonać do siebie kolegów republikanów. Odbyliśmy spotkanie w Sacramento i zacząłem rozmowę od tego: "Mam jedną zasadę: nikogo nie wykluczam. Nieważne, do jakiej partii należycie i jakie macie poglądy. Chcę rozbić tu namiot, w którym wszyscy razem usiądziemy i wypalimy fajkę pokoju. Nawet jeśli wyznajemy inne wartości, tutaj będziemy przyjaciółmi. Demokraci i republikanie muszą nauczyć się rozmawiać ze sobą i iść na kompromis".
Najważniejsze to dać ludziom do zrozumienia, że kieruje tobą pasja. Jeśli to zobaczą, to sami za tobą pójdą.
Bardzo jestem ciekawa, skąd w tobie tyle energii, tyle entuzjazmu. Jak to robisz?
Mam po prostu dużo szczęścia. A poza tym to się wiąże z odpowiedzią na poprzednie pytanie: zawsze stawiałem sobie konkretne cele, zawsze wiedziałem, co chcę osiągnąć. Kiedy na przykład miałem dziesięć lat, postanowiłem, że wyjadę do Ameryki. Dzięki temu, kiedy rzeczywiście doszło już do wyjazdu, było mi łatwiej. Nie obawiałem się samej podróży, raczej zadawałem sobie pytanie: jak ja się tam dostanę?
W tamtych czasach ludzie podróżowali o wiele rzadziej niż dzisiaj. Mało kogo było stać na taki daleki wyjazd. Mimo to od dziecka wiedziałem, że chcę tu trafić. Podobnie było z kulturystyką: wiedziałem, że chcę zostać mistrzem. Miałem w głowie konkretną wizję, ze szczegółami wyobrażałem sobie, jak stoję na scenie i odbieram tytuł Mister Universum. Chodziło tylko o to, jak do tego momentu dojść. Trzeba było ćwiczyć po pięć godzin dziennie, pozować przed lustrem, dobrać odpowiednią dietę, ale to wszystko były tylko środki służące osiągnięciu celu.
Najważniejsza była zawsze wizja. Także w polityce – choć to ciekawe, ale nie od razu przyszło mi do głowy, żeby startować na urząd gubernatora. W latach 90. moja kariera była na szczytowym etapie, w ogóle nie myślałem o tym, żeby zmienić branżę. Po czym w Kalifornii doszło do poważnego kryzysu, nikt nie miał pomysłu, jak rozwiązać problem – i nagle mnie olśniło: zaraz, przecież ja mam pomysł! Ja zostanę gubernatorem i naprawię wszystko! Praktycznie znikąd pojawiłem się w wyborach na gubernatora i się udało.
Dlatego przy każdej okazji powtarzam: jeśli zastanawiasz się, co zrobić ze swoim życiem, najpierw usiądź i pomyśl, co jest dla ciebie ważne. Wiele razy rozmawiałem z dzieciakami po ukończeniu college'u: "No dobra, studia już za tobą, co dalej?". W odpowiedzi słyszałem: "No, teraz poszukam sobie pracy". "Dobrze, zaczniesz pracować w jakimś biurze, ale co dalej?".
Oczywiście nic w tym złego, że ktoś chce po prostu zarabiać na życie, bo z czegoś trzeba mieć na chleb, ale byłoby dobrze, gdyby któryś z tych dzieciaków miał jakiś konkretny plan, na przykład: "Chcę zostać potentatem na rynku nieruchomości". Wtedy byłoby mu o wiele prościej. Człowiek zdobywa licencję, zaczyna jako agent, zarabia pieniądze… W dobrej firmie można wyciągnąć kilkaset tysięcy albo nawet milion dolarów rocznie. Potem skupuje się ziemię.
Mówiąc krótko, trzeba mieć plan. Porównałbym to do lotu samolotem. Możesz mieć najnowocześniejszą maszynę pod słońcem, ale jeśli pilot nie wie, dokąd ma lecieć, to prędzej czy później skończy ci się paliwo i samolot się rozbije. Trzeba mieć plan i wiedzieć, czego się chce.
Porozmawiajmy przez chwilę o twojej karierze aktorskiej. Czy interesuje cię jeszcze w ogóle granie w filmach? A jeżeli tak, to za jakiego typu rolami się rozglądasz?
Cóż, dwudziestolatka to ja już nie zagram. Do ról chuderlaków czy innych suchotników też mnie raczej nie wezmą. Jeśli do filmu szukają kogoś z idealnym akcentem na przykład z południa Stanów, to również rola nie dla mnie. Niestety, pewne rzeczy są poza moim zasięgiem, ale nie narzekam. Gdybym tylko chciał w czymś zagrać, to jest w czym wybierać.
Cały czas pracujemy nad serialem z Davidem Ellisonem [producent dwóch ostatnich "Terminatorów"], trwają też przygotowania do "Trojaczków" Ivana Reitmana [planowana kontynuacja "Bliźniaków"], jest jeszcze do zrobienia serial dla History Channel.
Teraz, ze względu na koronawirusa, zyskaliśmy więcej czasu, by pochylić się nad każdym tytułem z osobna i zastanowić się, co jeszcze wymaga dopracowania. To są wszystko projekty, które można uruchomić w każdej chwili – dzięki temu mam świadomość, że gdybym kiedyś chciał wrócić na ekran, to nie będę musiał szukać sobie zajęcia. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem już na szczycie, te czasy przeminęły, pojawiły się nowe twarze i nowe nazwiska.
Ale to nie znaczy, że już po mnie! Bardzo się cieszę z tego, co udało mi się do tej pory osiągnąć i wiem, że stać mnie na to, by osiągnąć jeszcze więcej.
W tej chwili powrót na ekran miałbyś mocno utrudniony. Ze względu na pandemię na planach filmowych wdrożono procedury bezpieczeństwa: testy, maseczki, reżim sanitarny. Nie wiem, czy chciałoby ci się na to wszystko narażać. Może lepiej przeczekać, aż pandemia się skończy?
Nieco wiem, jak to wygląda w praktyce, ponieważ mój zięć, Chris Pratt, jest w trakcie realizacji filmu. Nie tak dawno wrócił do kraju, bo urodziło mu się dziecko, po czym wyjechał z powrotem do Londynu na plan. Opowiadał o środkach bezpieczeństwa: codziennie robią sobie testy, mierzą temperaturę. To nie tylko bardzo skomplikowane, ale i bardzo kosztowne.
Na takie procedury mogą sobie pozwolić tylko wielkie wytwórnie, mniejszych zwyczajnie na to nie stać.
Praca w tych warunkach to rzeczywiście temat wymagający głębszego zastanowienia. Mam to szczęście, że jeśli miałbym wrócić na plan filmowy, to wyłącznie dla przyjemności, a nie z musu. Udało mi się zarobić tyle pieniędzy, że właściwie do końca życia nie musiałbym już zajmować się niczym. Zdaję sobie sprawę, że wielu aktorów – i sportowców też – zupełnie nie umie radzić sobie z finansami.
Gdzieś te pieniądze im się rozchodzą, po czym nagle okazuje się, że w portfelu jest pusto, a tu jeszcze trzeba z czegoś zapłacić zaległe podatki. Znam ludzi, którzy zarabiają miliony, a nie mają zupełnie nic. Ja do tej kategorii nie należę. Wszystkie zarobione pieniądze oszczędzałem albo mądrze inwestowałem. I dbałem o to, by na czas płacić podatki.
Dlatego nie odczuwam w tej chwili żadnego przymusu, od kręcenia filmów nie zależy moje życie. Jeśli miałbym jeszcze trochę poczekać, nie widzę problemu. W moim wieku, z moim zdrowiem – a mam za sobą dwie operacje na otwartym sercu – trzeba na siebie uważać. Wolę wejść na plan wtedy, gdy będzie to całkowicie bezpieczne. Mam nadzieję, że w ciągu najbliższych miesięcy uda się znaleźć szczepionkę na koronawirusa, dzięki czemu będziemy mogli go nareszcie pokonać.
Czy twoim zdaniem koronawirus wpłynie na wybory prezydenckie?
Z całą pewnością to nie będzie jedyny czynnik, który będzie miał wpływ na wybory. Pamiętaj, że ludzie idą głosować głównie wtedy, gdy mają poczucie, że dzięki temu mogą coś zmienić. Tymczasem system jest tak zafiksowany, że bez względu na to, kto wygrywa, wszystko zostaje po staremu.
I przez to coraz więcej osób nabiera przekonania, że nie warto głosować. Koronawirus tylko pogłębił te frustracje. Mnóstwo Amerykanów straciło pracę, nie ma z czego opłacić ubezpieczenia. Jakby tego było mało, wciąż brakuje w USA porządnych przepisów o imigracji.
Mamy w kraju 50 milionów ludzi, którzy nie wiedzą, jaki jest właściwie ich status. Tragedia! Widać wyraźnie, że coś tu nie działa. W tym wszystkim pandemia dla wielu osób stanowi wygodną wymówkę: "Nie idę na wybory, żeby się nie zarazić". Powtarzam więc i będę powtarzał do upadłego: "Nieważne, jak bardzo jesteś zły, idź zagłosować".
Nie można zasłaniać się koronawirusem. Jeżeli będziemy przestrzegać reguł obowiązujących podczas pandemii, czyli wprowadzimy dystans i obowiązek noszenia maseczek, to nic się nikomu nie stanie. Zdaję sobie sprawę, że demokracja pod wieloma względami jest do kitu, ale lepszego systemu po prostu nie mamy. Trzeba go wspierać i dlatego należy iść na wybory.