Osoby potrzebujące z darami zebranymi przez organizację "Serce Miasta" //fot. Serce Miasta
Albo inaczej: jesteś w obcym mieście, musisz osiem godzin czekać na przesiadkowy pociąg. Jest zimno, pada deszcz, a ty czekasz. Jedna godzina, druga, trzecia. Siedzisz w knajpie, nie jesteś w stanie co pół godziny zamawiać nowej herbaty, bo nie masz kasy. Po pewnym czasie czujesz, że przeszkadzasz, tylko zajmujesz stolik. Jest zima, masz dość, jesteś przemoczony, chcesz wrócić do domu, padł ci telefon. Czujesz to? Cały czas masz jednak dokąd wrócić. Większość z nas jest ślepa na ten przywilej. I ludzi, którzy go nie mają.
Właśnie im pomaga Serce Miasta.
Stacja 0. Podwórko
Emka, wolontariuszka, krząta się po podwórku ze swoim kundelkiem Gitem. Wynosi z magazynu śpiwory i karimaty. Nad wszystkim czuwa zawieszony w przejściu Mahakala - w uproszczeniu: bóstwo buddyjskie o groźnym spojrzeniu.
Jest dziesiąta rano, za moment ruszymy w miasto dostawczym autem. Będziemy rozwozić naszym podopiecznym niezbędne rzeczy codziennego użytku. Wszystko pod szyldem "Serca Miasta" - organizacji działającej przy fundacji Fundusz Współpracy.
- Miałem taki czas w życiu, że byłem przedstawicielem handlowym - sales manager cośtam. To się ciągnęło kilka lat. Na pewnym etapie miałem chorobę hotelową. Wchodziłem do hotelu, kładłem się w ubraniu, nalewałem szklaneczkę czegoś mocniejszego, zapalałem papieroska, popielniczka na klacie i tak się budziłem rano. W pewnym momencie pojawiła się głośna myśl: "ja chcę do domu! Do ludzi!" – opowiada wolontariusz Zibi, szpakowaty przedsiębiorca branży budowlanej. Jest ubrany, jakby po pracy wciąż jeszcze wskakiwał na deskorolkę.
- Szef proponował mi awans, ale odmówiłem. Trafiłem do Serca. Tutaj czuję się jak w zespole jazzowym – jesteśmy ze sobą blisko, jest dużo improwizacji.
Inicjatywę powołały do życia Agnieszka Siekiera i Lusia Żagałkowicz. Nie tylko po to, by doraźnie pomagać, ale również pchać potrzebujących do działania. To, co teraz robią, nazywają "wydawką mobilną". Trochę z konieczności, bo jakiś czas temu na podwórku, gdzie działali, wybuchł konflikt. Sąsiedzi z luksusowego hotelu naprzeciwko nie chcieli takich gości.
- Nie chcieliśmy tego eskalować, więc skoro potrzebujący nie mogą przyjść do nas, to my jeździmy do nich - mówi Lusia.
Pomiędzy śpiworami, karimatami, torbami pełnymi ubrań i kartonami niezbędnych środków higieny ląduje lekka rozkładana kanapa. Posłuży za łóżko w treningowym mieszkaniu dla osoby, która dostanie szansę powrotu do "normalnego życia".
Tuż przed ruszeniem w miasto Zibi zauważa sflaczałą oponę w na oko 40-letnim, dostawczym mercedesie. Kilka dni wcześniej na Facebooku pojawiły się zdjęcia opon samochodu Lusi, przebitych wwierconymi w gumę śrubami. Po kilku nerwowych minutach oddech ulgi - tym razem nie chodzi o śruby, a o wiek pojazdu. Powietrze po prostu uchodzi z leciwego koła. Kompresor załatwia sprawę. Sercowóz rusza do pierwszej stacji.
- Do niedawna mieliśmy na użytek karetkę wojskową rocznik 1976. Czterobiegowa skrzynia biegów, niezsynchronizowana. Jak po raz pierwszy ruszałem "żuczkiem" w miasto, to był dreszczyk emocji - ekscytuje się Zibi. - Dostaliśmy go na trzy tygodnie od właściciela. Używaliśmy, dopóki nie znalazł się kupiec.
Stacja 1. 12 metrów kwadratowych raju
Dojeżdżamy na Żoliborz. Zaczynamy od doposażenia mieszkania tymczasowego. Białe ściany, dwupalnikowa kuchenka i łazienka z prysznicem pojemna na tyle, by kolana nie dotykały drzwi podczas posiedzeń. 12 wykończonych metrów kwadratowych. Dla tych, którzy zimne styczniowe noce spędzają w podmiejskich pustostanach, raj.
Wniesiona i rozłożona właśnie kanapa komponuje się z minimalizmem typu "minimum przetrwania, minimum godności". Śnieg wreszcie nie sypie na przemoczoną czapkę, można zdjąć zdarte buty bez odmrożenia stóp. Pobyć z dala od potępiającego wzroku przechodniów i grupy kolegów mocno ograniczonego zaufania. Odetchnąć tylko swoim powietrzem i zacząć ogarniać wewnętrzny syf. Bagaż dźwigany codziennie, od którego nie da się uciec inaczej, niż tylko konfrontacją z samym sobą.
- Metoda pomocy "housing first", którą stosujemy, odwraca kolejność: mieszkanie przestaje być nagrodą za przejście programu wyjścia z bezdomności. Staje się podstawą poczucia bezpieczeństwa – tłumaczy Agnieszka Siekiera.
- Ludzie różnie reagują na przeniesienie do lokalu. Czasem poczuciem osamotnienia, depresją, strachem. Zdarza się też nasilenie chorób - fizycznych i psychicznych, złych nastrojów. To wbrew pozorom nie jest negatywny skutek, a raczej forma "dekompresji" po porzuceniu "starego życia". Nagle, wyrwany z dotychczasowego środowiska, bezpiecznie czujesz się tylko w mieszkaniu - dodaje.
- Podopiecznych włączamy też w urządzenie mieszkania. Zachęcamy, by mówili nawet o z pozoru absurdalnych potrzebach. To pobudza ich do myślenia poza dotychczasowymi kategoriami - "gdzie będę spał, czy coś zjem, czy ktoś da mi parę groszy". Pokazujemy ścieżkę do osiągnięcia tych celów.
- Osobę, którą kwaterujemy, czeka praca z psychologiem i terapeutami. Rzucamy koło ratunkowe, ale podopieczny wciąż pozostaje w wodzie – trzeci w Sercowozie wolontariusz Karol robi ruch rękami, jakby z trudem utrzymywał się na powierzchni. Jest zaangażowanym fotografem i artystą wizualnym. Niedawno relacjonował losy imigrantów u wybrzeży Grecji. Teraz w wojskowej kurtce wyrusza na front walki z warszawskim ubóstwem. Kontynuuje:
Trzeba go z tej wody wyciągnąć. Osoby, które lądują na ulicy, trafiają tam z powodu systemowych zaniedbań sięgających nawet życia płodowego. Były wykluczane z edukacji, życia społecznego, przeszły przez większość instytucji publicznych. W kierunku bezdomności zostały wystrzelone jak z procy. Warunki ich kształtują i obciążają. Nie mogą z dnia na dzień tupnąć nogą i stwierdzić: "a teraz sobie będę miliarderem". Dlatego mówienie o tym, że dobrowolnie wybrali życie na ulicy, to kłamstwo
- Te osoby myślą o świecie nieco inaczej niż my - tłumaczy Agnieszka - Odesłane z kwitkiem z jednego urzędu, nie pójdą do drugiego. Machina urzędnicza ich przerasta. Naszą rolą jest pomóc im ogarnąć choćby podstawowe ubezpieczenie. Nie masz ubezpieczenia - wywalają cię ze szpitala. Nie informują, że jeśli pójdziesz do opieki społecznej jako osoba w kryzysie bezdomności, łatwo dostaniesz ubezpieczenie na trzy miesiące. Bezrobotna pani, którą się zajmowałam, przekonywała, że nie ma prawa pójść do urzędu pracy i dostawać zasiłku. Na pytanie: "Dlaczego?", odpowiedziała, że jej się po prostu nie należy. Była też przekonana, że bilety kartonikowe opłacają się jej bardziej niż jeden miesięczny. Zderzyły się dwa światy. Siedziałyśmy i obliczałyśmy na kartce, co jej się bardziej kalkuluje - wspomina.
Rozwiązuje się worek podobnych historii.
- Nasz podopieczny stracił emeryturę przez pozamykane w pandemii urzędy - wtóruje Lusia. - Nie umiał tej sprawy załatwić. Bez dochodu wszyscy urzędnicy odsyłali go z kwitkiem, więc wylądował u nas. Nasza pracowniczka socjalna - Daria - sympatyczna, niepozorna dziewczyna obeznana w urzędniczych sprawach, wzięła telefon i zaczęła działać. Rozdarła się na panią i kazała natychmiast wydrukować kluczowe pismo. Pan musiał poczuć wsparcie, jakieś "plecy". I to jest nasza rola.
- Była też pani Basia - z zawodu pielęgniarka. Niestety zmaga się z nowotworem, miała przez to długi. Nie chciała skorzystać ze wsparcia rodziny, więc trafiła do nas. Znaleźliśmy sposób, by wykorzystać jej talenty. Krótko potem została opiekunką starszej osoby niepełnosprawnej z mieszkaniem. Naszą rolą było też załatwienie peruki, dopóki Basi nie odrosną włosy. W porównaniu do innych problemów ten może wydawać się bzdurą, ale to ważny komfort dla osób z nowotworami. Poczuła się częścią Serca na tyle, że pomagała też opatrywać naszych podopiecznych w kolejce. Fachura. 40 lat w zawodzie - wspomina Lusia.
Stacja 2. Wioska błędu statystycznego
Dojeżdżamy do kontenerowego izolatorium dla osób bezdomnych przebywających w kwarantannie nieopodal Cmentarza Północnego. W pandemicznych warunkach to niezbędny etap, by dostać się do schroniska. 11 kontenerów, 32 miejsca. Na zewnątrz podwójnie ogrodzona grupa mężczyzn pali papierosy wokół płonącej beczki.
Karol obwieszcza przybycie Sercowozu jednemu z mężczyzn zza podwójnego ogrodzenia. Po życzliwej rozmowie z ochroniarzem świdruje nas oczami tutejsza pani włodarz. Jej cekinowe klapeczki pośród błota mogą świadczyć, że bardzo się do nas spieszyła. Z początku nieufna - rozpogadza się po telefonie do przełożonej. Blisko dwumetrowy Karol, wspięty na ogrodzenie, rozmawia z kolegą z wewnątrz o tym, czego potrzebują.
Dostajemy zielone światło na rozładunek. Wieszamy na ogrodzeniu torby z męskimi bluzami, kurtkami. Gdy jesień przechodzi w zimę, buty stają się Świętym Graalem. Na europaletowej wysepce pośród błota lądują też śpiwory, karimaty, mydła w wysokich plastikowych butelkach z dozownikiem, a nawet butelki odżywki do włosów.
Większość transportu wyładowana.
- Zibi, na cholerę tym krótkowłosym facetom tyle odżywki do włosów?
- Weź nie pytaj. Firmy patrzą na to w innej skali. Coś leży na magazynie z bliską datą ważności, to nam to przekazują. Przecież nie będą się zastanawiać nad każdym kartonem.
Żegnają nas uśmiechy cekinowej pani i uczynnego ochroniarza.
- Stary, patrząc na skalę bezdomności w Warszawie ta wioska to jakiś błąd statystyczny - Zibi puka się w czoło - Z jednej strony cała Warszawa, a tutaj 30 osób. Z drugiej strony miasto może zrobić fajny folder. Że coś robią. Ale byśmy się dobrze zrozumieli: fajnie, że w ogóle taka wioska powstała. Inna rzecz, że aby oddać rzeczywistą skalę zjawiska, "wioska" musiałaby być stokrotnie większa! To jak sikanie do oceanu!
Widziałeś, jak ta cekinowa pani się na początku najeżyła, gdy nas zobaczyła? Wyglądała, jakby nas pogryźć chciała - zauważa rozbawiony Karol. Błyskawicznie poważnieje - W sumie to nic dziwnego - działa przecież w systemie. Zmieniła nastawienie dopiero gdy przez telefon pozwoliła jej na to przełożona. Dla osób zaangażowanych w pomoc niebezpieczne jest przyjmowanie pozycji "zbawcy" - zawłaszczanie tych, którymi się opiekujesz - uczula poważnym tonem i kontynuuje - Oczywiście ma to swoje dobre strony, ale potrafi skutkować nadopiekuńczością. Budujesz przewagę nad podopiecznymi, bo to ty masz kontrolę. Zobacz, cekinowa pani była tu "cerberem" między nami a ludźmi w kwarantannie. To ona decydowała, co się wydarzy. Dlatego rozmawiałem przez telefon bezpośrednio z człowiekiem z wewnątrz, bo bardzo ważna w sytuacji osób w kryzysie jest podmiotowość. Nie można im jej odbierać:
Pomagający z syndromem "zbawcy" nie mogą zapominać, że osoby przyjmujące pomoc mają swoją godność. Objawia się to w chęci bycia potrzebnym i realizuje przez pracę. Bywa, że instytucje bazują na doraźnej pomocy, ale nie angażują podopiecznych w pracę. To złe. Popatrz - hierarchia Maslowa - godność i bycie potrzebnym jest cholernie ważne. Serce Miasta działa inaczej. Nasz podopieczny Patryk świetnie sobie poradził - został zaangażowany w pracę i dźwignął się życiowo. Dajmy każdej z tych osób szansę działania, a widmo powrotu na ulicę mocno zmaleje
Stacja 3. To jeden z nas
Drzwi Sercowozu trzaskają. Następny przystanek to dworzec PKS pod Pałacem Kultury, gdzie czeka grupka umówiona na szybką wydawkę. Komórka Karola nie przestaje dzwonić.
- To Staszek, słyszę, że jest pijany i przyjechał do centrum. To znaczy, że szuka towarzysza - alarmuje Zibiego Karol.
- Ale wiesz - ripostuje Zibi - to trochę tak jak z dietą. Jeśli trzymasz się wegetarianizmu, a zjesz plaster szynki, to nie znaczy, że cały twój wegetarianizm poszedł na marne, tylko musisz znowu próbować.
- Niby tak, ale szynka nie trzyma cię "w stanie". On musi z tego wyjść. Dobrze mu szło.
Gdy dojeżdżamy do trzeciej stacji, umówiona grupa sześciu osób już czeka. Najpotrzebniejsze są śpiwory i buty. Zawadiacki Staszek bryluje wśród obdarowanych. Wyróżnia się sportowym stylem i krzykliwością. Chwila rozmowy wystarcza, by wyzionął spod nich wielki smutek.
- Karol, pozwól na chwilę - prosi Staszek, odchodząc na stronę. Gdy rozmawiają, intensywnie gestykuluje. Reszta grupy w przedziale wiekowym 20-50 opowiada o tym, jak zamierzają przetrwać nadchodzące mrozy.
- Jest ciężko, ale nocujemy na działkach jakieś 50 kilometrów od Warszawy. Robimy to legalnie. Właściciel to jeden z nas i rozumie naszą sytuację. Chce sprzedać swoją działkę, ale weź, sprzedaj w tej sytuacji cokolwiek takiego. No to dopóki nie sprzeda - możemy tam nocować w zamian za pilnowanie obiektu. Chyba uczciwe, nie? A czego najbardziej potrzebujemy i co by nas najbardziej ucieszyło? Ciepłe buty i ciepłe śpiwory, ale to właśnie dostaliśmy.
- Często powraca do nas jeden zarzut dotyczący wydawania przez nas rzeczy osobom w kryzysie - tłumaczy Lusia. - Chodzi o to, że podopieczni używają w różny sposób tego, co dostają. Obracają tymi rzeczami i jest to po prostu nieuniknione. Spójrz: 10 osób dostaje od nas śpiwór. 4 osoby go sprzedadzą i zaspokoją inną potrzebę, 6 użyje. To jest ok. Dlaczego mielibyśmy być źli, że ktoś użył rzeczy w innym celu, niż ten, w którym je od nas dostał? Wolność wyboru. Gdybyśmy zaczęli ich sprawdzać, całe zaufanie poszłoby w diabły. Cały czas myślimy o tych, którym udało się pomóc. Zawsze znajdzie się jakiś cwaniak w narodzie. Przerób rzeczy, które ofiarowują ludzie, idzie w tony. Lepiej by było, gdyby te osoby miały gdzie to wyprać, zamiast wyrzucać, kiedy się zabrudzi. To absurd.
Karol kończy swoją zmianę i leci do dalszych obowiązków. Zibi dostaje nagły telefon. Trasa sercowozu wydłuża się o jedną stację - mieszkańcy strzeżonego osiedla na Żoliborzu postanowili przekazać Sercu grzejniki. Przydadzą się przy remontach następnych lokali w typie tego, do którego wnosiliśmy dziś kanapę.
Stacja 4. Odpad jak złoto
W dwadzieścia minut lądujemy w kompletnie innym świecie. Strzeżone osiedle z przyległą piekarnią, placem zabaw i zielenią w fantazyjnych, kamiennych donicach. Fachowcy uwijają się z pracami konserwacyjnymi. Wita nas Paweł, sympatyczny, około 30-letni, o aparycji rodem z memów o hipsterach i barberach.
- Widziałem wasz post na fejsie o tych mieszkaniach przejściowych. To jest super pomysł! W całym bloku wymieniają nam grzejniki, namówiliśmy kilku mieszkańców, by ich nie złomowali. Super, że dojechaliście - mówi rozentuzjazmowany.
Wracamy na podwórko ze zdobyczami na pace. Tym razem ludzie okazali dobre serce, ale nie zawsze tak jest.
- Przez konflikt z pobliskim hotelem w lipcu zamknęłyśmy wydawkę stacjonarną. Byłyśmy grzeczne – tłumaczy Agnieszka. - Wtedy trzeba było uruchomić szafkę-jadłodzielnię - nie tylko dla osób w kryzysie, ale dla wszystkich potrzebujących. Kiedy pakowaliśmy rzeczy, przyszła starsza pani. Spytała, czy to my pomagaliśmy sąsiadom. Wychodzi na to, że my. I wtedy powiedziała coś, co nas zamurowało: "To może ja pomogę w tej przeprowadzce? Nosić nie mogę, ale mogę pakować, bo państwo tyle dla nas robią". Kobieta o kuli, która z wdzięczności oferuje swoją pomoc.
- Bywa, że to, czym się zajmujemy, nie pachnie ładnie – dodaje Lusia. - To rodzi sprzeciw, łatwo się pod nim podpisać. Trudniej usłyszeć tych, którzy z naszej pomocy korzystają. Nie ma dnia od kwietnia, gdy nie otrzymalibyśmy oddolnej pomocy od ludzi. Ale mam też problemy z policją, sprawy cywilne. Oskarżyli mnie jako osobę prywatną. Widać mnie na Facebooku i w mediach. Jestem aktywna też społecznościowo, więc pani z hotelu uznała, że inspiruję "łapki w dół" pojawiające się na jego profilu. Negatywne oceny mają być wytłumaczeniem dla spadających obrotów tego przybytku. Sprawa o gwiazdki na fejsie najpewniej skończy się w sądzie. Musiałam zeznawać na policji; podawali mi każdą osobę z negatywną oceną, a ja musiałam mówić, czy ją znam, czy nie. Kuriozalna sytuacja, bo w zmarnowanym na policji czasie mogłam po prostu pomagać.
Patrząc na naszą pomoc przez pryzmat korporacyjnych wskaźników "zwrotu z inwestycji" i "success rate" to jest to robienie "po pas w gównie" - przyznaje Lusia. - Ale zawsze ci się wydaje, że im więcej dobrego zrobisz, tym większa jest szansa, że coś się uda. Trzeba być naprawdę cierpliwym i nie tracić ducha. Pierwsze efekty obserwujemy zwykle po około pół roku pracy z konkretną osobą. Czas pomaga ci dostrzec ludzkie dobro - wolontariuszy, którzy stale dostarczają jedzenie do szafki. Dumę, że jest miejsce, gdzie 24 godziny na dobę można poszukać sobie czegoś do zjedzenia i nie chodzić głodnym po ulicy. Teraz widzisz efekty, ale kiedy to robiłeś, nie wiedziałeś, czy to się uda. Trzeba zaufać i wierzyć w ludzi.