Urszula Kluz-Knopek / fot. Emanuel Knopek, Archiwum prywatne
Patrycja Dołowy: W "Latającym Domu Dobrej Śmierci" dałaś ludziom możliwość rozmowy o umieraniu. Po co?
Urszula Kluz-Knopek: Chciałam, żeby ludzie włączyli śmierć do swojego życia.
Śmierć jest obecna w naszej kulturze. Odcinamy się od niej?
Na śmierć nawet brakuje języka. Skupiamy się na tym, jak jej zaprzeczyć, a nie – jak nauczyć się z nią funkcjonować. Socjologowie zwracają uwagę, że to pierwszy raz w kulturze, gdy życie i śmierć tak wyraźnie traktowane są jako przeciwieństwa, a nie coś, co z siebie wynika.
Traktujemy śmierć jak karę, najgorszą rzecz, jaka może nas spotkać. I boimy się jej. Wymyślamy różne sposoby, by ją ukrywać. Rzadko patrzymy na nią jako na coś, co jest z nami od narodzin. A to przecież dwa powiązane ze sobą procesy.
A przecież śmiercią nasze istnienie się nie kończy. Ja dzień zaczynam i kończę zawsze z myślą o tacie. To już rok. Jeśli kogoś kochamy, ta miłość, a wraz z nią osoba, nadal trwa, mimo że jej fizycznie nie ma. Owszem, żałoba się zmienia, ewoluuje, ale jest. To doświadczenie, którego się nie spodziewałam.
Ale tematem umierania zajęłaś się już w "Zmierzchu", przed chorobą twojego taty. Skąd ta potrzeba?
Ponieważ dla mnie od zawsze śmierć była naturalną częścią życia. Pierwsze wspomnienie: widzę ducha babci. Inne: jestem z rodzicami na cmentarzu nad jej grobem i przeliczam, ile lat miał mój tata, kiedy umarła. Od razu myślę, ile ja będę miała, gdy on umrze?
Uwielbiałam słuchać requiem różnych kompozytorów. Nie zdawałam sobie sprawy, że ktoś może nie myśleć o śmierci codziennie. Mój partner kiedyś nie wytrzymał: "Przestań, nie chcę wiedzieć, jakiej piosenki na czyim pogrzebie byś chciała posłuchać".
W latach 50. został opublikowany jeden z pierwszych tekstów, który dotyczył współczesnego kryzysu śmierci. Angielski antropolog Geoffrey Gorer mówi, że śmierć stała się niewymawialna. Kiedyś nie mówiło się dzieciom o seksie, a teraz nie mówi się o śmierci. Już nie wypowiadamy słowa: umarł. Mówimy: odszedł, zasnął. Utraciliśmy śmierć z języka. I chronimy przed nią dzieci.
To, czego uczymy dzieci na temat śmierci, łatwo zobaczyć, analizując bajki.
W kreskówkach prawie nigdy nie umiera pozytywny bohater, giną za to negatywni. Śmierć jest albo karą, albo wymierzaniem sprawiedliwości. Umierają też bohaterowie, z którymi nie jesteśmy emocjonalnie związani. Tu jest jakiś wybuch, tam coś się zawaliło. 20 minut filmu i umarło 20 osób, których nie było widać. To jest bardzo wypaczone spojrzenie na umieranie.
Amerykańscy badacze przeanalizowali wszystkie animowane filmy Disneya od 1937 (premiera "Królewny Śnieżki") do 1999 (premiera "Tarzana"), aby sprawdzić, jak pokazują one śmierć. Okazało się, że wśród setek filmów tylko "Król lew" poważnie pokazywał śmierć i następującą po niej żałobę.
Na tym się wychowujemy. Taką śmierć poznajemy. Takiej się uczymy.
Jak można uczyć inaczej?
W "Latającym domu dobrej śmierci" chciałam się dowiedzieć, dlaczego ludzie unikają mówienia, czy myślenia o umieraniu i żałobie. Chciałam usłyszeć, czym dla nich mogłaby być dobra śmierć – własna lub ich bliskich. Usłyszeć, co musi się stać, żeby ktoś mógł dopuścić do świadomości, że umrze.
Pytałam ludzi, jak sobie wyobrażają śmierć swoją lub bliskiego. Albo jakiej śmierci by życzyli ukochanej osobie? Te pytania dają możliwość refleksji. Gdy próbujesz na nie odpowiedzieć, zaczynasz się zastanawiać: czy na pewno rytuały, które znasz, są tymi, które chciałabyś, żeby były obecne podczas umierania twojej córki albo matki?
Czyli rytuały, które mamy są dziś niewystarczające?
Są bardzo oddalone od człowieka. Opisują, jak się powinniśmy zachować, ale czy naprawdę w tych formułkach jesteśmy my? Czy w tych słowach, które są wypowiadane, jesteśmy my?
Osoba, która wchodziła do "Latającego Domu Dobrej Śmierci", mogła się zapoznać z dwiema setkami różnych rytuałów związanych z umieraniem. Od amerykańskich pogrzebów "Drive-through", gdzie przejeżdżasz samochodem i w dużym dystansie żegnasz się ze zmarłym, do bardzo bliskich rytuałów, np. na wyspach Tana Toraia, gdzie co jakiś czas wyciąga się zmarłych, żeby uczestniczyli w społecznych uroczystościach.
Śmierć jest tam bardzo blisko życia. Zależało mi na tym, by rytuały opisać i przedstawić bez oceniania – tak jest, tak może być, a ja nie mam recepty na to, jak jest najlepiej. Nie chciałam niczego sugerować. Pokazałam, że w innych częściach świata, w innych kulturach, są inne rytuały. I być może te nasze, które teraz zawodzą, mogą zostać zastąpione innymi albo mogą zostać wymyślone na nowo.
To dotyczy nie tylko pogrzebu, ale i innych ceremonii, np. ślubu. Czy nie brakuje dziś miejsca na jego osobiste przeżywanie? Przecież jesteśmy innymi ludźmi niż byli ci sto lat temu.
Mam wrażenie, że przy ślubach łatwiej odejść od rytuałów. Nad pogrzebami wisi chrześcijańska bojaźń przed śmiercią. Widziałam niesmak na twarzach, wydawałoby się otwartych ludzi, bo zmarły przed śmiercią zażyczył sobie na pogrzebie piosenki Metalliki, a bliscy spełnili to życzenie. Za życia większość z nas odrzuca myśl o śmierci, a potem jest za późno i pogrzeb odbywa się według reguł, które są nam i bliskim narzucone.
Powiem więcej – my w ogóle cały proces – od umierania, odchodzenia aż do pogrzebu oddajemy w ręce innych. Osoba umierająca jest w szpitalu, a nie w domu. Jest przy niej personel medyczny, rzadziej bliscy. A śmierć nie jest aktem naturalnym, ale przegraną medycyny z naturą: "Lekarze nie dali rady. Wzywaliśmy pogotowie, przyjechali, zabrali, walczyli."
To nie my – bliscy - towarzyszymy choremu. Kiedyś śmierć była aktem społecznym. Dziś, nawet po śmierci, ciałem opiekuje się zakład pogrzebowy, a nie bliscy. Jeszcze gdzieniegdzie na wsiach zachował się rytuał czuwania, ale nie w miastach.
Pogrzeb z kolei jest w całości sterowany przez księdza. Nawet stypy już są organizowane w restauracjach, a nie w domach. Każdy etap tego procesu oddelegowujemy do kogoś innego.
A tymczasem, jak się nad tym pochylimy, jak zapytamy przechodzących ludzi: jak chcesz umierać, w domu przy bliskich czy w szpitalu przy pielęgniarkach – odpowiedź jest jasna.
Jasna dla ciebie, bo pytałaś o to ludzi.
Wszyscy odpowiadali, że chcieliby umierać w domu, przy bliskich, wśród swoich zapachów. Czasem pojawiały się też kwestie bardziej ekstremalne. Niektórzy mówili, że sami chcieliby zadecydować o momencie i rodzaju śmierci.
Kiedy już ktoś jest chory, nie chce być ciężarem dla bliskich, chce sam zadecydować o swoim odejściu. Mnóstwo takich głosów się pojawiało.
Były też takie: "nie chcę stypy, chcę, żeby mój pogrzeb był tylko dla najbliższych", albo "chcę, żeby mój grób to była ławeczka nad urwiskiem" czy: "chcę, żeby to było miejsce, o którym wiedzą tylko bliscy".
Wielu ludziom cmentarze kojarzą się z galeriami handlowymi. Wśród odwiedzających "Latający Dom Dobrej Śmierci" nikt nie chciał mieć tradycyjnego pogrzebu, zwykłego umierania. Nikt nie chciał umierać w szpitalu! Nikt nie chce być myty przez pracownika zakładu.
Jaki rytuał z tych, które opisujesz w książce, najbardziej zwrócił twoją uwagę?
Niektóre są dla mnie bardziej, inne mniej zrozumiałe kulturowo. Np. ktoś robi sobie tatuaż, gdzie użyta farba jest połączona z prochami bliskiej zmarłej osoby. Albo czyjeś prochy są użyte do zrobienia płyty winylowej z ulubioną piosenką zmarłego. Są też diamenty pamięci, które się robi z prochów – możesz sobie nosić babcię w kolczykach.
Mam wrażenie, że tego typu rytuały powielają mechanizm ukrycia śmierci – w tym wypadku pod jakimś gadżetem. Nie zastanawiamy nad tą osobą ani nad jej odejściem, a bardziej myślimy, co z nią zrobić, jakie ciekawe i oryginalne "coś" wymyślić i ile za to zapłacić, bo to nigdy nie są tanie rzeczy.
Osobiście podobają mi się wszystkie zwyczaje, które wspierają spokojne i świadome umieranie. Chociażby hospicjum ZEN w Stanach Zjednoczonych. Gdy nie ma wyjścia i człowiek nie może zostać w domu, w tamtym miejscu sale nie wyglądają jak w szpitalu – każdy ma własny pokój, który wygląda jak w domu, może mieć swoje rzeczy, które go otaczają.
Organizowane są tam np. warsztaty muzyczne dla umierającego. Przez cały proces umierania jest zatrudniony muzyk, który wraz z rodziną i umierającym tworzy pieśń na temat jego życia i ona może (ale nie musi) być później grana na pogrzebie.
Inną rzeczą, która pochodzi ze Stanów, ale obecnie funkcjonuje w różnych innych miejscach na świecie, są chóry dla umierających. To znaczy ludzie, zbierają się, by śpiewać umierającym w ich ostatnich dniach życia.
Bliższe niż pierścionek z prochami babci - choć rozumiem, że może on mieć dla kogoś sens - są mi rytuały, w których centrum jest człowiek i bliskość relacji.
Takie, które nie zaprzeczają, że śmierć to część naszej egzystencji?
Pomaga już sama świadomość, że umieranie jest procesem i częścią życia. W umieraniu można i trzeba zadbać o warstwę emocjonalną. Prosta rzecz: warto kogoś przytulać, póki się tylko da, puszczać mu muzykę, którą lubi. Ja się tego sama uczyłam w trakcie umierania mojego taty. Świadomość, że to jest w porządku, dużo mi dała.
Nie chodzi tylko o mierzenie temperatury ileś razy dziennie, podawanie leków. Zbyt często skupiamy się na walce o życie zamiast zadbania o dobre umieranie. A te procesy nie muszą się wykluczać.
Trzeba dać sobie przestrzeń na rozmowę o tym, co się niedługo stanie. To jest strasznie trudne. Ludzie umierający często martwią się, co po ich śmierci stanie się z bliskimi, dziećmi, małżonkami. Chcą wiedzieć, czy uda się przed ich odejściem załatwić wszystkie sprawy.
Są tacy, którzy rozmawiają o tym w trakcie życia, ale i tacy, którzy do końca nie potrafią o tym rozmawiać. Trzeba im w tym pomóc – dać im tę możliwość. Do tego musi być przygotowana zarówno osoba umierająca, jak i bliski. Żeby mógł tego wysłuchać.
Żeby do tego doszło, trzeba najpierw te sprawy w sobie przepracować, a nie uciekać.
W odchodzeniu twojego taty uczestniczyła cała rodzina: mama, partner, czternastoletni syn.
O moim synu, Emanuelu, bardzo dużo się wtedy dowiedziałam. Bardzo otwarcie i świadomie w tym uczestniczył. Był przy dziadku, rozmawiał, słuchał, czytał mu książkę, nawet w tym ostatnim czasie, gdy tata nie był świadomy.
Tata umarł dzień po urodzinach Emanuela. Moi rodzice i my z synem mieszkamy w tym samym domu – na dwóch piętrach. Zastanawialiśmy się, jak odprawić urodziny Emanuelowi.
Zaproponowałam, żebyśmy ugotowali ramen, który wszyscy bardzo lubimy i po prostu podali go w kuchni.
U nas zwykle schodzi się jakieś 20 osób. Ustaliliśmy, że nie będzie centralnego miejsca, tylko pozwolimy każdemu przemieszczać się po domu. Jeśli ktoś będzie chciał być u nas w kuchni czy salonie, to zostanie. Jak będzie chciał, będzie mógł zejść na dół do salonu rodziców i pójść do taty. Żeby nie było takiej sytuacji, że wszyscy goście są u nas na górze, a tata sam na dole.
Ale koniec końców tak właśnie się stało. Wszyscy goście byli u nas. Pierwszą osobą, która to zauważyła i zeszła na dół do dziadka, był Emanuel.
Zabrał ze sobą ciasto, które tam zostało obok taty do końca, bo tata już i tak nie mógł go zjeść. Emanuel w czasie posiłków zawsze schodził do dziadka i przygotowywał dla niego nakrycie na stole.
Byłam zaskoczona, że on potrafi tak świadomie do tego podchodzić. Do tej pory ten temat się między nami pojawia. On zawsze widzi, gdy jest mi smutno. Rozumie dlaczego, umie na to zareagować. To on zaopiekował się babcią – moją mamą. Chodził z nią do kościoła, rozmawiał z nią. Zadawał pytania, odpowiadałam mu. Śmierć była po prostu obecna w naszym domu. Łatwiej się ją wtedy przeżywa. Nie jest się tak bardzo samotnym.
Znam ludzi, którym jako dzieciom nie pozwolono zbliżyć się do zmarłego. Nie pożegnali się nigdy ze swoją mamą, ojcem, siostrą, bratem.
Coraz częściej na pogrzebach dzieci w ogóle nie ma. Rodzice odcinają je od tematu śmierci, bo sami sobie nie radzą. Nie wiedzą, jak o śmierci rozmawiać. Z pokolenia na pokolenie utrwala się, że śmierć nie jest dla dzieci.
Znajoma koleżanki umierała w hospicjum. Miała 40 lat i dwójkę dzieci – 7 i 9 lat. W ogóle jej nie odwiedzały, bo wiadomo – umieranie w hospicjum nie jest dla nich. Zmarła, a one nawet nie były na pogrzebie. Czyli matka nagle wyszła z domu – wszyscy do końca wierzyli, że wyzdrowieje, więc w żadnym momencie nikt o tym z dziećmi nie rozmawiał.
Co wiedzą dzieci? Mama nagle sobie od nich poszła i nie wiadomo, dlaczego jej nie ma. Jak te dzieci potem będą funkcjonowały? Jakie będą jako dorosłe?
Śmierć dzieci to zresztą również tabu. W erze sprzed rozwoju mikrobiologii, medycyny i szczepionek dzieci powszechnie nie dożywały dorosłości, więc temat ich śmierci funkcjonował w świadomości społecznej. Dziś jest prawie kompletnie pominięty. Największy, totalny lęk rodzica, dla którego nie ma jak znaleźć ujścia.
Gdy kobiecie umrze mąż, to powiemy, że jest wdową. Jak dziecko traci rodziców czy rodzica, jest sierotą. A matka, która traci dziecko? Zobacz, jak bardzo to jest niewymawialne, skoro we współczesnym języku polskim brakuje na to słowa. Nawarstwienia tematów związanych z przemilczaniem śmierci jest tak dużo, że mogłybyśmy rozmawiać bez końca. I warto próbować odkopać ten temat. Odgrzebać choć trochę i móc spojrzeć na niego.
Żeby nie być tak bardzo samotnym?
Po śmierci taty zaczęłam pisać dziennik żałobny. Zapisywałam, co się po kolei działo. Powstał z tego tomik "Czas kamienia". Pamiętam taki moment, gdy jestem w zakładzie pogrzebowym, pani wypełnia klepsydrę, a ja widzę, że ona dała dwie spacje zamiast jednej. Pomyślałam sobie: "Kurde Ula, czy ty naprawdę teraz musisz myśleć o składaniu tekstu?!".
Jakiś czas później przeczytałam książkę Ingi Iwasiów "Umarł mi". Ona miała bardzo podobną sytuację – zauważyła w zakładzie pogrzebowym podczas wypełniania klepsydry źle postawiony przecinek. To było niezwykłe uczucie. To, że ktoś inny, w podobnej sytuacji doświadczał analogicznej rzeczy, sprawia, że właśnie nie czuję się samotna.
Powinniśmy słuchać, czytać o tym, jak inni przeżywają żałobę, rozmawiać o tym.
Ty to robisz. Również w przestrzeni galerii.
"Czas kamienia" wyrósł z mojego dziennika żałoby – ma formę książki. Z kolei na wystawie "Połączenie nie zostało zerwane" pokazałam tykwy polepione złotem – inspirowane japońską metodą naprawiania ceramiki_ kinsugi_. Opiera się ona na założeniu, że zranienia, pęknięcia są czymś najbardziej cennym.
Tykwy, dojrzewając, gniją, potem wysychają, wtedy pękają i zabliźniają się. Właśnie te pęknięcia i blizny opisują proces ich życia i umierania – wypełniam je złotem, tak jak w kinsugi – blizny nie są czymś, co ukrywamy i udajemy, że ich nie ma - stają się największą wartością. Dziennik jest tym samym, tylko zapisanym w słowach. To są teksty zabliźniania się rany.
Urszula Kluz-Knopek – artystka wizualna, doktorka sztuki i inżynierka informatyki. W swojej twórczości podejmuje problemy związane z relacją natury i kultury, opresyjności kultury popularnej, postrzegania śmierci naturalnej w kontekście wirtualnego życia. Zajmuje się również projektowaniem zorientowanym na problemy i potrzeby użytkownika, prowadzi własne studio graficzne – Studio Bakłażan.
Autorka wystaw indywidualnych: Keep away from fire (2013), Wiosennie (2015), Zmierzch (2017), Latający Dom Dobrej Śmierci (2017), PlayDead.info (2019), Połączenie nie zostało zerwane (2020). Autorka książki wydanej nakładem wydawnictwa słowo/obraz terytoria: PlayDead.info śmierć/nieśmiertelność jako pojęcia z pozoru przeciwstawne w kulturze współczesnej (2020) i, będącej obecnie w przygotowaniu, Czas Kamienia (2021).