Bart Soroczynski, Patric Lazic
Artur Zaborski: Jak to jest grać na planie obok takich gwiazd jak Eddie Redmayne, Jude Law czy Johnny Depp?
Bart Soroczynski: Pierwszego dnia pracy przyjeżdżam na plan "Fantastycznych zwierząt…" o szóstej rano. Wchodzę do kampera, gdzie czeka mnie nałożenie makijażu. Obok siada Eddie Redmayne, co na mnie robi piorunujące wrażenie, bo przecież widziałem go w tylu filmach. Wygrał Oscara! On się do mnie odwraca i mówi: "Cześć, jestem Eddie, jak ci na imię i co słychać?"
Później idę się przebrać, a gdy już mam strój na sobie, podjeżdża samochód, który zawozi nas do studia. Na miejscu okazuje się, że czeka na nas cała armia ludzi. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem! Wchodzę do potężnego hangaru, w którym stoi duża drewniana buda. Okazało się, że w tej budzie odtworzono do najmniejszego detalu stary bar londyński. Moja scena polegała na tym, że miałem siedzieć i czekać przy stoliku. Grałem szpiega, który śledził postać Eddiego. W tamtym dniu nie miałem żadnego dialogu - po prostu siedziałem cały dzień w kącie i czytałem gazetę, spod której się co jakiś czas wychylałem - tak jak chciał reżyser. Eddie siedział przy barze z partnerem i rozmawiali.
Brzmi jak kilkuminutowa scena do nakręcenia w dwie godziny.
Nagrywaliśmy ją cały dzień, a do filmu weszły dwie minuty. Kręciliśmy ją z różnych kątów, co wymagało zmian ustawień kamery. W przerwie pomiędzy ujęciami rozmawialiśmy i żartowaliśmy z Redmayne'em, który okazał się fantastycznym facetem tryskającym optymizmem i emanującym dobrą energią. Powiedział mi, że nie ukończył żadnej z głównych brytyjskich akademii teatralnych, co mnie bardzo zaskoczyło.
Dzień pracy na planie kończył się punktualnie o szóstej, ale wtedy, pierwszego dnia, ekipa musiała przedłużyć pracę, żeby nagrać mnie wychylającego głowę zza tej gazety. Eddiemu powiedziano, że może iść do domu. Nigdy nie zapomnę, że on podszedł do mnie i zapytał: "Bart, czy ty potrzebujesz, żebym został, usiadł przy barze i pomógł ci zagrać tę scenę?". To było tak niesamowite i profesjonalne, że nie mogłem w to uwierzyć. Chciał z własnej woli zostać ze mną po godzinach, choć na jego miejscu mógł usiąść ktokolwiek, bo on mnie w tej scenie przecież nawet nie widzi, a kamera była skierowana wyłącznie na mnie!
Jude Law też nie gwiazdorzył?
Jude Law to klasa sama w sobie. Zawsze podziwiałem jego pracę. Jest przesympatyczny i pełen szacunku do pracy innych. Niepotrzebnie stresowałem się kręceniem wspólnych scen z nim, bo wprowadza przemiłą atmosferę na planie. Zawsze też służył radą, gdzie trzeba teraz iść, co zrobić. Otwarty i pomocny gość.
Czego chyba nie można powiedzieć o Johnnym Deppie?
Niestety, Johnny’ego Deppa nie poznałem osobiście, bo nie mieliśmy żadnej wspólnej sceny. Ale nie słyszałem na jego temat złego słowa. Na planie wypowiadano się o nim wyłącznie pozytywnie: że jest profesjonalistą, że nigdy się nie spóźnia, że fantastycznie się z nim pracuje, że jest dobrze przygotowany, wchodzi na plan i robi doskonałą robotę. Nie słyszałem żadnej plotki, jakoby był arogancki czy wybuchowy.
Chyba kokietujesz - nie można mieć aż tak pozytywnych doświadczeń w świecie filmu, który przecież słynie z zadufania i arogancji.
Przy pracy nad hollywoodzką produkcją tego nie doświadczyłem. Na planach nie ma przyzwolenia na złe zachowania w tym biznesie. Znamy wiele przykładów gwiazd, które przez niewłaściwe zachowanie kończą karierę. Tu nie ma żartów, nawet na tym poziomie. Niestety czegoś odwrotnego doświadczyłem od Polaków. Podczas paryskiej premiery jednego z głośnych polsko-francuskich filmów podszedłem do reżyserki i powiedziałem: "Dzień dobry, dziękuję za film. Bardzo ciekawy. Jak mógłbym się do pani dostać na casting?", na co w odpowiedzi usłyszałem ostrym tonem: "A kim pan w ogóle jest!?"
Pamiętam, że zrobiło mi się niezmiernie smutno, bo bardzo mi zależy na pracy z Polakami. Niestety tak ten świat wygląda. Ja nie jestem znanym aktorem. Nikt mnie nie wypatrzy w serialu ani na ekranie, bo nie mam jeszcze takich osiągnięć na koncie. Występowałem przede wszystkim w teatrze, w tańcu i cyrku współczesnym. Dopiero z mojego CV można wyczytać, że mam godne uwagi osiągnięcia artystyczne.
No ale przecież dostałeś rolę w "Fantastycznych zwierzętach…"!
Dostałem się przez casting. Mój brytyjski agent mi o nim powiedział - uznał, że pasuję do roli. Najpierw wysłałem nagrania scen, a potem pojechałem na casting do biura reżyserki obsady. Akurat byłem w tournée po Anglii z głośnym spektaklem "La Strada", więc miałem blisko. Potem rozmawiałem przez Skype z reżyserką obsady i z reżyserem filmu i powiedzieli mi: "Jesteś w ekipie!". I oto cała historia, nie ma w niej nic szczególnego. Potem był plan i miesiąc ciężkiej pracy. A potem się okazało, że zostało mnie 30 sekund na ekranie. Dziś jestem z nich dumny, ale kiedy to odkryłem na premierze, byłem załamany. Tak to w tym zawodzie jest - sukces może być czasami jednocześnie boleśnie niewdzięczny.
Przygoda z tym filmem rozbudziła w tobie chrapkę na więcej?
Oczywiście, że chciałbym grać w głośnych międzynarodowych produkcjach, ale przede wszystkim zależy mi na filmach autorskich. Chciałbym występować też w Polsce. Znam język, śledzę dokonania polskich twórców, zarówno filmowych, jak i teatralnych - chciałbym stać się częścią ich projektów. Znam się z Krystianem Lupą, do którego mam wielki szacunek. Byłem tłumaczem Krystiana, jego aktorów i technicznych, kiedy wystawiał swoje sztuki w Paryżu i Szwajcarii.
Podczas światowego tournée w moim pierwszym projekcie profesjonalnym - sztuce teatralno-cyrkowej "Nomade" Cyrku Eloize - poznałem Wojtka Pszoniaka, z którym staram się spotkać za każdym razem, kiedy jestem w Warszawie. To jest cudowny człowiek! Dowiedziałem się, że jest miłośnikiem cyrku i klaunady. Miałem też wielką przyjemność poznać Maję Komorowską, która przedstawiła mi Krzysztofa Warlikowskiego, kiedy grała u niego w sztuce "Anioły w Ameryce" w Théâtre du Rond Point w Paryżu. Widziałem nawet "Apolonię" Krzysztofa w Pałacu Papieskim podczas Festiwalu Teatralnego w Awinionie. Na "Nomade" przyszedł nawet w Paryżu Roman Polański z rodziną, i to aż dwa razy. Przyglądam się pracy tych wszystkich ludzi i marzę, żeby móc wystąpić w polskim projekcie. Jakiś czas temu byłem o krok od tego.
Jak to wyglądało?
Dwa lata temu byłem na castingu do projektu Iwony Siekierzyńskiej "Amatorzy" o grupie teatralnej, w której wszyscy uczestnicy mają zespół Downa. To piękny film o ich pasji, walkach, zaangażowaniu w sztukę, o tym, jak wygrywają nagrodę, możliwość współpracy z profesjonalnymi aktorami w teatrze. Pojechałem na zaproszenie Iwony do Gdańska na casting, ale roli nie dostałem. Dostałem się za to do debiutu międzynarodowego Patryka Vegi, "Small World", ale niestety konflikt czasowy z inną produkcją nie pozwolił mi wziąć w nim udział.
Od zawsze ciągnęło cię do Polski?
Wychowywałem się w Kanadzie. Moi rodzice byli polskimi imigrantami. Naturalnie niektórzy moi znajomi i przyjaciele w dzieciństwie byli Polakami. Chodziłem do angielskich i francuskich szkół, co spowodowało, że moje znajomości znacznie się rozszerzyły o ludzi z kompletnie innych kultur.
W stołówce siadałem z przyjacielem z Tajwanu - częstował mnie swoim jedzeniem i uczył swoich gier. W przerwach i po szkole trzymałem się z chłopakami z Trynidadu i Tobago, Kamerunu i Zairu. A w piłkę grałem z imigrantami z Bliskiego Wschodu, używając słów jak "podaj" albo "szybciej" po arabsku. O nauce przekleństw w różnych językach nie będę wspominał! (śmiech) Podobnie było w szkole średniej, totalnym tyglu, w którym podłapałem języki - z rodzicami rozmawiałem w domu po polsku, w szkole po francusku i po angielsku.
Rodzice chcieli zostać w Kanadzie czy planowali powrót do Polski?
Całe życie marzyli, żeby wrócić. Ciągle była o tym mowa. Jak byłem mały, mieszkaliśmy przez trzy lata we Włoszech, gdzie moi rodzice pracowali w cyrku. To tam zastał nas stan wojenny. Rodzice podjęli decyzję, że nie wracają do kraju, tylko wyjeżdżają do Kanady - ale nie na stałe, tylko na chwilę. Najpierw mieszkaliśmy w Winnipeg, a później przyjechaliśmy do Montrealu, gdzie rodzice dostali pracę jako akrobaci w Cirque du Soleil.
Ich kariera rozwijała się, a powrót do Polski opóźniał. Tak oni, jak i rodzice moich polskich kolegów cały czas opowiadali nam, jak to było w Polsce, ale w tej starej. Kiedy polecieliśmy do kraju, gdy miałem szesnaście lat, mama i tata nie mogli się nadziwić, że są takie sklepy i tyle produktów w Polsce, co na Zachodzie.
Nie irytowała cię ta nostalgia za Polską, kiedy Kanada dawała takie możliwości?
Nie, nigdy nie miałem buntu przeciwko byciu Polakiem. Przeciwnie - towarzyszył mi ciągły niedosyt, bo rodzice zaznajamiali mnie z polską literaturą i kulturą, które bardzo mnie pociągały. Nie mogłem się doczekać, aż zdobędę kolejną polską książkę albo film. Zresztą nadal tak mam - jak tylko jest okazja, żeby pójść na wystawę polskiej sztuki albo seans polskiego filmu lub przedstawienia, zawsze się cieszę.
Czyli od małego ciągnęło cię w stronę artystów?
Tak naprawdę wszystko zaczęło się od cyrku, co u nas jest zawodem rodzinnym. Ale nie takiego ze zwierzętami, o jakim zazwyczaj myśli się w Polsce, tylko takiego, w którym miesza się taniec i teatr z techniką cyrkową. Tego typu cyrk rozwinął się przede wszystkim we Francji i Kanadzie. W tych krajach współczesny cyrk jest traktowany z takim samym szacunkiem jak teatr i taniec. Przedstawienia są reżyserowane przez twórców teatralnych lub choreografów, którzy zazwyczaj pracują w przestrzeni horyzontalnej, a tu mają nowe możliwości - reguły grawitacji znikają.
Narodowa Szkoła Cyrkowa w Montrealu była do tego świata doskonałym przygotowaniem. Rano mieliśmy zajęcia z filozofii, francuskiego, angielskiego, anatomię, historię itd. A po południu zajęcia fizyczne: balet klasyczny i współczesny, aktorstwo, techniki cyrkowe. Te zajęcia spowodowały, że zakochałem się w teatrze i tańcu. Wyjechałem uczyć się flamenco do Hiszpanii i tanga argentyńskiego do Buenos Aires. Interesowało mnie wiele aspektów sztuki, nie potrafiłem się opowiedzieć tylko po jednej stronie.
Podobnie było z miejscem zamieszkania. Jeździłem po świecie, przeprowadzałem się z kraju do kraju - mieszkałem w Kanadzie, Argentynie, Francji, Wielkiej Brytanii i Szwajcarii. Nie dawałem sobie żadnych granic i nie cofałem się przed niczym. W tych różnych miejscach występowałem w cyrku, grałem w teatrze, tańczyłem, występowałem nawet w Szwajcarii w sztukach po niemiecku, nie znając języka. To było szalone, ale piękne wyzwanie.
Dużo tego.
Chciałem jak najwięcej odkrywać. Jak człowiek jest młody, to wszystko się dla niego wydaje osiągalne. Dla mnie nie było problemu, żeby robić warsztaty aktorskie po kolei w Kanadzie, Buenos Aires, Nowym Jorku, Francji, a potem w Anglii. Starałem się ciągle uczyć, doskonalić, zrozumieć.
Rodzice nie starali się odwodzić cię od tego, żeby iść w ich artystyczne ślady? Sami na pewno się przekonali, jakie są ciemne strony tego zawodu.
Nigdy, chociaż ja się czasami zastanawiam, czy sukces nie przyszedł do mnie zbyt wcześnie. Nie skończyłem jeszcze Narodowej Szkoły Cyrkowej w Montrealu, a już miałem podpisany kontrakt na dobre role w super sztuce "Nomade" Cyrku Eloize w reżyserii wybitnego artysty Daniele Finzi Pasca.
Występowaliśmy w najbardziej prestiżowych teatrach na świecie: w londyńskim Barbican, w paryskim Folies Bergère, w Wiedniu, w Neapolu i w Rzymie, w Nowej Zelandii, na Hawajach, w Los Angeles, a nawet w Warszawie. Łącznie 707 przedstawień w cztery lata - tak się w cyrku pracuje. Była to dobra szkoła życia. Teraz bym tego nie powtórzył! To wyczyn dla młodych ludzi. Żyłem w bańce, w królewskich warunkach. Nie miałem pojęcia, że w zawodzie artystycznym raz się pracę ma, a raz nie ma. Nie byłem zupełnie przygotowany na to, że może tej pracy nie być przez dłuższy okres.
Kiedy się o tym przekonałeś?
W 2007 roku, kiedy zacząłem pracować jako aktor. Wtedy dotarło do mnie, jak bardzo niewdzięczny potrafi być zawód artysty i jak ciężko jest znaleźć swoją drogę. Ale nie żałuję żadnego ze swoich doświadczeń. Czasami mam wrażenie, że te wszystkie moje wyjazdy i sukcesy to był tylko sen.