PAP
Efektem prac naukowców z Uniwersytetu w Augsburgu była licząca ponad 600 stron książka pod tytułem "Dr. Oetker i narodowy socjalizm". Wnioski historyków potwierdziły to, czego spadkobiercy Rudolfa Augusta – ale też opinia publiczna – się spodziewali: firma współpracowała z nazistami i czerpała z tego bardzo konkretne zyski, a sam Oetker był członkiem Waffen-SS.
Czarne karty historii niemieckich firm
Sympatyzowanie z nazistami przyniosło koncernowi wymierne korzyści. W ramach nagrody za lojalność firma za symboliczną kwotę nabyła browar Groterjan, a sam przedsiębiorca prawie za bezcen kupił willę w Hamburgu. Jej właściciel musiał wcześniej uciekać z Niemiec przed prześladowaniem. W swoich zakładach produkcyjnych Dr. Oetker zatrudniał pracowników przymusowych. Z tym niewygodnym faktem w pewien sposób koncern rozliczył się na początku XXI wieku, wypłacając pozostałym przy życiu – lub ich spadkobiercom – odszkodowania.
Czy decyzje szefostwa Dr. Oetker należy oceniać nagannie? Koncern na pewno nie był w swym postępowaniu odosobniony. Wiele niemieckich firm współpracowało z nazistami – by wspomnieć tylko koncern BMW, który produkował m.in. silniki dla Luftwaffe i Bayer, zaangażowany w produkcję cyklonu B. Kodak, Siemens, Volkswagen… Właściwie w latach 40. ubiegłego wieku trudno było znaleźć firmę, która w swoim portfolio nie miała epizodu współpracy z nazistami.
W zamian za poparcie dla Fuhrera, firmy mogły liczyć na intratne kontrakty (za przykład niech służy Hugo Boss, który projektował i dostarczał ubrania dla SS, SA i Hitlerjugend), przejmowanie za bezcen mienia żydowskiego oraz korzystanie z praktycznie bezpłatnej pracy więźniów obozów koncentracyjnych i pracowników przymusowych.
Na współpracy z systemem nazistowskim skorzystał też Deutsche Bank. Wprawdzie nie zatrudniał pracowników przymusowych, ale brał udział w przejmowaniu przedsiębiorstw, należących wcześniej do Żydów.
Rysa na reputacji wieloletniego szefa Audi
Nie tylko Dr. Oetker zdecydował się na grzebanie w archiwach. Z niewygodnymi faktami zmierzył się również koncern Audi. Firma została założona w 1932 r. jako Auto Union w wyniku połączenia czterech mniejszych producentów: Audi, DKW, Horch i Wanderer. Badania prowadzone przez Martina Kukowskiego i Rudolfa Bocha wykazały, że SS zbudowało siedem obozów koncentracyjnych wyłącznie na potrzeby Auto Union. Pracowało w nich ponad 16 tysięcy więźniów. Kolejne 18 tysięcy zmuszono do pracy na rzecz koncernu w fabryce sąsiadującej z obozem koncentracyjnym w Flossenberg w Bawarii. W czasie wojny wszystkie te zakłady koncentrowały się przede wszystkim na produkcji pojazdów wojskowych na zamówienie nazistów. Jedną czwarta więźniów stanowili Żydzi.
Nie tylko dla władz koncernu, ale i dla wielu Niemców największym szokiem po zapoznaniu się z blisko 500-stronicowym raportem były niepodlegające wątpliwościom zarzuty wobec Richarda Bruhna, zwanego ojcem Audi. Przez lata po wojnie był przedstawiany jako wzór uczciwego przedsiębiorcy-wizjonera, a władze RFN odznaczyły go za zasługi dla narodu. Tymczasem okazało się, że był osobiście odpowiedzialny za wykorzystywanie więźniów w latach 1942-1945.
O ile jego sympatia dla kierownictwa SS nie była tajemnicą, to Niemców dużym ciosem okazała się informacja o stworzeniu całej sieci obozów, w której więźniowie pracowali tylko na rzecz Audi.
Nie tylko Niemcy. Niechlubny casus IBM
W 2001 r. w 40 krajach ukazała się książka amerykańskiego badacza Edwina Blacka "IBM i Holocaust: Strategiczny sojusz hitlerowskich Niemiec z amerykańską korporacją". Autor pochylił się nad historią, o której koncern milczał przez lata i której ujawnienie położyło się ogromnym cieniem na jej reputacji. O ile bowiem współpraca niemieckich firm z hitlerowską dyktaturą może zostać w jakiś sposób zrozumiała, to kooperacja amerykańskiego giganta jest trudna do obrony.
IBM opracował systemy rejestracji danych, które w ogromnym stopniu usprawniły eksterminację ludności w Europie.
Dane zapisywane były w otworach kart perforowanych, zwanych też kartami Holleritha (od nazwiska jednego z prezesów spółki). Już od dojścia do władzy w 1933 r., hitlerowcy korzystali z dostarczanej przez Amerykanów technologii dla zbierania i katalogowania informacji o ludności. Opracowanie samych kart, maszyn odczytujących dane oraz serwisowanie ich były realizowane bezpośrednio przez pracowników w siedzibie w Nowym Jorku, a dopiero później przez oddziały zlokalizowane w różnych państwach Europy, także w Polsce.
Systemy opracowane przez specjalistów IBM stosowane były w praktycznie każdym obozie koncentracyjnym. Wszystkim obozom przypisane były numer (Auschwizt – 001). Każdy więzień był katalogowany zgodnie z najbardziej "dominującą", zdaniem urzędników, cechą. Dla homoseksualistów przewidziano 3, 12 zarezerwowane było dla Cyganów, 9 dla antysocjalistów. Naziści znani byli z ogromnej skrupulatności, wobec czego śmierć każdego więźnia odnotowywana była w systemie – także za pomocą cyfr. 3 opisywała zgon z przyczyn naturalnych, 4 – w wyniku egzekucji, a 5 dopisywano przy nazwiskach samobójców.
Cytowany przez The Guardian Leon Krzemieniecki, który w czasie wojny zapoznał się z systemem transportu do Auschwitz i Treblinki, wspomina, że dla ludzi zaangażowanych w te działania nie było tajemnicą, że maszyny, które obliczają optymalna liczbę więźniów do przewiezienia danego dnia, nie były wyprodukowane przez Niemców.
IBM wiedział, że przyczynia się do zagłady
Niedługo po ujawnieniu przez Blacka na blisko siedmiuset stronach setek dokumentów i korespondencji, grupa byłych więźniów obozów, w których stosowano rozwiązania opracowane przez IBM, wystąpiła z pozwem zbiorowym. Oskarżenie zbudowano wokół zarzutu, że najwyższe kierownictwo firmy musiało wiedzieć, do jakich celów Niemcy wykorzystują zamawiane w IBM systemy. Mimo posiadania tej wiedzy – a od 1941 r. wiedza o ludobójstwie na wielką skalę nie była tajemnicą – firma delegowała swoich pracowników do tworzenia algorytmów, na podstawie których ludzi skazywano na ten czy inny rodzaj śmierci.
Ponadto adwokaci strony powodowej dowodzili, że na współpracy z nazistami IBM bardzo się wzbogacił. "Niemiecki oddział rozkwitał w czasie wojny, zarabiając znacznie więcej niż jakikolwiek inny oddział firmy" – powiedziała w 2001 r. magazynowi Forbes Suzette Malveaux, prawnik z kancelarii reprezentującej wnioskodawców.
"Uważamy, że IBM powinien oddać pieniądze zarobione w czasach Holocaustu pozostałym przy życiu ofiarom" – dodała. Ile? Pierwsze szacunki wskazywały na 10 milionów dolarów, czyli nie dużo, gdy wziąć pod uwagę, że tylko w czwartym kwartale roku poprzedzającego wniesienie pozwu firma zanotowała zysk na poziomie 2,7 miliarda.
Ostatecznie powództwo nie zostało wniesione, gdyż pojawiły się obawy, że może to opóźnić wypłatę innych odszkodowań dla ofiar wojny.
Wykorzystywanie więźniów znalazło finał w Norymberdze
Ustalenie "wojennego dziedzictwa" niemieckich i austriackich firm nie zostało zakończone, bo zweryfikowanie, kim byli ludzie zatrudnieni w nich w trakcie wojny – i jak byli traktowani – leży w gestii samych przedsiębiorstw. Niechlubnym liderem, jeśli chodzi o liczbę pracowników przymusowych był IG Farben – koncern, w skład którego wchodziło osiem najważniejszych niemieckich firm z sektora chemicznego i farmaceutycznego, m.in. BASF, Bayer i Hoechst. Szacuje się, że przez zakłady przewinęły się 83 tysiące pracowników i więźniów. Po wojnie 24 pracowników zajmujących wcześniej kierownicze stanowiska znalazło się na ławie oskarżonych w jednym z procesów norymberskich (w historii zapisało się to jako “Proces IG Farben" lub "USA vs. Carl Krauch i inni") i jednym z oskarżeń było właśnie przymuszanie do niewolniczej pracy.
Dr. Oetker zdejmuje obrazy ze ścian
W 2015 r. zarząd firmy Dr. Oetker zlecił audyt przedmiotów, a przede wszystkim dzieł sztuki, zagrabionych w czasie wojny. Po zapoznaniu się z wynikami badań firma zadecydowała o zwrocie portretu Adriaena Moensa, który w 1628 r. namalował flamandzki artysta Anton von Dyck.
Obraz wchodził w skład kolekcji, która w 1940 r. została skonfiskowana na rzecz III Rzeszy, a następnie został za ułamek wartości nabyty przez Hermanna Göringa. Dowódca Luftwaffe słynął z zamiłowania do sztuki i zgromadził pokaźna kolekcję obrazów – w znacznej mierze odebranych Żydom.
Po wojnie portret został sprzedany koncernowi Dr. Oetker i przez wiele lat wisiał na ścianie siedziby firmy w niemieckim Bielefeld. W 2017 r. firma ogłosiła, że zwróci płótno Marei von Saher, jedynej spadkobierczyni Jacquesa Goudstikkera, holenderskiego pośrednika obrotu działami sztuki, który musiał opuścić kraj w 1940 r. Kierownictwo firmy argumentowało swoją decyzję tym, że w 1956 r. spółka nabyła obraz "w wątpliwy sposób".
Wcześniej Dr. Oetker oddał spadkobiercom prawowitych właścicieli płótno "Wiosna w górach" autorstwa Hansa Thoma.
Zwrot zagrabionych dzieł może zająć całe lata, trzeba bowiem ustalić okoliczności pozyskania ich do kolekcji, a następnie znaleźć prawowitych spadkobierców. "To smutne, że wciąż tak wiele niemieckich firm nie pochyliło się jeszcze nad swoją historią. My zrobiliśmy to bardzo późno, aż 70 lat po wojnie, ale jesteśmy dumni ze swojej decyzji" – powiedział w rozmowie z dziennikarzami BBC rzecznik prasowy Dr. Oetker, Joerg Schillinger. Zapytany o to, co powinny zrobić inne koncerny, które weszły w posiadanie dzieł sztuki "w wątpliwy sposób", bez wahania odpowiedział, że powinny je zwrócić. "Niech to zrobią – dla dobra swojej firmy i swoich akcjonariuszy".