Getty Images
Do wielkiej chwili było trzy tygodnie. Minister edukacji Dariusz Piontkowski ogłosił: rok szkolny startuje normalnie, dzieci wracają do szkół.
Jak kraj długi i szeroki, słychać westchnienie. Najpierw ulgi, bo to koniec nauki zdalnej, domowych wojen o komputer, szarpania się z Librusem i mailowego dobijania do nauczycieli.
No i dzieci wyjdą z domu, chociaż na kilka godzin. Wreszcie.
Zaraz potem rozlega się westchnienie drugie, to coś z pogranicza strachu i rezygnacji: teraz dopiero się zacznie. Tylko czekać, aż wirus pojawi się w szkołach.
Kiedy ja i sześć milionów rodziców polskich uczniów zastanawiamy się, jak się zorganizujemy ze szkołą w czasach zarazy: kto zawiezie dzieci, kto przywiezie, czy będą całe dnie siedzieć w maseczkach, a może lepiej nauczanie indywidualne, w szkołach rusza produkcja papieru.
Nie powinno mnie to zaskakiwać. Jestem dziennikarzem, zaraz po słowach szefa MEN, że nie ma przeciwwskazań do nauki w szkołach, zasięgam języka.
A jednak efekt mnie zaskakuje.
O trudach korzystania z szatni
Nadchodzi poniedziałek, 31 sierpnia. Pierwszy dzwonek za mniej niż 24 godziny. I oto dostaję wykaz tego, co w szkole wolno, czego nie wolno. Na czytaniu spędzę cały wieczór. I powiem szczerze: mam wyższe wykształcenie, studia podyplomowe, słowo pisane to moje środowisko naturalne. Ale nie wiem, czy ogarnę regulamin korzystania z szatni w podstawówce bez pomocy znajomej po asyrologii.
"Podczas ustalania bezpiecznych zasad korzystania z szatni udostępniono każdej klasie oddzielny/wymienny boks lub miejsce do zmiany odzieży wierzchniej oraz obuwia" – to jeszcze w porządku.
"W pomieszczeniu znajdować się może jednocześnie trzech uczniów" – OK, liczenie do trzech nie jest problemem.
Schody zaczynają się dalej: "Pozostali uczniowie czekają (przebierają się) przed szatnią w maseczkach za wyznaczoną linią". Czyli że mają mieć maseczki za wyznaczoną linią, a przed już nie? Czy maseczki mają być na wyznaczonej linii? I jeśli w szatni są trzy osoby, a poza szatnią trzydzieści, to kto jest bardziej bezpieczny?
Czy jak już w tych maseczkach za wyznaczoną linią zdejmą z siebie kurtki i buty, to wchodzą do boksu trójkami, żeby powiesić ten cały majdan na wyznaczonym wieszaku?
Ile to będzie trwało? Póki jest wrzesień i w miarę ciepło, to jeszcze nie będzie źle. Ale jak nadejdą listopadowe deszcze, to żeby korzystać z szatki zgodnie z regulaminem, trzeba będzie stawić się w szkole około północy.
Rodzice co do zasady mają nie wchodzić do budynku. To zrozumiały punkt. We wszystkich szkołach jest podobnie. A jeśli odprowadzamy dziecko pod drzwi, to mamy zachować do innych odstęp półtora metra. Też zrozumiałe.
Dochodzę jednak do kolejnego punktu: "Rekomenduje się posiadanie termometru bezdotykowego".
Chętnie, ale po co, skoro i tak nie mogę się do nikogo zbliżyć bardziej niż na 1,5 metra? Chyba że to termometr dalekiego zasięgu, z celownikiem laserowym, każdy snajper o takim marzy. Ale chyba nie o to chodzi. A może mam sobie sama nim zmierzyć temperaturę? Przecież i tak nie wchodzę do budynku.
Poza tym patrz punkt pierwszy regulaminu, z objawami infekcji nie wchodzi się do szkoły. Jeśli podniesiona temperatura nie jest objawem infekcji, to nie wiem, co nim jest.
Skoro więc już przyszłam, znaczy, że temperatury nie mam. A może moje dziecko ma mieć ów termometr? I tak temperaturę mierzy mu pracownik szkoły przy wejściu.
A w tym czasie ja i mój bezdotykowy termometr możemy mu najwyżej pomachać z odległości 1,5 metra.
Woźna jak cerber
Zresztą samo wejście do szkoły już może być problematyczne. Kolega z innego miasta pokazuje mi harmonogram wejść do budynku, gdzie uczą się jego dzieci.
Oj, łatwo to on nie ma. Dzieci dostały pięciominutowe sloty na dostanie się do środka. Jest już 7.45? To wchodzi ta klasa. 7.50? Następna. Zaspałeś? Spóźnił ci się autobus? Zatrzymałeś się zawiązać sznurówkę? Masz problem, młody człowieku!
Inny, ale wcale nie mniejszy, opisuje nasza czytelniczka z Łodzi. Otóż w tamtejszej szkole to woźna decyduje, kto wejdzie, a kto nie.
I tak synek pani Agaty (zbieżność imion przypadkowa) został wyrzucony z budynku przez panią woźną, bo zapomniał maseczki. Nic to, że szkoła miała je w takich sytuacjach zapewnić.
Dyrektor zaalarmowany przez zdenerwowaną mamę wyraził zdziwienie. Czyli dyrektor zdziwiony, a rządzi i tak woźna.
Pewnie gdyby chodziło o starszego ucznia, sprawy by nie było. Wzruszyłby ramionami i poszedł spędzać dzień przyjemniej niż w szkolnej ławie. Ale tu chodziło o pierwszaka.
Dziecko już w pierwszym tygodniu szkoły zderza się z całym autorytetem szkolnej władzy wykonawczej i już wie, że wszelka dyskusja jest bezcelowa, a łzy na nikim nie robią tu wrażenia.
Dobrze, że mama – która oczywiście do budynku wejść nie może – nie zdążyła się od szkoły oddalić. Inaczej siedmiolatek mógłby spędzić kilka kolejnych godzin na rozmyślaniu na progu szkoły o odpowiedzialności indywidualnej i wpływie zarazy na ludzkie losy.
Jak już dziecko dotrze do klasy, to wcale nie musi być lepiej. Choćby dlatego, że wyjdzie z niej też dopiero, jak harmonogram pozwoli.
I tu kolega pokazuje mi kolejną rozpiskę. Wyjście z sali na przerwę co półtorej godziny. A myśleliśmy, że izolacja w domu jest trudna…
Inaczej jest w szkole dzieci kolejnej czytelniczki, tym razem z Warszawy.
Tam hulaj dusza, piekła nie ma. Każda lekcja w innej sali, tłum uczniów radośnie przewala się po schodach to w jedną, to w drugą stronę. Byłoby nawet normalnie, gdyby nie to, że nic zjeść nie wolno. No bo przecież jest pandemia.
- Dzieci po 7 godzinach lekcyjnych wyszły głodne z płaczem ze szkoły, bo nie wolno im było zjeść. Absurd goni absurd – denerwuje się pani Dorota.
Kolejny czytelnik pisze o obostrzeniach na informatyce – dziecko ma korzystać ze szkolnego komputera w jednorazowych rękawiczkach.
Co z tego, że większość dzieci ma za małe dłonie i dostępne na rynku rękawiczki będą im po prostu spadać? Co z tego, że i tak co chwila dezynfekują ręce (patrz: inny punkt regulaminu). Rękawiczki mają być i basta.
Wszystko jest pod kontrolą
Żeby nie było wątpliwości - większość obostrzeń wprowadzanych przez władze szkół jak najbardziej składa się w logiczną całość.
Dyrektorzy mają ekstremalnie trudne zadanie: muszą zapanować nad nieletnim żywiołem, zmniejszyć ryzyko zakażenia do minimum, stawić czoła zdezorientowanym rodzicom, a jeszcze przy okazji czegoś te dzieci nauczyć.
Ja chciałabym mieć pewność, że moje dziecko jest bezpieczne, a przy tym początek szkoły nie zmieni się dla niego w koszmar.
- Wydaje mi się, że uczniowie będą bezpieczni – mówi minister edukacji i dodaje: - Część mediów wciąż straszy Polaków epidemią.
Acha. To już wszystko jasne.