Zdjęcie ilustracyjne, Getty Images
Minęło już 10 lat, ale są myśli, które wciąż do mnie wracają. Gdy dzieje się taka tragedia, facet zawsze stoi w cieniu. To kobieta dźwiga cały ciężar, mierzy się z koszmarem pustki.
Facet tkwi z tyłu, mało kto zwraca na niego uwagę. Na to, jak znosi stratę, jak radzi sobie z emocjami. Co w nim siedzi.
W życiu nie postawiłbym znaku równości między moim bólem i bólem Twojej mamy.
Nie znaczy to jednak, że mnie nie bolało. Bolało. Od lat siedzi we mnie potrzeba powiedzenia, co wtedy czułem i myślałem. Dlatego piszę do Ciebie, córeczko, ten list.
Noce w szpitalu są najgorsze
To był poniedziałek, 20 grudnia. Twoja mama zaczynała właśnie nową pracę. Wszystko układało się po naszej myśli. Mieliśmy plany na święta - miały być wyjątkowo szczęśliwe.
Nawet nie wiadomo, kiedy przeleciało tych siedemnaście tygodni ciąży. Żadnych problemów, kolejne wyniki badań powiększały tylko naszą radość. Aż przyszedł 20 grudnia. Po południu odebrałem telefon.
- Chyba zaczęły mi wody odchodzić – usłyszałem w słuchawce.
H. była dziwnie spokojna. Może dlatego, że nie było żadnych skurczy, krwawienia. Do prywatnego ginekologa nie mogła się dodzwonić, więc po obiedzie pojechaliśmy na pogotowie.
W miarę spokojnie, choć iskra niepokoju rzeczywiście się w nas zatliła. Badanie, informacja: wód ubyło, ale nie jest najgorzej. H. została z Tobą w szpitalu na obserwacji.
Nad ranem telefon. Gdy usłyszałem zapłakany głos, pierwszy raz ugięły się pode mną nogi. Błagała, żebym przyjechał. Jak najszybciej.
O nic nie pytałem. Po drodze milion myśli. Te najgorsze też. W szpitalnej sali zobaczyłem ją całą we łzach. Ogarnęła mnie rozpacz. Przez dłuższą chwilę nie zamieniliśmy ani słowa.
Płakaliśmy, tylko tyle byliśmy w stanie zrobić. Zacisnąłem wargi, spuściłem wzrok, starałem się nad tym zapanować. W końcu usłyszałem, że w nocy miała skurcze i podali jej antybiotyk.
Nie wiedziałem, co to oznacza dla Ciebie, ale bałem się spytać. Liczyłem się z najgorszym.
Lekarze kazali mamie leżeć, kroplówkę przyjmować. Za wiele nie mówili. Nie znałem szczegółów, ale wiedziałem jedno - jest nadzieja i tego należy się trzymać. W szpitalu spędzałem cały wolny czas. Dobrze, że akurat zaczął mi się urlop.
Kolejna samotna noc w domu i ponownie poranny scenariusz. Modlitwa w samochodzie. Znowu miała atak bolesnych skurczy. Wiedziałem, że to objawy przed porodem, ale nie powinny występować na tym etapie ciąży.
Jedyne pocieszenie - USG wykazało, że dzieciątko żyje. Kolejny natłok pytań: dlaczego tak się dzieje? Przecież wszystkie wyniki były w porządku.
Wigilia
W Wigilię dostałem najlepszy prezent: nową nadzieję. Leki zaczęły działać, kolejna noc minęła bez strachu i łez. Mama i kobieta z jej sali zostały przeniesione do "dwójki" z telewizorem. Kilka lat temu w państwowym szpitalu to był luksus.
Basia z łóżka obok była po czwartym in vitro. Trzy nieudane próby to trzy poronienia i dług na 70 tysięcy złotych do spłacenia. No i zupełnie inne nastawienie. Cały czas pocieszała H. Sama była po trzech takich razach. Po trzech razach już się nie płacze.
Po południu przyjechali nasi bliscy. Umiarkowane uśmiechy, rozpakowywanie prezentów, barszcz w termosie i paszteciki od babci. Mieliśmy się trzymać i mieć nadzieję. Tak mówili. "Wesołych świąt" nikt nie życzył.
Zostaliśmy sami, siedziałem przy łóżku, trzymałem H. za rękę. Nagle poczułem mocniejszy uścisk. Zalała się łzami. Przestraszyłem się. Dłuższą chwilę jej zajęło, by się uspokoić. Nigdy wcześniej nie widziałem radości podszytej rozpaczą. A właśnie to wyczytałem z jej twarzy i słów.
– To miał być dla ciebie prezent– powiedziała mi łamiącym się głosem. Wręczyła ozdobną torebkę. – Na ostatniej wizycie poznałam płeć.
Na widok maleńkiej sukieneczki poczułem się kompletnie bezbronny. Tama puściła, zalała mnie fala emocji. Jedyne, co mogłem wtedy zrobić, to mocniej chwycić ukochaną i przy niej trwać. Czekać, aż to się wszystko skończy. Aż wszyscy razem, we troje, wypłyniemy na powierzchnię.
Bóg się rodzi
- To już koniec. Przyjedź, proszę – usłyszałem w słuchawce o szóstej rano następnego dnia.
To już koniec. Tyle. Tak po prostu. Jak obuchem w łeb. Ubrałem się, wsiadłem do samochodu i starałem się o niczym nie myśleć. Wiedziałem, że muszę być przy niej.
Nie umiałem sobie wyobrazić, co przeżyła w nocy. Ile ją kosztowało wypowiedzenie tych kilku słów przez telefon. Moje emocje nie miały teraz znaczenia. Zepchnąłem je na dalszy plan. To ona była teraz najważniejsza.
Ona, choć jeszcze wczoraj myślałem "Wy". Wy byłyście najważniejsze.
Przenieśli ją na inną salę. Leżała sama, pod kroplówką. Poród zaczął się w nocy. Zostawili ją samą, dostała leki i czekali, aż urodzi naszą martwą córeczkę. Ciebie urodzi.
Trochę rozmawialiśmy, starałem się nie płakać, chciałem być dla niej cały. W końcu zabrali ją na salę zabiegową. Łyżeczkowanie, taka procedura po poronieniu. Nic nie byłem w stanie wtedy zrobić. Nic poza modlitwą, by już jej nie bolało.
Czekałem na korytarzu, chodziłem z jednego końca na drugi. Z jednego na drugi. Do głowy wpadła mi absurdalna myśl. Przypomniałem sobie sceny z amerykańskich filmów, gdy dumni ojcowie wyciągali cygara na porodówkach. Jak odległy był to dla mnie wtedy świat…
Podeszła młoda kobieta. Szpitalny psycholog, tak się przedstawiła. Oczy pełne troski i wyuczonego współczucia. Chciała pomóc, ale przecież nie mogła. Chwilę wcześniej dowiedziałem się o śmierci dziecka.
Ostatnie, czego potrzebowałem, to rozmowy na korytarzu o moich uczuciach i przemyśleniach. Spuściłem głowę, zbyłem ją na tyle uprzejmie, jak tylko umiałem.
"Tego nie ma tam dużo"
W końcu otworzyły się drzwi, zobaczyłem Twoją mamę. Leżała półprzytomna. Chyba dopiero wtedy do mnie dotarło, że to naprawdę koniec. Właśnie wtedy umarła we mnie nadzieja i wszedłem w nową rzeczywistość. Nie chciałem tam być.
Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo nie chciałem. Ale musiałem wziąć się w garść. Poradzić sobie z żalem, bólem, rozpaczą, bezradnością. Z tym wszystkim, na co nie przygotowują w szkole rodzenia i nie opisują w kolorowych poradnikach.
Gdy z H. schodziła narkoza, siedziałem na korytarzu. Podeszła pielęgniarka, dała jakieś papiery do wypełnienia.
- Chce pan urządzić pogrzeb? Bo można zostawić w szpitalu. Tu proszę podpisać – usłyszałem, ale niewiele rozumiałem.
Jaki pogrzeb? Jak zostawić? Co zostawić?
Przejrzałem punkt po punkcie, ale nie mogłem się skupić na treści. Podpisałem, nie mając pojęcia, na co wyrażam zgodę. Chciałem, by już sobie poszła. By dała mi spokój, by cały ten koszmar się skończył. Wiem, naiwny byłem.
Znów zostałem sam. Myśl za myślą. Dotarło do mnie, że właśnie straciłem możliwość pogrzebania własnego dziecka. Wyobraziłem sobie, że zostawiam Cię gdzieś w szpitalnym naczyniu i nie wiem, co się z Tobą stanie. Przeszył mnie dreszcz. Poszedłem do pokoju pielęgniarek, by cofnąć decyzję.
– Oj, to już za późno. Teraz to do ordynatora trzeba – rzuciła kobieta.
Skierowała mnie do innego pokoju. Kilka kroków, klamka. Tam lekarz, który wcześniej zabrał H. na salę zabiegową. Wysoki facet po pięćdziesiątce, silny uścisk dłoni i zero oznak empatii.
Nieskładnie wytłumaczyłem, co zaszło, że jednak nie chcę zostawiać szczątków mojego dziecka w szpitalu. Tak mówiłem o Tobie.
Chwilę wcześniej sprawdziłem na szybko w sieci, co może rodzic po stracie dziecka. W trybie przyspieszonym, w internecie, poznałem różnicę między poronieniem i martwym urodzeniem.
Że choć moje dziecko miało niespełna 15 cm i ważyło tyle, co dwie tabliczki czekolady, może zostać pochowane jak każdy inny człowiek. Mogę mu nadać imię w urzędzie, ubiegać się o zasiłek pogrzebowy, a H. może pójść na urlop macierzyński.
Stojąc na tym szpitalnym korytarzu, wyobraziłem sobie ustawowe 56 dni bez pieluch, karmienia i przytulania. Zamiast tego chodzenie na cmentarz, nieustanne cierpienie i próba pogodzenia się z pustką.
Urlop macierzyński z dzieckiem, które nie leży w łóżeczku, a w grobie. Kilka metrów pod ziemią.
I pewnie przez te wszystkie myśli liczyłem w gabinecie lekarza na drobny gest, jakieś słowo wsparcia, namiastkę zrozumienia.
Dostałem próbę zniechęcenia i niezadowolenie. Może to pokłosie nocnego dyżuru w święta? A może zwykłej, zawodowej znieczulicy?
- Ale tego tam nie ma dużo. Wie pan, to nie jest tak, że ciało, trumna… - usłyszałem od niego.
Oszczędził mi medycznych szczegółów, ale po "bardzo zależy mi na pogrzebie", w końcu podpisał papier. W tamtej chwili nie wiedziałem, jak się zachować. Nie byłem zły, bardziej bezradny.
Od kilku godzin trwał najgorszy moment mojego życia i nie wiem, czy jakiekolwiek słowa byłyby w stanie coś zmienić na lepsze. Ale zniechęcanie do "zabierania ze szpitala 18-tygodniowego płodu" było ostatnim, czego oczekiwałem.
Wtedy nie rozumiałem, skąd takie słowa i podejście. Dopiero z czasem zacząłem odkrywać świat rodziców nienarodzonych dzieci, do którego nigdy nie chciałem trafić. Nauczyłem się w nim poruszać. Musiałem.
Bez przewodnika, początkowo samotnie, gdy H. trwała w jeszcze większym koszmarze. Szpital dał kilka wskazówek, ale na większość pytań trzeba było szukać odpowiedzi na własną rękę.
W dobie internetu to nie problem – forum dla kobiet po poronieniu, grupy wsparcia – w sieci jest wszystko.
Po urodzeniu dziecka zawsze jest sporo jeżdżenia, załatwiania urzędowych spraw. Rejestracja, nadanie imienia, PESEL, wizyta w przychodni, pierwsze badania, kontrole lekarskie.
Kiedy dochodzi do poronienia lub martwego urodzenia, rodzice mogą zostawić szczątki w szpitalu lub zorganizować pochówek na własną rękę. Jeżeli się na to nie decydują, szpital ma obowiązek zająć się wszystkim.
W Polsce od niedawna każdy płód, a nawet zarodek, musi być traktowany jak ludzkie zwłoki. Nie traktuje się ich jak odpadów medycznych. W szpitalu, jeżeli można określić płeć, wystawia się kartę martwego urodzenia z nazwiskiem matki, zgłasza do urzędu i co trzy miesiące MOPS organizuje zbiorowy pochówek w wyznaczonym miejscu na cmentarzu.
Jeżeli płeć jest nieznana, robi się to samo, ale bez zgłaszania do urzędu.
W ramionach
Pogodziłem się. Tak bywa. Nigdy nie pytałem: "Dlaczego ja?". U mnie to chyba efekt wiary. Że Bóg nie chce smutku rodziców grzebiących własne dzieci, ale wszystko dzieje się w jakimś celu i trzeba dostrzegać szerszy obraz.
Taka to moja wersja optymizmu.
Rzadko dziś z mamą o Tobie rozmawiamy, ale nie jesteś też tematem tabu. Gdy umarła Twoja babcia, a H. była w ciąży z Twoim bratem, pocieszałem ją mówiąc, że babcia poszła do nieba, by się Tobą opiekować.
Wiem, to takie naiwne, dziecinne tłumaczenie, ale taki obraz mi się podoba. I teraz, gdy o tym piszę, zbiera mi się na łzy.
Po Nowym Roku byliśmy gotowi na ostatnie pożegnanie. Załatwiliśmy wszystko w urzędach i zakładzie pogrzebowym. Zasiłek (kiedyś był wyższy niż teraz) wystarczył na kremację, urnę i miejsce w grobie dzieci nienarodzonych.
Początkowo H. wyobrażała sobie, że postawimy maleńki nagrobek i otoczymy go kolorowym płotkiem, ale wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy o tym specjalnym miejscu dla Aniołków. Tak mówi się na dzieci, którym nie dane było się narodzić.
"Nasz" grób okazał się wielką płytą tuż przy głównej alejce cmentarza. Na kamieniu wyryty napis "Grób dzieci nienarodzonych", znicze i dziesiątki zabawek, maskotek, samochodzików i lalek. Smutnych od deszczu i cierpienia tych, którzy je tam postawili.
Wcześniej biuro parafialne. Umówiliśmy się z księdzem, że przyjedzie odprawić liturgiczne pożegnanie. "Wyrażaliśmy chęć chrztu", więc tyle dało się zrobić zamiast formalnego pogrzebu. O kopercie nie chciał słyszeć.
Na cmentarz przyjechali nasi bliscy. H. przez cały czas płakała, idąc pod ramię z moim bratem.
Był początek stycznia, pamiętam niemy kondukt i przemarznięte dłonie, w których trzymałem urnę. Bałem się, że ją upuszczę, więc ściskałem ją coraz mocniej i mocniej.
Łzy ściekały bez przeszkód, a ja wyobrażałem sobie, że trzymam Cię w ramionach. Pierwszy i ostatni raz, moja córeczko. Cudowne maleństwo, które jeszcze niedawno kopało mnie w tę samą rękę przez brzuch H.
Każdy Twój ruch budził radość i nadzieję. W szpitalu ta nadzieja umarła razem z Tobą, ale później pojawiła się nowa. Na spotkanie tam, gdzie na nas czekasz. Wtedy mówiłem: "żegnaj".
Dziś, w rocznicę Twojego odejścia, mówię: "Do zobaczenia, Córeczko".