pexels.com

- Czego nie kapujesz? Za 1200 zł miesięcznie masz świetną sprzątaczkę, a czasami, jak żona nie będzie widziała, to i użyjesz sobie - rubaszny śmiech wypełnił cały dom. - Znajdziesz w takiej cenie polską dziewczynę do pomocy? No, znajdziesz?

Drżały mu ręce, na czole pojawiły się malutkie krople potu, a do oczu napłynęły łzy. Jak alkoholikowi, który walczy z sobą, aby się nie napić, choć wszystkie komórki jego ciała krzyczą: "daj wódy!"...

Ale nie, Staszek nie jest alkoholikiem. Mało pije, nie pali nawet papierosów. Rzucił kilka lat temu. Usiadł przy stole, policzył, ile kupuje paczek dziennie (dwie), przemnożył przez liczbę dni w roku, zamienił to wszystko na pieniądze i... - Jak zobaczyłem czterocyfrową sumę, to palnąłem się z całej siły w głowę i powiedziałem: ale ty durny jesteś, że wyrzucasz taką kasę do kosza na śmieci - wspomina.

Staszek to właściciel małego pensjonatu położonego w Tatrach, niedaleko Zakopanego. Właściwie to rzut beretem. Ma przygotowanych 25 miejsc noclegowych, sam mieszka na pierwszym piętrze z rodziną - żoną i dwoma nastoletnimi synami. Jest dumny z tego, co osiągnął. Rozbudował dom rodzinny tak, aby można było przyjmować gości. Robił to przez wiele lat. Nie brał kredytów, pracował na dodatkowym etacie, wieczorami sam bawił się w budowlankę, stolarkę.

Na drugim (choć czasami mówi, że to pierwszy) etacie pracuje nadal. Od poniedziałku do piątku wychodzi o siódmej rano, wraca około siedemnastej. Odpowiada za logistykę w dużym składzie budowlanym. Wieczorami często siada na parterze przy stole, w ogólnodostępnej kuchni i rozmawia z gośćmi. Pewnej sierpniowej nocy spędziliśmy w ten sposób kilka godzin. Dzięki temu powstał poniższy tekst.

Staszek lubi ludzi, lubi atmosferę ciągłego gwaru, robi wszystko, aby czuć się w jego pensjonacie, jak u siebie w domu. Jest niepoprawnym optymistą.

Wpadł na pomysł, aby każdy z gości przy drzwiach miał swoje kapcie. Takie domowe, zwykłe. Jeżeli ktoś ich nie przywiózł, Staszek mu da. Nie ma problemu. Większość z uśmiechem na twarzy przyjmuje takie zasady. Są tacy, którzy patrzą na Staszka, jak na idiotę. - Ja w domu chodzę w szpilkach - rzuciła mu kiedyś od niechcenia pachnąca Escentric Molecules Kinski (buteleczka za pięć stów - Staszek wie, bo kiedyś był w Krakowie w perfumerii i tak mu się ten zapach spodobał, że chciał kupić żonie, ale jak spojrzał na cenę, to tylko ugryzł się w język, aż do krwi).

Gospodarz uśmiechnął się do atrakcyjnej kobiety. - Nie ma problemu, ja tylko zaproponowałem te kapcie, aby zrobiło się miło.


Pogodny facet, tak zaraz po czterdziestce. Choć urodził się tutaj - w górach - to nie pasuje do tego miejsca. Nie pije, nie narzeka notorycznie na brak dutków, nie traktuje miastowych, jak dojnej krowy, nie chodzi w niedzielę do kościoła na sumę. W zamian: dużo czyta, orientuje się doskonale w tym, co się dzieje zarówno w Zakopanem, jak i Paryżu, obsługuje smartfona (choć skontaktować się z nim mailowo nie jest łatwo, ponieważ wychodzi z założenia, że ciągłe powiadomienia w telefonie zabierają człowiekowi czas, dlatego nie podpiął konta mailowego), ma otwartą głowę, a hasło "uchodźcy" go nie przeraża. To znaczy nie przerażało jeszcze do niedawna.

Źródło: pexels.com

- Jeszcze zobaczysz - wspomnienie tych słów spowodowało, że Staszek się rozkleił.

To było jakoś wczesną wiosną 2017 roku. Przed pensjonatem zalegały jeszcze zwały śniegu. Jednak miejsca parkingowe były idealnie wyczyszczone. Za odśnieżanie odpowiedzialni są nastoletni synowie Staszka. Są w tym mistrzami.

- Usłyszałem dźwięk silnika, więc wyjrzałem za okno - wspomina mój rozmówca. - BMW X5 to jeszcze u siebie przed domem nie miałem, od razu przed oczami stanęły mi artykuły z prasy motoryzacyjnej dotyczące tego cacka, które czytałem.

Po kilku chwilach Staszek siedział w pokoju gościnnym z mężczyzną, który wyglądał na biznesmena ze ścisłej czołówki listy najbogatszych Polaków, albo mafioso. Albo jedno i drugie. - W takim pensjonacie to pewnie potrzeba pracowników - nieznajomy nie owijał w bawełnę, nie tracił czasu i już od drzwi zdradził, dlaczego tutaj przyjechał.

- Radzimy sobie - odpowiadał szczerze Staszek. - Jestem ja, żona ogarnia sprzątanie, synowie pomagają, jak tylko potrafią.

- Nie rozumie pan - biznesmen mówił coraz głośniej. - Potrzebuje pan nowych pracowników. I ja panu ich proponuję.

Staszek był tak zszokowany bezczelnością intruza, że nie zareagował, kiedy ten wyciągnął laptopa, włączył go i na ekranie pojawiło się coś przypominającego ofertę biura pośrednictwa pracy.

- Patrz - biznesmen prawie krzyknął, patrząc Staszkowi prosto w oczy. Gospodarz próbował sobie przypomnieć, kiedy przeszli na "Ty". - Ja przywożę ci Ukrainki, myślę, że cztery będą odpowiednie na taki metraż, ty im płacisz po 600 złotych miesięcznie, a drugie 600 zł, czyli w sumie 2,4 tys. zł płacisz mnie. Kapujesz?

- Nie bardzo.

- Czego nie kapujesz? Za 1200 zł miesięcznie masz świetną sprzątaczkę, a czasami, jak żona nie będzie widziała, to i użyjesz sobie - rubaszny śmiech gościa wypełnił dom. - Znajdziesz w takiej cenie polską dziewczynę do pomocy? No znajdziesz?

Staszek nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje. Szczypał się po twarzy, aby przekonać się, że to sen.

- Aha i urzędasami się nie przejmuj. Biorę ich na siebie. Wszystkie podatki, zusy i inne srusy ja załatwiam.

- Wyjdź - szept Staszka chyba nie dotarł do rozmówcy, bo ten wpadł najwyraźniej w słowotok.

- Więc rozumiem, że się zgadzasz - kontynuował. - Jutro do ciebie podjedzie auto z Ukrainkami. Nie wiem, jak się nazywają, bo mam ich na pęczki. Julia, Swietłana i pewnie inna Natasza. Zresztą, zapytasz ich sam...

- Wyjdź! - Staszek wstał z krzesła i palcem pokazał drzwi.

Drżały mu ręce, na czole pojawiły się malutkie krople potu, a do oczu napłynęły łzy. Jak alkoholikowi, który walczy z sobą, aby się nie napić, choć wszystkie komórki jego ciała krzyczą: "daj wódy!"...

- Co? Ty mówisz do mnie? - właściciel firmy pośredniczącej w zatrudnieniu pracowników z Ukrainy jakby nie dowierzał. - Spoko, ja też nie lubię uchodźców, ale Ukrainki nie są takie złe, zobaczysz.

Staszek stał nad intruzem i był coraz bardziej czerwony ze złości. Od wybuchu dzieliły go sekundy. Zacisnął pięści, chwycił mocniej krzesło...

- Jeszcze zobaczysz - to były ostatnie słowa, jakie z tego feralnego spotkania pamięta mój rozmówca. Przypomniał sobie o nich dopiero po kilku tygodniach.


Na chwilę zmieniam temat rozmowy, bo widzę, że Staszek jest zupełnie rozbity. Gdybyśmy siedzieli przy wódce, z pewnością wychyliłby kieliszek. Ale nie, przed nami sok pomarańczowy, woda mineralna i cola. Staszek jutro rano jedzie do pracy. A jest już późno.

- Nie mam nic do uchodźców - mimo zmiany tematu nadal myśli o tej wiosennej wizycie. - Rzeczywiście Ukraińców teraz wszędzie pełno, ale nigdy nie przeszło mi przez myśl, że oni tutaj przyjeżdżają sprowadzani przez takich buraków i w taki sposób.

Pracownicy z Ukrainy to częsty widok w Polsce. Są zatrudniani nie tylko przy pracach sezonowych

Autor: Wojciech Pacewicz

Źródło: PAP/EPA

- Faktycznie, jak byłem na urlopie nad morzem, to praktycznie w każdej budce z kebabem, w kawiarni za rogiem i pensjonacie słychać wschodni zaśpiew - mówię, aby dać do zrozumienia, że w pełni go popieram.

Staszek stuka nerwowo długopisem w blat stołu. Patrzy tępo przed siebie, jestem pewny, że nie słyszał moich słów. Myślami jest zupełnie gdzie indziej.

- Ale po wprowadzeniu 500+, to chyba macie więcej gości? - szukam na ślepo tematu, który mógłby sprowadzić Staszka na ziemię, który rozładowałby sytuację.

No i wdepnąłem...

- Tak, liczba turystów wzrosła, obroty też, ale czy zysk, to tego nie odczuwam - Staszek w końcu mówi dość składnie.

Na stole leży gruby zeszyt, wygląda, jakby jeden z synów Staszka używał go na lekcjach matematyki. Jest w kratkę, w środku sporo liczb, tabelki, podkreślenia, tylko geometrii jakoś brakuje.

- Zobacz pan - Staszek otwiera na jednej ze stron i podsuwa mi pod nos.

Mimo że jestem absolwentem wydziału matematyczno-fizycznego politechniki, to nie bardzo orientuję się, o co tutaj chodzi. Patrzę w kartkę, szukam jakiejkolwiek prawidłowości w powtarzających się liczbach. Pustka.

- To wydatki, które powtarzają się od tamtego sezonu, odkąd PiS wprowadził 500+ - Staszek widzi, że nie bardzo ogarniam sytuację. - Wzrost środków czystości jest zatrważający. Ktoś powie, że to normalne. Więcej ludzi, więcej brudzą, więcej sprzątania. Czyż nie? Tylko, że zacząłem kupować pięć razy więcej środków czystości. Jakbym pana zaprowadził do łazienki, którą zostawia sześcioosobowa rodzina spod Radomia z dwoma psami, po tygodniowym pobycie u mnie, to... Ja nie wiem, oni w domu też tak mają?


Staszek próbuje skupić się na tym, co czyta. A czyta o napięciach na linii Korea Północna - USA. Ciężki temat.

Od dwóch godzin z pokoju na trzecim piętrze dobiega skomlenie psa. Doskonale wie, że to "Czarny", który przyjechał z siedmioosobową rodziną z Opola. Wzięli dwa pokoje, oba czteroosobowe, w jednym z nich zamykają poczciwego kundla, a sami idą na cały dzień. Tak jest od kilku dni. Zwrócił na to uwagę głowie rodziny już po pierwszej dobie - rosłemu 35-letniemu mężczyźnie. Usłyszał, że "go to nie obchodzi, oni płacą po 25 zeta od łebka, nawet psa, więc wolno im wszystko".

Pamięta, że to zdanie wywołało radość u najstarszego syna, który przybił piątkę z zadowolonym z siebie ojcem. Po trzech dniach skomlenia Staszek zastanawiał się, czy nie zadzwonić na policję (bo niby gdzie?), ale potem na dwa, trzy dni się uspokoiło. "Czarny" był zabierany na spacery, merdał ogonem, wyglądał na zadowolonego. Aż do dzisiaj...

- Kim Dzong Un toczy bezwzględną, naszpikowaną elementami brutalności, groźną grę ze swoim narodem...

Znów ujadanie.


Kilka tygodni po niespodziewanej wizycie szefa firmy sprowadzającej Ukraińców do pracy w Polsce - kiedy Staszek prawie już o niej zapomniał - doszło do rozmowy telefonicznej, która wprost zwaliła go z nóg.

Dla takich widoków - co roku - w Tatry przyjeżdżają turyści

Autor: Grzegorz Momot

Źródło: PAP

- Co się stało? - pytam, coraz bardziej zainteresowany jego problemami. Tak po prostu, po ludzku. Lubię pytać ludzi, lubię, jak rozmowa się rozwija, lubię być dociekliwym. Ktoś by powiedział: - ja bym nie zapytał, co mnie to obchodzi.

Mnie obchodzi. Dziennikarza powinno wszystko interesować. Jak nie interesuje, powinien zmienić zawód.

Staszek wstaje z krzesła i idzie do lodówki, wyciąga wiejską kiełbasę, masło, żółty ser. Podchodzi do kuchni, otwiera jedną z szafek, wyciąga z niej chleb, bierze nóż, deskę do krojenia i talerz. - Chce pan coś zjeść? - pyta.

Jest północ. Nie jestem głodny. - Proszę się nie krępować - odpowiadam.

Staszek się nie krępuje. Kroi grube pajdy chleba, kiełbasy nie kroi. Łyka sporymi kęsami. Już wiem, skąd u niego nadwaga.

- Od dłuższego czasu firma, która dostarczała mi środki czystości i inne rozmaitości, typu worki na śmieci, itp. zaczęła mi sprawiać problemy - rozpoczyna opowieść, przeżuwając kolację, dlatego na początku mam problem z wyłapaniem wszystkich słów.

- Raz zapomnieli przywieźć papieru toaletowego i musiałem kupować na szybko w miejscowym Lewiatanie za odpowiednią wyższą cenę, innym razem w ogóle nie dostarczyli zamówienia, doszło też do tego, że wystawili fakturę na wyższą wartość, niż powinni - Staszek kontynuował. - Znam dość dobrze właściciela, więc w końcu wybrałem numer i zadzwoniłem do niego. Co usłyszałem?

Napięcie wzrastało. Nie mogłem się doczekać odpowiedzi. Jakbym czytał Nesbo, i to z jego wczesnych lat. - Gość mi powiedział, że ten od Ukraińców do niego zadzwonił i kazał robić mi pod górkę - nie wiedziałem czy na twarzy Staszka pojawił się uśmiech czy może grymas. - Więc robił. To była zemsta tego drania za to, że nie wziąłem tych czterech Ukrainek.

Staszek rozwiązał umowę, od tej pory sam jeździ do hurtowni w Nowym Targu i przywozi sobie potrzebne rzeczy. Nawet stwierdził, że finansowo wychodzi mu to na lepsze. Tylko, że traci sporo czasu. Czasu, który mógłby przeznaczyć na rodzinę, na rozmowy z synami. No, ale skoro nie da się inaczej. Do tej pory nie znalazł innej firmy, która zapewniłaby mu środki czystości. Każda, do której się zgłosił, odmówiła.


- Tato! - krzyk starszego syna nie zapowiadał nic dobrego.

Staszek otworzył okno. - Co tam? Czemu siejesz popłoch, gości wystraszysz - zwrócił się do syna.

W tym momencie zobaczył swoje stare, wysłużone, ale w sumie bezawaryjne Suzuki i... Przebite opony. Od strony kierowcy, obie. - Ojciec, z drugiej strony też masz kapcie - syn szybko przeciął myśli, które podpowiadały, że pozostałe dwie opony ocalały.

- Może zbieg okoliczności - wtrącam się w monolog Staszka.

- Może - odpowiada. - Do chwili przyjazdu "gościa od Ukrainek", tak go nazwałem sobie roboczo, nigdy nie złapałem gumy. A jeżdżę już od 20 lat.


Staszek skończył jeść. No, nie powiem, pół bochenka chleba, chyba z kilogram kiełbasy, ser kroił nie plastrami, a kawałkami. No, no.

- Jak się denerwuję, to jem - najwidoczniej czyta w moich myślach.

- No, ale co dalej? - pytam. - Intruz, afera z firmą dostarczającą środki czystości, te opony. Mam nadzieję, że to koniec problemów.

W tym momencie do kuchni wkracza facet po czterdziestce, w slipkach i koszulce z krótkim rękawem. Z napisem "I'm hot man". - Gospodarzu - zaczyna. - Problem jest. Chodź pan ze mną.

Zostaję sam. Wstaję, muszę rozprostować kości, wyciągam telefon, wpisuję w wyszukiwarkę hasło "Ukraińscy pracownicy". Stukam w artykuł o tym, że już wkrótce to nie Ukraińcy, a Białorusini zaleją polski rynek. Tak twierdzą fachowcy. Może nie będę tym denerwował Staszka.

Wracam do wyszukiwarki. Kolejny link to odnośnik do serwisu OLX. 134 ogłoszenia pod hasłami "dostarczymy najlepszych pracowników", "pośrednictwo pracy", "leasing pracowniczy". To ostatnie określenie mnie zaintrygowało. Leasing? Jezus Maria! W leasing, to można co najwyżej wziąć samochód. Ale człowieka? Słyszę kroki, wraca Staszek.

- To jest niewiarygodne - mówi od progu.

- Co się stało?

- Uszkodzili ściany, to znaczy dzieciaki popisały je długopisem, ale nie tam, że jedną małą kreseczkę, od kilku dni musiały codziennie po kilka godzin tworzyć rysunki. Co wtedy robili rodzice? Czemu nie reagowali? Nie wiem.

- No i co? Rozumiem, że pokryją straty.

- A gdzie tam. To właśnie pokolenie 500+. Gość stwierdził, że chyba jestem ubezpieczony. On mi nic nie da, bo nie ma, a właściwie czemu ma dać. Jutro wyjeżdżają, chciał być fair i dlatego mnie zawołał i pokazał ścianę. Chciał być fair, komedia.

Tłumy turystów co roku odwiedzają Tatry. Na zdjęciu okolice dolnej stacji kolejki na Kasprowy Wierch.

Autor: Grzegorz Momot

Źródło: PAP

Staszek bierze zeszyt "od matematyki" - jak go nazwałem - powoli go kartkuje, aż w końcu otwiera odpowiednią stronę i coś pisze. Po mniej więcej dwóch minutach odkłada długopis. - Na czym skończyliśmy - pyta?

- A co pan tam zapisał? - drążę temat.

- Przeliczyłem, ile zostawili kasy, a ile będzie kosztowało malowanie ściany. Nie pytaj pan, czy mi coś zostanie - śmieje się, jakby był na dobrym kabarecie.

Bo to jest dobry kabaret.


Od wiosny Staszek stał się we wsi "persona non grata". Z dnia na dzień większość ludzi, a z prowadzących pensjonaty to chyba wszyscy, przestali mu podawać rękę na powitanie, odwracają się na ulicy.

- Nie jestem głupi, skojarzyłem, że chodzi o odmowę pracy dla Ukrainek - przyznaje. - Zwłaszcza, że 90 procent miejscowych pensjonatów je przyjęło do siebie. Ten koleś z BMW na samej naszej wsi to zarabia kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie. Paranoja.

Apogeum nastąpiło w chwili, gdy na ulicy spotkał proboszcza. Staszek nie jest przykładnym katolikiem, do kościoła zachodzi, jak ma potrzebę, czyli dość rzadko, ale z księdzem zawsze miał dobre stosunki. - W sumie inteligentny gość, można było z nim porozmawiać na ciekawe tematy, w przeciwieństwie do większości mieszkańców mojej wioski - mówi. - No i co z tego, jak kiedyś o mały włos, a nie połamałby nóg, jak mnie zobaczył. Tak uciekał. Następnym razem, jak wpadł na mnie, to zapytałem go, o co chodzi. Usłyszałem, że to nie po chrześcijańsku nie przyjąć uchodźców do pracy. Że nie pomagam.

- Można go w jakimś stopniu zrozumieć, chciałby pomagać wszystkim - wyrwałem się bez zgłoszenia do odpowiedzi.

- Też tak myślałem, dopóki nie doszło do mnie, że on sam zatrudnił na plebanii Ukrainkę do sprzątania. Od gościa z BMW.


Staszek wyciąga telefon. iPhone 6 Plus, kolor silver, zazwyczaj zwracam uwagę na to, kto z jakiego urządzenia korzysta. Interesuję się technologią mobilną, można mnie nazwać gadżeciarzem, to moje klimaty.

- Pan patrzy - Staszek pokazuje mi SMS.

"Przepraszam Staszku, ale nie mogę już wysyłać letników do Ciebie. Mam zakaz. Wybacz.".

- Od kogo ta wiadomość? - pytam i łapię się na tym, że mógłbym zostać policjantem. A Staszek mógłby poczuć się jak na przesłuchaniu.

- To od Wojtka, bliskiego znajomego, który pracuje w największym hotelu w okolicy, jest tam menedżerem. Wojtek miał listę kilku najlepszych pensjonatów w okolicy, które proponował turystom. Turystom, których nie mógł przyjąć u siebie, bo miał już komplet. To był czysty układ, nie płaciłem od tego żadnej prowizji. Po prostu Wojtek wiedział, że trzymam poziom i że u mnie, i kilku innych ludzi, nie będzie wtopy. Turyści będą zadowoleni. Dodatkowo u mnie były ulotki tego hotelu, a tam - moje. No i skończyło się.

- Czemu? Wytłumaczył?

- Tak, spotkaliśmy się kiedyś przy butelce dobrej wódki, w sobotę. Powiedział, że ten gość-pośrednik to jakąś szycha na skalę wojewódzką, a może i nawet ogólnopolską. Ma wszystkich w kieszeni. Polityków, urzędników, biznesmenów, księży. Jeden telefon i załatwione.

Staszek najwyraźniej zadarł z nieodpowiednią osobą.


- Żałuje pan? - pytam. Jest druga w nocy. Mimo to nie odczuwam zmęczenia. Historia Staszka mnie poruszyła.

Staszek chyba jest już zmęczony. Widać, że oczy mu się kleją. Mam wyrzuty sumienia, bo człowiek jutro idzie wcześnie rano do pracy. Nie będę przedłużał, ale chciałbym mieć poczucie, że do końca go wysłuchałem. Nie chcę go poganiać. Otworzył się przede mną, obcym facetem, nie wie, że jestem dziennikarzem (no chyba, że wyguglał sobie po nazwisku w internecie), świetnie nam się rozmawia.

- Czy żałuję? - odzywa się po dłuższej chwili. - Człowiek jest słaby, jakbym wszedł w ten układ, to ciężko by z niego było wyjść. A tak, nie wszedłem i czuję się lepiej. Mimo że mi robią pod górkę. Żona mi powtarza, że dobrze zrobiłem, że może i mniej zarobimy, ale przecież z głodu nie przymieramy. A żyjemy o wiele spokojniej.

Bo im człowiek ma więcej, tym więcej chce. - Żona kiedyś pracowała w jednym z najlepszych hoteli w Tatrach, jeszcze jakieś trzy, cztery lata temu - wydaje mi się przez chwilę, że Staszek zaczyna nowy wątek. - To, co tam widziała! Ekskluzywne obiady przygotowywane z mięsa kupowanego za grosze od miejscowych rolników, bo jego przydatność do spożycia już dawno minęła i nadawało się jedynie do utylizacji. Soki czy alkohole kupowane w Biedronce, potem przelewane do szklanych butelek znanych producentów, aby można było sprzedawać drinki z 30-krotnym przebiciem. Słyszała wiele rozmów menedżerów pięciogwiazdkowych hoteli, którzy między sobą ustalali ceny noclegów poniżej których nikt nie mógł zejść. I tak dalej, i tak dalej.

Staszek wstaje. Podchodzi do zlewu, myje talerz, sztućce, widać, że rozmowa dobiega do końca. - I dlatego nie żałuję, że odmówiłem temu gnojowi - kontynuuje. - Wdepnąłbym w łajno i pewnie zamiast z niego wyjść, stałbym się taki sam, jak oni. A tak... No cóż, kupuję tani papier toaletowy w hurtowni, ale przynajmniej nie wmawiam moim gościom, że to Velvet, nie winduję cen, bo tak ustaliłem z sąsiadem i nie oszczędzam na ciepłej wodzie, aby płacić niższe rachunki, a letnikom nie wmawiam, że to awaria.

- Dlatego mogę codziennie rano przy goleniu spojrzeć w lustro. Dobranoc - obserwuję ginącą w ciemności korytarza postać Staszka.

Kiedy następnego dnia słyszę ukraiński akcent w sklepiku z pamiątkami, przed oczami mam Staszka. A właściwie jego historię. To nie mija. To trwa, mimo że od rozmowy minęło już ładnych kilka tygodni. Trzymaj się Staszku.