Prezydent Andrzej Duda, Andrzej Iwańczuk/Reporter, East News
Miała być bułeczka z masełkiem, a zanosi się na papryczkę chili.
Miesiąc temu Andrzej Duda miał pewną reelekcję. Coraz więcej wskazuje, że gdyby nic przez ten czas nie zrobił i gdyby nikt mu w tym czasie nie pomagał, to najdalej 24 maja miałby w kieszeni prezydenturę na następne pięć lat.
Ale nie wytrzymał i nie powstrzymał przyjaciół. Głównie z tego powodu powinien zacząć się żegnać z urzędem. Chyba że opozycja uwierzy, iż to ona w swojej wspaniałości ogryza prezydenta z punktów sondażowych.
Trzęsienie ziemi jest realne
Dwa punkty przewagi w drugiej turze nad trójką kontrkandydatów, na które według sondaży może dziś liczyć urzędujący prezydent, to już jest mniej niż zero.
Po pierwsze dlatego, że błąd pomiaru jest większy.
Po drugie dlatego, że w takich badaniach zawsze jest odchylenie na korzyść aktualnej władzy.
A po trzecie dlatego, że tendencja wyraźnie nie sprzyja PiS-owi i Andrzejowi Dudzie.
A przy niesprzyjającej tendencji to, co w dniu badania było przewagą wynoszącą 2 punkty procentowe, nazajutrz wynosi już 1,95, dwa dni później 1,90 itp. Jak się tak policzy do wyborów, to +2 może być -2.
Czyli trzęsienie ziemi stało się realne, a właściwie zawisło już w powietrzu.
Mimo wszystkich stosowanych przez PiS propagandowych sztuczek i nadużyć taką tendencję trudno jest odwrócić. Ale też bardzo łatwo jest ją opacznie zrozumieć.
Trudność polega na tym, że to nie kontrkandydaci odnoszą w tej kampanii sukces. Andrzej Duda ma konkurentów słabych i raczej nie ogarniętych. To Zjednoczona Prawica coraz większym wysiłkiem pędzi ku zatraceniu.
Nie jest wykluczone, że jak tak dalej pójdzie, do 10 maja zdąży się sama zdewastować na tyle, by przegrać.
Słowo "przegrać" jest kluczem do rzeczywistości, jeśli chce się prawidłowo zrozumieć sytuację.
Nie zazdroszczę Andrzejowi Dudzie, ale też mu nie współczuję. Bo pada teraz ofiarą dokładnie tych samych mechanizmów, które dały mu władzę i które przez lata kierowały jego urzędowaniem.
Tyle że tym razem działają one w przeciwnym kierunku. Nie dlatego, że druga strona sięgnęła po jego metody, ale dlatego, że PiS doczekał zbioru trujących owoców ze swego zatrutego drzewa.
Po pierwsze - "brutalny walec"
To jest metoda, która szokowała. Gdy PiS przejął władzę, jednych załamywała, a drugich doprowadzała do furii. "Robimy, co chcemy. Nikogo nie słuchamy. Ani kroku wstecz. Obezwładniamy przeciwnika naszą brutalnością. Niech wrzeszczą. Niech się wściekają. Niech świrują w poczuciu bezsilności. Niech popadają w rozpacz.
Robimy to najbardziej brutalnie, jak można, ostentacyjnie, z sadystyczną radością i cyniczną kpiną.
Debata? Oczywiście. Każdy się wypowie. Po 30 sekund na osobę. Uśmiech! W tym miejscu konieczny jest wredny uśmiech i hiper uprzejmy ton - znak firmowy prokuratora Piotrowicza jakby wypożyczony z frazy "uprzejmie proszę spocząć na krześle elektrycznym".
Ten walec przez cztery lata robił dużo gorsze rzeczy, niż zabranie 2 mld zł tam, gdzie ich dramatycznie potrzeba i danie ich swoim na ich własne potrzeby.
Pierwsze obrazy walca miażdżącego ludzi szokowały i wywoływały sprzeciw. Potem bezsilność przyniosła zniechęcenie, apatię, bezsilny gniew. Teraz wyrazistość Joanny Lichockiej i jej słynnego gestu przywołała wszystkie najgorsze reminiscencje.
Nie wydaje mi się, żeby sondażowa zmiana po środkowym palcu była reakcją na bezduszność wobec chorych na raka. Raczej zadziałał tu efekt odkurzacza, który wciągnął wszystkie wieloletnie upokorzenia, jakich Polacy doświadczyli od walca "dobrej zmiany" i walnął nimi w PiS, a przy okazji w prezydenta Dudę.
Po drugie - "o swoich dobrze lub wcale"
To była skuteczna metoda. O obcych tylko źle, o swoich tylko dobrze. Banaś - to przecież kryształ. Kuchciński - trudno, żeby chodził do Rzeszowa pieszo. "Aniołki Glapińskiego" - fachowcom trzeba płacić. Premie ministrów - "się należą". Rosyjska agentura wokół Macierewicza - niemożliwe. Gruntowe kombinacje Morawieckiego z kościołem - niewiarygodne.
Żadna partia wcześniej nie szła tak radykalnie w zaparte. Nawet nadużycia kompletnie oczywiste i oburzające, w najlepszym razie były usprawiedliwiane prawdziwymi albo mniemanymi winami poprzedników.
Czasem było to tak bardzo bezwstydne, że ręce opadały. Ale elektorat szybko się przyzwyczaił, bo ułatwiało mu to trwanie w poparciu dla PiS.
Nie tylko elektorat PiS. Wszyscy jakoś przywykli do tego, że dopóki sam prezes kogoś nie potępi, to wszyscy pisowcy będą bez zmrużenia oka bronili kolegi czy koleżanki, jak niepodległości.
W sprawie Banasia to było najbardziej szokujące, bo jednak pojawiające się przy niej sutenerstwo, niejasne wzbogacenie, mafia w służbach podatkowych, to wątki robiące na ludziach wrażenie.
Ale są to zarzuty złożone i jednak można im nie dawać wiary. A sprawa Lichockiej jest prosta jak budowa cepa. Wulgarne chamstwo widoczne gołym okiem i to w bardzo delikatnym kontekście.
Fakt, że nawet w tak jednoznacznej i oburzającej sprawie Andrzej Duda nie miał odwagi powiedzieć tego, co było oczywiste, pokazał jego miałkość, tchórzostwo, brak zasad.
I co jeszcze gorsze przypomniał wszystkie poprzednie uniki w ocenie swoich oraz niesprawiedliwie łatwe krytykowanie innych.
Gdyby zbyty prezydenckim milczeniem środkowy palec Joanny Lichockiej był incydentem, gdyby nie wpisał się w serię milczenia Andrzeja Dudy na temat "kryształowych Banasiów" i pokątnego zaprzysięgania dublerów, Pawłowicz, Piotrowicza, nigdy w świecie nie zyskałby takiej niszczącej dla reelekcji mocy.
Po trzecie - "całe państwo służy władzy"
To też jest zasada, której wcześniej nie znaliśmy w Polsce. Przynajmniej nie w tak radykalnej i bezwstydnej formie.
Oczywiście każdy rząd jakoś kombinował, żeby ułatwić sobie pozostanie u władzy. Tylko że dotychczas wszyscy się maskowali. A PiS idzie na całość. W mniej lub bardziej zawoalowanej formie wciąż słyszymy hasło "mam państwo i nie zawaham się go użyć w swoim interesie".
Dwa miliardy na TVP SA to symbol tej strategii. Ale sprawa Banasia i Patrycji Koteckiej opisana kilka dni temu przez "Gazetę Wyborczą" należą do tej tego samego kręgu.
Nikt się nie zajmował ich powiązaniami z mafią (przynajmniej nic o tym nie wiadomo), choć są lub mogą być groźne dla państwa w przypadku ministra finansów i protegowanej oraz późniejszej żony ministra sprawiedliwości.
To oczywiście nie jest wyłącznie wina prezydenta. Ale prezydent jest ważnym elementem patologicznego systemu tworzącego te i wiele innych sytuacji, w których opanowane przez partię prezydenta państwo działa brutalnie lub nie działa wcale zależnie od interesu tej partii.
Nagromadzenie takich sytuacji stworzyło przez pięć lat tę masę krytyczną, która teraz zasłużenie spada współtworzącemu ją prezydentowi na głowę.
Bardzo trudno mu będzie uchylić się od politycznej odpowiedzialności za te systemowe grzechy, gdy PiS wystawia Lichocką jako sprawozdawcę projektu sejmowej uchwały potępiającej "werbalne ataki na głowę państwa".
Bez względu na to, którym palcem Lichocka tym razem się wypowie, będzie ostentacyjnie czytelne, że za prezydentem stoi środowisko uprawiające politykę środkowego palca. Dwa lata temu byłoby to obezwładniające dla opozycji. Teraz jest to osłabiające dla władzy, a zwłaszcza dla reelekcji prezydenta Dudy.
Po czwarte - "słowa przed faktami"
"Nieważne jak jest, ważne, w co ludzie uwierzą, czyli co się im wmówi" - to w polskiej polityce też było wielkie odkrycie obozu "dobrej zmiany".
Wszyscy politycy jakoś manipulują słowami, ale środowisko prezydenta Dudy czuje się kompletnie wyzwolone od faktów. Doraźnie bywa to skuteczne. Ale z czasem rzeczywistość zaczyna się przebijać nawet do świadomości najwierniejszych wyznawców.
A jak się przebije, to ich demobilizuje, bo osłabia pewność.
Przez kilka lat wyznawcy mogli wierzyć, że zmiany w sądach służą ich usprawnieniu, choć cały świat przestrzegał, że służą tylko ich podporządkowaniu rządowi.
Przez kilka lat można było się wkręcać w zapewnienia, że skok PiS na szkoły, szpitale, teatry i muzea przyniesie ich lepszą jakość, chociaż obejmowali je ponurzy dyletanci, pod których rządami błyskawicznie umierały konie i rosły kolejki do lekarzy.
Do rutynowego kłamstwa można się przyzwyczaić, ale bywają sytuacje tak bardzo oczywiste, że wywołują olśnienie.
Dla wielu osób taką sprawą było uparte twierdzenie polityków PiS, że przecież Lichocka tylko przetarła oko albo coś sobie wytarła spod oka.
Dla innych taką sprawą było twierdzenie marszałka Karczewskiego, że onkologia w Polsce ma się wyśmienicie, a onkologiczni pacjenci są zadowoleni.
Takie oburzające kłamstwa działają jak błyskawica nagle rozświetlająca zakłamaną naturę pisowskiej polityki.
Pod wpływem poruszenia ludzie widzą nagle całe kłębowisko oczywistych kłamstw, do których wcześniej może nie przywiązywali wagi. A kiedy nakłada się na to klinicznie absurdalne kłamstwo prezydenta (np. że drożyzna w Polsce wynika z napięcia na Bliskim Wschodzie), hałda jego własnych i jego partii kłamstw wali się na głowę państwa walczącą o drugą kadencję.
Tak być nie musiało. W szczycie kampanii wyborczej prezydenta nie musiała przygnieść hałda nagromadzonych kłamstw, masa krytyczna nadużywania władzy, seria tchórzliwych przemilczeń o patologiach własnego środowiska, ani wspomnienia sadystycznie bezlitosnego walca.
To wszystko mogło być łatwo ukryte we mgle zapomnienia. Wystarczyło, żeby polityczni koledzy prezydenta przez kilkanaście tygodni zachowywali się w miarę przyzwoicie i nie uruchamiali szkodliwych reminiscencji.
Ale nie wytrzymali. A może nie chcieli się powstrzymać?