Zsjęcie ilustracyjne, Leszek Szymański, PAP
10 sierpnia dyktator Białorusi Alaksandr Łukaszenka wydał rozkaz wysłania wojsk w stronę granicy z Ukrainą. Oficjalną przyczyną była "prowokacja z ukraińskim dronem", który według Mińska wleciał na terytorium obwodu mohylewskiego i został zestrzelony przez systemy obrony powietrznej.
Faktycznie bezzałogowce dość często wlatują w białoruską przestrzeń powietrzną. Nie są to jednak ukraińskie statki powietrzne, a rosyjskie Shahedy i Gerany. W ostatnim tygodniu nad Białorusią pojawiły się przynajmniej trzy drony. Mińsk postanowił potraktować to jako pretekst, aby "zapewnić bezpieczeństwo Białorusi".
- Nie było rozkazu wyjazdu poza nasz kraj i nie będzie. Będziemy walczyć tylko wtedy, gdy przyjdą do nas ze złymi intencjami. To wszystko - powiedział Łukaszenka na spotkaniu poświęconym aktualnym kwestiom polityki informacyjnej, transmitowanym przez państwowe reżimowe media.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Łukaszenka wydał rozkaz. Manewry z taktyczną bronią jądrową na Białorusi
Paweł Łatuszko, białoruski opozycjonista w rozmowie z BBC stwierdził, że była to "gra ze strony Łukaszenki". Według niego Łukaszenka chciał pokazać prezydentowi Rosji, że jego żołnierze są już zajęci utrzymywaniem bezpieczeństwa na granicy z Ukrainą i nie mogą zostać przerzuceni do obwodu kurskiego.
Ćwiczenia
Oficjalnie białoruska armia prowadzi w przygranicznych obwodach coroczne manewry związane z cyklem szkolenia zrekrutowanych w trakcie wiosennego poboru. Z monitoringu projektu "Białoruski Gajun", którego członkowie obserwują ruchy wojsk na Białorusi, wynika, że zgrupowanie wojsk w pobliżu granicy z Ukrainą liczy ok. 1100 osób. Odpowiadałoby to dotychczasowej praktyce. W sierpniu Białorusini zgrywają zwykle bataliony czy pułki, czyli mniej więcej właśnie ok. tysiąca żołnierzy.
Nie jest to duża liczba, ale w sumie w obwodach brzeskim i homelskim, z których najbliżej do Kijowa, stacjonuje około 3,5–4 tys. żołnierzy. Dla porównania cała armia Białorusi liczy około 60 tys. ludzi, ale niedawno przedstawiciele reżimu ogłosili plany zwiększenia jej liczebności do 80 tys. Nie jest to siła, której Ukraińcy musieliby się obawiać.
W lutym 2022 r. na Kijów uderzyło z Białorusi pięć batalionów czołgów i 15 batalionów zmechanizowanych. W sumie dawało to 9 tysięcy żołnierzy piechoty, 450 bojowych wozów piechoty i około 150 czołgów. Była to ledwie jedna trzecia sił, które Rosjanie wysłali na stolicę. Wówczas przegrali, mimo dobrego wyszkolenia atakujących oddziałów. Teraz byłoby znacznie gorzej.
Ukraińskie umocnienia
Jadąc wzdłuż granicy ukraińsko-białoruskiej, po obu stronach drogi rozciągają się bagniste sosnowo-brzozowe lasy Polesia. Mimo licznych prób Sowietom nigdy nie udało się ich całkowicie osuszyć. Dziś stanowią naturalną przeszkodę, od której Rosjanie odbili się już w marcu 2022 r.
Między Sarnami a Kijowem są jedynie cztery drogi asfaltowe, którymi mogłyby poruszać się atakujące od północy kolumny. W tym tylko jedna czteropasmowa. Pozostałe można porównać do polskich dróg powiatowych lub wąskich dróg krajowych. Znakomita większość to po prostu bite drogi żwirowe, prowadzące do niewielkich wiosek rozrzuconych wśród pól i lasów. Atakujący nie mieliby wyboru i musieliby korzystać wyłącznie z nich. Ukraińcy jednak bardzo dobrze je umocnili.
Już kilka kilometrów od granicy rozrzucone są pozycje obronne z rozstawionymi działami przeciwpancernymi MT-12 Rapira, stanowiskami granatników przeciwpancernych i karabinów maszynowych. Kolejne pozycje są rozlokowane dalej.
Silnie broniona jest także linia drogi M07, która łączy Lublin przez Kowel i Sarny z Kijowem. Do tej głębokości umocnione są każde rogatki wsi i miasteczek. Stanowiska są rozbudowane wokół mostów i wiaduktów. W lasach widoczne są linie okopów i ziemianki.
Uderzenie na tak umocnione pozycje skończyłoby się ciężkimi walkami, które przyniosłyby spore straty atakującym. Zdają sobie z tego sprawę zarówno w Mińsku, jak i w Kijowie. Dlatego Ukraińcy są dość spokojni.
"Granica jest bezpieczna"
Przez prawie dwa tygodnie od rozpoczęcia białoruskiego przegrupowania Kijów nie reagował. Wręcz przeciwnie, rzecznicy służby granicznej i Dowództwa Operacyjnego "Północ" oświadczyli, że "nie odnotowano żadnej koncentracji sił i środków wroga na północnej granicy".
Dopiero 25 sierpnia Ministerstwo Spraw Zagranicznych wydało oświadczenie, w którym bezpośrednio wskazano na zagrożenie, jakie stwarza obecność białoruskiej armii w pobliżu granic Ukrainy.
"Prowadzenie ćwiczeń w strefie przygranicznej oraz w bezpośrednim sąsiedztwie elektrowni jądrowej Czarnobyl stwarza zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego Ukrainy i bezpieczeństwa światowego w ogóle" – zauważyło ministerstwo.
Jednocześnie dyplomaci stwierdzili, że "w przypadku naruszenia przez Białoruś granicy państwowej Ukrainy Kijów podejmie wszelkie niezbędne środki w celu realizacji prawa do samoobrony zagwarantowanego Kartą Narodów Zjednoczonych".
Mińsk został również ostrzeżony, że "wszelkie koncentracje wojsk, obiekty wojskowe i szlaki zaopatrzenia na terytorium Białorusi staną się pełnoprawnymi celami dla Sił Zbrojnych Ukrainy".
Pragmatyzm
Wszystko wskazuje na to, że wymalowanie znaków taktycznych na pojazdach to jedynie gra, która może mieć na celu odciążenie walczących Rosjan i zmuszenie Ukraińców do przerzucenia oddziałów na północ. Łukaszenka zdaje sobie sprawę, że udział w ataku na Ukrainę mu się nie opłaca.
Gdyby jednak Białoruś zdecydowała się na udział w wojnie, obecnie byłaby w stanie wystawić zaledwie 15 batalionowych grup bojowych. Nie zmieniłoby to kiepskiej sytuacji operacyjnej Rosjan, a mogłoby poważnie skomplikować sytuację wewnętrzną na Białorusi, gdzie dążenia do demokratyzacji życia są dość silne. Dlatego bardziej prawdopodobne jest, że reżim Łukaszenki nadal będzie wspierał Moskwę materiałowo i sprzętowo, udostępniając przy tym swoje zaplecze przemysłowe.
Dla Wirtualnej Polski Sławek Zagórski