Tom Hanks / fot. Kevork Djansezian, Getty Images
Yola Czaderska-Hayek: Bohater, którego grasz w filmie "Nowiny ze świata", podróżuje po Dzikim Zachodzie od miasta do miasta, gdzie publicznie odczytuje wiadomości z gazet. Gdyby podobna postać istniała w dzisiejszych czasach, prawdopodobnie tematem, który najbardziej interesowałby wszystkich, byłby koronawirus. I kwestia, czy szczepić się przeciw niemu.
Tom Hanks: Pamiętam podobną sytuację z czasów mojego dzieciństwa, kiedy tematem numer jeden był problem polio. Tą chorobą można było zarazić się dosłownie wszędzie, mówiło się o niej cały czas, bez przerwy. Wszyscy się jej bali, ponieważ mogła zrobić z człowieka kalekę na resztę życia. Mieszkaliśmy wtedy w Pleasant Hill w Kalifornii. Był rok sześćdziesiąty, może sześćdziesiąty pierwszy.
Pewnego dnia pojechaliśmy do pobliskiej szkoły, gdzie mieścił się punkt wydawania szczepionek. Do dziś mam przed oczami ten długi sznur samochodów przed nami. Szczepionki na polio podawano na kostkach cukru w małych papierowych kubeczkach. Lekarze podchodzili, pytali, ile osób jest w samochodzie. Dziesięć? Proszę bardzo, oto dziesięć szczepionek. Wszyscy je zażyliśmy, mając świadomość, że czynimy tak dla wspólnego dobra. Nikt nie zgłaszał wątpliwości.
Na własne oczy widziałem, jak dzięki osiągnięciom nauki udało się wyeliminować tak potężne zagrożenie, jak polio. I wierzę głęboko, że tak samo będzie teraz.
Kłopot w tym, że nie wszyscy wierzą w zbawczą moc szczepionek. Gdyby współczesny odpowiednik twojego bohatera roznosił o nich wiadomości, mogłoby to odnieść skutek odwrotny do zamierzonego. Zamiast podnosić na duchu, prowadzić do kłótni i podziałów.
Jeśli ktoś nie wierzy w szczepionki, to niech nie wierzy, ale niech też liczy się z konsekwencjami. Szczerze mówiąc, cieszy mnie, że szczepionki wchodzą już powoli do użytku, ale tematem o wiele ważniejszym, przynajmniej dla mnie, jest fakt, że z powodu tej choroby trzysta tysięcy ludzi zmarło w ciągu zaledwie dziewięciu miesięcy.
Jak to się dzieje, że ta informacja nie pojawia się codziennie na pierwszych stronach gazet – nie rozumiem. Przecież powinniśmy o tym trąbić każdego dnia.
Zaszczepiłeś się na polio, więc rozumiem, że na COVID-19 również się zaszczepisz?
Muszę najpierw zorientować się, czy w ogóle muszę. Nie jestem tego pewien, bo przechodziłem już COVID, więc nie wiem, jak to działa – czy ozdrowieńcy też powinni się szczepić. Ale zapewniam, że się dokształcę. I jak tylko się okaże, że muszę iść po szczepionkę, to pójdę po szczepionkę.
Postanowiłeś poinformować publicznie o swojej chorobie. Podejrzewam, że ta decyzja wymagała niemałej odwagi.
Wynikała przede wszystkim z poczucia odpowiedzialności. My, aktorzy jesteśmy osobami publicznymi, czy tego chcemy, czy nie. Niemal wszystko, co robimy, trafia do mediów – nawet informacja, że ktoś założył głupią czapkę, od razu staje się newsem. Nie mamy nad tym żadnej kontroli.
Pomyśleliśmy jednak z żoną, że w tym przypadku nie wolno niczego ukrywać, trzeba szczerze opowiedzieć o wszystkim, co się dzieje. Oczywiście, kiedy zrobiliśmy sobie test na COVID-19 i dostaliśmy pozytywny wynik, byliśmy przerażeni. Ja mam cukrzycę typu 2, moja żona przeżyła walkę z rakiem – nie wiedzieliśmy, czy to nas naraża na dodatkowe ryzyko. Na szczęście znaleźliśmy się pod dobrą opieką i po trzech dniach, kiedy nasz stan się nie pogarszał, było już wiadomo, że wyzdrowiejemy.
To jedna strona medalu. A druga – musieliśmy dopilnować, żeby nie przekazać wirusa dalej. Nie trzeba do tego wielkiej filozofii, wystarczy maseczka, mycie rąk i dystans, a w razie wątpliwości – samoizolacja.
Nie umiem pojąć, jak do niektórych nie trafiają takie proste zasady. Nawet nie chcę już mówić o odpowiedzialności, żeby nie używać wielkich słów. Wystarczy po prostu pomyśleć o innych. Na podobnej zasadzie, kiedy prowadzimy samochód, zwalniamy przed przejściem dla pieszych, zapinamy pasy i włączamy migacze przed zakrętem.
Koronawirus okazał się wielkim sprawdzianem dla nas wszystkich i niestety, obawiam się, że niektórzy tego testu nie zaliczyli. Ale na tym nie koniec, przed nami jeszcze cała, długa i skomplikowana procedura szczepienia. Jak rozumiem, potrzebne są dwie dawki. Więc to nie będzie wyglądało w ten sposób, że przyjeżdżasz, szczepisz się i koniec.
Czeka nas kolejny sprawdzian i podejrzewam, że znów znajdą się tacy, którzy nie będą nawet chcieli brać w nim udziału.
Porozmawiajmy przez chwilę o filmie. Jeśli nie liczyć Chudego z "Toy Story", któremu użyczyłeś głosu, po raz pierwszy zagrałeś kowboja. Skąd pomysł, żeby zagrać w westernie?
Jak wiesz, mam słabość do tego gatunku. We współczesnym kinie westerny to rzadkość. Mam wrażenie, że ich miejsce zajęła fantastyka. Przede wszystkim dlatego, że większość westernów sprowadza się do strzelaniny, a to łatwiej i efektowniej pokazać w produkcjach typu "Mandalorian" czy "Kapitan Ameryka" niż w opowieści o facecie, któremu sześć dni zajmuje jazda konno z jednego miasta do drugiego.
Bracia Coen nakręcili kilka świetnych westernów, choćby "Balladę o Busterze Scruggsie" czy "Prawdziwe męstwo". Problem w tym, że wielu producentów nie widzi już w westernach potencjału – trudno takie filmy sprzedać za granicą, międzynarodowa widownia nie chce już ich oglądać. Nie ma z tego pieniędzy. A mimo to przyznaję, że ta historia jakoś do mnie trafiła. Przede wszystkim niesamowite wrażenie zrobiła na mnie powieść Paulette Jiles, na podstawie której powstał film. Miałem poczucie, że jestem w stanie wejść w skórę głównego bohatera, że potrafię się z nim utożsamić.
Kapitan Jefferson Kyle Kidd to człowiek, który przeszedł przez piekło. Brał udział w wojnie secesyjnej, ale walczył po niewłaściwej stronie. Stracił pięć lat wśród huku strzałów i rozlewu krwi. Stracił również żonę, która zmarła na ciężką chorobę, kiedy jego nie było przy niej. Stracił w sumie całą swoją przyszłość. Ma poczucie, że dokonał w życiu niewłaściwego wyboru, a konsekwencji nie da się już odwrócić. I siłą rzeczy zastanawia się, czy jego życie miało w ogóle jakiś sens.
Poczekaj, czegoś nie rozumiem. Jakim cudem możesz utożsamić się z facetem, którego życie jest przegrane? Przecież jesteś ideałem człowieka sukcesu! Masz dom, rodzinę, powodzenie.
Mam 64 lata. W tej chwili największe znaczenie ma dla mnie więź z moimi najbliższymi, z ludźmi, których kocham. Żaden plan filmowy mi tego nie zapewni. Jasne, że mam wspaniałą pracę, która daje mi mnóstwo radości, ale to nie jest najważniejsza sprawa w moim życiu. Mam poczucie, że za każdym razem, kiedy znikam z domu, wyjeżdżając na plan, pozbawiam się czegoś naprawdę istotnego.
Nie ma przy mnie ludzi, którzy za mną tęsknią i za którymi ja tęsknię. I strasznie mi ich brakuje – niezależnie od tego, jak świetny jest film, nad którym akurat pracuję. Za każdym razem, kiedy skończę pracę na planie – nawet teraz, chociaż jestem bardzo zadowolony z efektu – czuję ulgę, że nareszcie mogę wrócić do domu, do moich najbliższych. Dlatego tak dobrze rozumiem bohatera "Nowin ze świata", który oddalił się od rodziny na kilka lat i w ten sposób wszystko stracił. Próbuję różnych sposobów, by pogodzić jakoś moje życie zawodowe i rodzinne, na przykład zabieram któreś ze swoich dzieci na wyjazd.
Akurat przy filmie, o którym rozmawiamy, pracował także Truman, mój syn, więc przynajmniej mogliśmy trzymać się razem. Jak już mówiłem, bardzo lubię moją pracę, ale cóż… To tylko praca.
Bohater filmu zmaga się z konsekwencjami złego wyboru, ale los zsyła mu szansę na stworzenie więzi z małą dziewczynką, której pomaga dotrzeć do krewnych. Muszę przyznać, że udało ci się stworzyć wspaniały duet z tą młodą aktorką. Widziałeś jej wcześniejszy film, "Błąd systemu"?
Nie, "Błąd systemu" wszedł na ekrany, kiedy my już byliśmy w trakcie zdjęć. Odkrycie Heleny Zengel to w stu procentach zasługa Paula Greengrassa. Podczas przygotowań do realizacji wiedzieliśmy jedno: bez odtwórczyni roli Johanny tego filmu nie będzie. To nie mogła być pierwsza lepsza dziecięca aktorka, to musiał być ktoś z niesamowitą osobowością, kto przykuwa uwagę od pierwszej chwili.
Helena jest kimś takim. Mówi dwoma językami, ma doświadczenie w branży filmowej, to dla niej żadna nowość. Dla nas obojga praca nad tym filmem okazała się ciekawą przygodą. Chociaż nie, źle mówię: "praca". To zakłada, że oboje uczyliśmy się swoich kwestii, ćwiczyliśmy intonację, odbywaliśmy próby, ustawialiśmy się przed kamerą…
To chyba tak nie wyglądało. Helena podeszła do swojej roli z olbrzymią swobodą, jak gdyby to dla niej było naturalne doświadczenie. Grała tak, jakby robiła to nieświadomie. Jak gdyby to jej samo wychodziło. Chwilami aż jej zazdrościłem – chciałbym mieć w sobie tyle swobody i naturalności, co ona. Dlatego nie mogę nazwać tego, co razem robiliśmy, pracą.
Bo zamiast wykonywać te wszystkie mechaniczne czynności związane z tworzeniem roli, myśmy nie grali, myśmy tam po prostu byli. Tak bym to ujął. My wszyscy mieliśmy niewiarygodne szczęście, że udało się odkryć Helenę do tego filmu. Wiem, że po zakończeniu zdjęć wróciła do szkoły, czasem piszemy do siebie maile przy różnych okazjach. Jestem spokojny o to, że czeka ją wspaniała przyszłość.
Nie ma porządnego westernu bez jazdy konnej. Jak to wyglądało w twoim przypadku? Polubiłeś się ze swoim wierzchowcem?
Mój koń nazywał się Cwaniak. Podczas zdjęć rozumieliśmy się bez problemów. Ale miałem świadomość, że jeśli nie będę traktował Cwaniaka dobrze, to Cwaniak może mnie zabić. Konie są niebezpieczne – każdy w branży filmowej Ci to powie – i mało kto ma ochotę wypłacać ubezpieczenie za wypadek na planie. Dlatego doświadczeni kaskaderzy pilnowali, żebym nie jechał za szybko, a w trudniejszych scenach chętnie mnie zastępowali.
Co do mnie, wolałem żyć dobrze z moim koniem, więc zawsze zgadzałem się na wszystko, na co miał ochotę.
Mam wrażenie, że twój film, choć jego akcja toczy się prawie dwieście lat temu, w przedziwny sposób wpisuje się we współczesną atmosferę. Nie masz wrażenie, że żyjemy w jakichś dziwnych czasach?
Oczywiście, że żyjemy w dziwnych czasach. Ale z drugiej strony – czy kiedykolwiek nie żyliśmy? Wiele osób lubi powtarzać, że kiedyś to były czasy, nie to, co teraz. Ale kiedy właściwie były te dobre czasy?
Pięć lat temu, kiedy w Kongresie publicznie nazwano prezydenta Stanów Zjednoczonych zdrajcą? Szesnaście lat temu, kiedy byliśmy zaangażowani w wojnę na Bliskim Wschodzie? A może w czasach mojego dzieciństwa? Też nie, bo wtedy mieliśmy wojnę w Wietnamie i aferę Watergate.
Te "dziwne czasy" nie mają początku ani końca, one po prostu trwają. Jedyne, co możemy tak naprawdę zmienić, to drobne rzeczy wokół nas, które sprawiają, że może nam się lepiej żyć. Możemy dbać o czystość wokół własnego podwórka, pomagać sąsiadom, może zapytać, czy ta starsza pani na naszej ulicy nie potrzebuje, by jej zrobić zakupy.
Ja to porównuję z sytuacją, która ma miejsce, kiedy na przykład trąba powietrzna zburzy jakieś miasto w Oklahomie. Wtedy wszyscy razem biorą się do roboty, pomagają sobie nawzajem, robią porządek… a potem wszystko wraca do poprzedniego stanu, kiedy każdy idzie w swoją stronę. A tak wcale nie musi być.
Możemy spróbować żyć wspólnie, jakby codziennie był ten dzień po przejściu tornada. Pomagać, współpracować, kierować się wspólnym dobrem. I wtedy wypracujemy dla siebie lepszą przyszłość.