Joe Biden i Władimir Putin, 10 marca 2011 r., ALEXEY DRUZHININ / POOL / AFP, East News
Rosja przemieściła w pobliże Woroneża około ośmiu tys. żołnierzy i sprzęt wojskowy z południowego i centralnego okręgu wojskowego, w tym czołgi, transportery opancerzone, artylerię kalibru 122 i 155 mm oraz rakietową z amunicją termobaryczną. Postawiła też szpital polowy i centrum łączności.
SZACH BEZ MATA
Ambasador USA w Rosji, John Sullivan, opuścił 22 kwietnia Moskwę pod presją Kremla. Na początku tygodnia amerykańska placówka poinformowała, że jej szef wróci do Waszyngtonu "na konsultacje", ale nie podała, kiedy dokładnie. Takie żądanie było bardzo ostrym posunięciem.
Rosja wydaliła dziesięciu dyplomatów Stanów Zjednoczonych w odwecie za nowe sankcje oraz wyrzucenie przez rząd Bidena tej samej liczby Rosjan. Rosja wcześniej odwołała z kolei swego ambasadora w USA, w gniewie za to, że amerykański przywódca nazwał rosyjskiego "zabójcą".
A to wszystko od początku marca.
- Według portalu Jane’s, specjalizującego się w białym wywiadzie, pod Woroneż trafiła też co najmniej jedna bateria rakiet krótkiego zasięgu Iskander, stacjonująca na stałe w okręgu swierdłowskim. Ponadto, jak poinformował rosyjski resort obrony, w kwietniu z Morza Kaspijskiego na Morze Czarne przepłynie 10 okrętów desantowych i wsparcia artyleryjskiego. To największe siły Rosji w tym rejonie od 2014 r.
- mówi Piotr Łukasiewicz, pułkownik rezerwy i b. ambasador Polski w Afganistanie.
PUTIN WYSTAWIA PIONY
Amerykańskie i rosyjskie ruchy wystarczyły, by media zaczęły pytać, co zrobi Rosja na Ukrainie i jakie będą ruchy Kremla, skoro stosunki rosyjsko-amerykańskie nie były tak złe od czasów Zimnej Wojny. Konwencjonalna wojna ma być na horyzoncie, a za dalszą inwazją na Ukrainę pójdzie próba naruszenie granic Sojuszu Północnoatlantyckiego i próba zajęcia Estonii.
Amerykański Kongres bacznie przygląda się sytuacji. Bob Menendez, szef senackiej Komisji Spraw Zagranicznych, napisał m.in., że jest "głęboko zaniepokojony" ruchami wojsk rosyjskich w kierunku ukraińskiej granicy i na okupowanym Krymie. Przypomniał o wzroście liczby ofiar na linii frontu w Donbasie i wyraził solidarność z Kijowem. Podkreślił, że Stany Zjednoczone i ich partnerzy "muszą odrzucić te taktyki zastraszania":
"Tego typu agresja jest niedopuszczalna i nigdy nie może stać się normą w sprawach międzynarodowych. Putin musi przestać igrać z ogniem, wycofać te wojska i wznowić udział w rozmowach pokojowych. Stoję po stronie narodu ukraińskiego, który odmawia ugięcia się przed agresją Kremla, a cała społeczność międzynarodowa musi jasno dać do zrozumienia, że również stoi po stronie narodu ukraińskiego" - napisał Menendez.
Ale tak naprawdę Waszyngtonie panuje opinia, że scenariusz z militarną ofensywą w ogóle nie jest na Kremlu brany pod uwagę.
Podobnie uważa amb. Łukasiewicz:
– Putin poprzez manewry swoich sił zbrojnych testuje Bidena i zapobiega zbliżeniu Ukrainy z NATO. Prawdopodobne są dalsze manewry rosyjskie i intensyfikacja działań w samym Donbasie, jednak otwarty konflikt z Ukrainą jest mało prawdopodobny. Putin ryzykowałby zjednoczenie i umocnienie postawy państw zachodnich, a siły rosyjskie na pograniczu, mimo wzmocnienia, wciąż są zbyt nieliczne, by uzyskać przewagę militarną nad lepiej niż w 2014 r. przygotowaną armią ukraińską.
Najświeższe wydarzenia potwierdzają hipotezę ambasadora. W czwartek 22 kwietnia minister obrony Rosji Siergiej Szojgu nakazał, by rosyjskie wojska na południu kraju powróciły do stałych jednostek. Szef resortu obrony uznał cele postawione armii podczas niezapowiedzianego sprawdzianu gotowości "za całkowicie zrealizowane" i sprawdzian zakończył.
Inny sprawdzian jednak trwa. Pisze go Zachód, a ocenę do dziennika będzie stawiał Putin.
GAMBIT BAŁTYCKI
Czy rosyjski przywódca chciał eskalacją na odcinku ukraińskim odwrócić uwagę od sprawy Aleksieja Nawalnego i rurociągu Nord Stream 2? Potwierdzają to nasi rozmówcy w Waszyngtonie, zbliżeni do gremiów decyzyjnych polityki zagranicznej na Kapitolu. Ich zdaniem Kreml wykorzystuje regularne ćwiczenia wojskowe do uprawiania propagandy.
Zacznijmy od niesławnego gazociągu. Nord Stream 2, który ma dostarczać do 55 mld metrów sześciennych gazu ziemnego rocznie z Rosji do Niemiec, ma zostać ukończony w ciągu kilku miesięcy. Koalicja Republikanów i Demokratów w Kongresie dąży do udaremnienia tego rosyjskiego marzenia, bo postrzega je jako dążenie Rosji do uzyskania politycznej przewagi nad Europą poprzez uzależnienie jej od swojego gazu.
Jeszcze przed zaprzysiężeniem Joego Bidena Demokraci z Izby Reprezentantów naciskali na prezydenta-elekta, by zatrzymał budowę instalacji. "Rosyjskie gazociągi, takie jak Nord Stream II i Turk Stream, to projekty polityczne i mają na celu osłabienie bezpieczeństwa energetycznego Europy. Grożą pogłębieniem energetycznej zależności Europy od Moskwy i dają Władimirowi Putinowi kolejne narzędzie do wywierania presji politycznej na Europę, a zwłaszcza na Ukrainę" – pisała w listopadowej rezolucji Marcy Kaptur, kongreswoman polskiego pochodzenia z Ohio.
Sam Biden powiedział, że rurociąg jest "złym interesem dla Europy". Ale teraz, w odróżnieniu od Trumpa, jako prezydent chce się oprzeć na relacjach z sojusznikami. Trump regularnie atakował NATO. Podstawowym celem Bidena będzie więc odbudowanie solidarności wewnątrz Sojuszu, przede wszystkim w oparciu o kluczowego sojusznika, którym jest właśnie Berlin.
Dlatego Biały Dom jest podobno niechętny wprowadzeniu sankcji, które dotknęłyby Niemcy. Co więcej, jak się dowiedzieliśmy, w tej sprawie panuje napięcie między Kapitolem a Białym Domem i MSZ. Członkowie Kongresu z obu partii są zdania, że władza wykonawcza nie robi wystarczająco dużo.
Kongres żąda w praktyce zatrzymania budowy niemal ukończonej rosyjskiej rury. Prezydenccy doradcy szukają złotego środka, który zmniejszyłby temperaturę w Kongresie, nie pogarszając stosunków z rządem Angeli Merkel. Rząd w Berlinie obstaje jednak, że rurociąg jest teraz zbyt bliski ukończenia, by go porzucić.
Tylko Zieloni, którzy nie cierpią, gdy do kraju płynie więcej paliw kopalnych, uważają, że Nord Stream 2 od początku był złym pomysłem i zapowiadają, że po zaplanowanych na wrzesień wyborach będą chcieli się z projektu wycofać.
Co zrobi Waszyngton? Daniel Fried, b. ambasador USA w Warszawie i były wiceszef dyplomacji, człowiek bliski Bidenowi, stwierdził w niedawnym wywiadzie dla Euractiv.pl, że niemiecki rząd, owszem, popełnił błąd, zaś źródłem zagrożenia dla Zachodu nie jest Berlin, a Moskwa, jednak "warto byłoby wysłuchać Niemców", gdyby "coś zaoferowali Polakom, reszcie Europy i Amerykanom". Czy jest możliwe osłabianie wpływu energetycznego Rosji w Europie przez LNG, lepszą infrastrukturę gazową i – szerzej – energetyczną? Fried nie jest pewien. Czy Niemcy znajdą sposób, by wynagrodzić Polsce Nord Stream? Tu dochodzi jeszcze kwestia, czy ze względu na politykę wewnętrzną polski rząd na negocjacje i jakiś kompromis się zgodzi.
POŚWIĘCENIE FIGURY
Druga sprawa, którą Putin chce ukryć, grożąc Ukrainie, to los Aleksieja Nawalnego. 19 kwietnia najgroźniejszy przeciwnik polityczny Putina trafił z łagru do szpitala. Jego stan zdrowia dramatycznie się pogorszył w ostatnich tygodniach, ale rosyjskie władze więzienne nie pozwalały zbadać go zaufanym lekarzom. Dopiero w piątek 23 kwietnia Nawalny przerwał trwającą od 31 marca więzienną głodówkę.
W obronie Nawalnego występują członkowie Kongresu, w tym – ponadpartyjnie - wspomniana już Demokratka Marcy Kaptur i Republikanin Brian Fitzpatrick. Ich rezolucja, potępiająca rząd Rosji za próbę zabójstwa i uwięzienie Nawalnego i za zastraszanie rosyjskich bojowników o prawa człowieka i demokrację, ma szerokie poparcie w Izbie Reprezentantów i niemal na pewno zostanie przyjęta.
Natomiast na poziomie komunikacyjnym Waszyngton jest trochę w trudnej sytuacji.
- Joe Biden szedł po władzę, przedstawiając się jako przeciwieństwo Donalda Trumpa, także w podejściu do spraw międzynarodowych. Stawia na dialog i multilateralizm. To z pewnością ogranicza zakres amerykańskich ambicji i apetyt na zwinne i jednostronne rozwiązania palących wyzwań międzynarodowych. Rząd Bidena potrzebować będzie czasu, aby naprawić szkody wyrządzone wiarygodności i reputacji Ameryki przez jego poprzednika
– mówi Eugene Rumer, były oficer wywiadu ds. Rosji i Eurazji w Narodowej Radzie Wywiadu USA.
Przyjrzyjmy się teraz czynnikom, które ułatwiają Władimirowi Putinowi życie i wręcz zachęcają go do machania szablą.
NOWY TURNIEJ STAREGO ARCYMISTRZA
W Waszyngtonie odbędzie się teraz walka o wypracowanie wewnętrznego konsensusu w sprawie przeznaczenia znacznych środków na ambitne przedsięwzięcia w polityce zagranicznej. W ciągu kilku ostatnich mrocznych sezonów USA zmarnowały ponad dziesięć dekad mozolnego budowania służby zagranicznej, sięgających prezydentury Thomasa Woodrowa Wilsona. Erozja zaczęła się już w pierwszej połowie lat 90., kiedy Bill Clinton jako pierwszy szef państwa zainicjował cięcia w budżecie MSZ. Błędnie uznał, że po upadku ZSRR Stany pozostały jedynym mocarstwem stojącym na straży demokracji liberalnej i nikt już ich pozycji oraz porządkowi na świecie nie zagrozi, więc skupił się na sprawach krajowych.
Łabędzim śpiewem amerykańskiej dyplomacji, który wybrzmiał już po klęskach w Afganistanie i Pakistanie, było porozumienie nuklearne z Iranem. Barack Obama u zarania swojej drugiej kadencji odsunął się od umundurowanych oficerów i podjął próbę rewitalizacji klasycznie rozumianej polityki zagranicznej. Umowa z Teheranem, której stroną jest też Unia Europejska, to według jej architekta szablon tego, jak w dzisiejszych czasach powinna działać dyplomacja.
Ale odkąd w Białym Domu zasiadł Donald Trump, sytuacja radykalnie się pogorszyła. Najpierw jednostronnie zerwał obamowskie porozumienie z Iranem, a następnie zaczął wygrażać Alemu Chameneiemu pięścią. Zaczął publicznie szydzić z dyplomatów, oparł się w zasadzie wyłącznie na konsultacjach z wojskowymi i to żołnierzom powierzał zarezerwowane dotąd dla cywilów stanowiska w Ministerstwie Spraw Zagranicznych oraz międzynarodowe misje w imieniu Ameryki. Jednocześnie mocno uszczuplił budżet resortu dyplomacji.
Twarzą tej zmiany miał być Rex Tillerson, ściągnięty przez Trumpa z biznesu naftowego do polityki za namową byłej republikańskiej szefowej MSZ Condoleezzy Rice. Przemysłowiec z polityką zagraniczną nie miał nic wspólnego i jej nie rozumiał, pogubił się w polityce kadrowej, zwalniał wytrawnych dyplomatów różnego szczebla często związanych z dyplomacją od czasów Jimmy’ego Cartera i w imieniu prezydenta lobbował w Kongresie za cięciami, nie rozumiejąc, że strzela sobie w stopę.
Jego następca Mike Pompeo znacznie lepiej dogadywał się z prezydentem, ale to nie naprawiło mechanizmów amerykańskiej dyplomacji, a wręcz sprawy pogorszyło. Do tej pory przedstawiciele rządów oddelegowani do negocjacji z reprezentantami Białego Domu witali zwykle na lotnisku człowieka bądź drobną grupkę ludzi, którzy przylecieli klasą ekonomiczną i sami nieśli bagaże. Za Trumpa zastąpiły ich samoloty wojskowe dowożące umundurowanych generałów w towarzystwie sporej asysty. To na partnerach robi większe wrażenie i w konsekwencji zaczynają oni lekceważyć tradycyjny dialog.
Nowy sekretarz stanu USA, Anthony Blinken, przyszedł do resortu przede wszystkim po to, by ponaprawiać to, co zostało zniszczone w czasach Trumpa, usprawnić osłabiony system i oddać stery dyplomacji w ręce dyplomatów. Na to, tak jak na odzyskanie wiarygodności, potrzeba czasu. A Władimir Putin, najwyraźniej świadom tego, że z odnowionym Departamentem Stanu nie będzie mu łatwo, korzysta na razie z tego, że instytucja jest "w remoncie".