iStock.com
Najpierw lot do Addis Abeby, stolicy Etiopii, a później kolejny do Hawassy, gdzie przez dwa tygodnie instruktor z Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM) będzie szkolił lokalnych strażaków. Sala odlotów lotniska krajowego nie jest duża. Ciepłe beże nieźle maskują fakt, że to miejsce niepierwszej świeżości. Kilka rzędów szaroniebieskich krzeseł, sklepy z pamiątkami i z nieodzownym stoiskiem z aromatyczną kawą podawaną w małych czarkach. Terminal kojarzy mi się z porozciąganą, starą koszulką, która spełnia swoją funkcję, jest czysta, ale lata świetności ma już za sobą. Materiał miejscami już się nadwyrężył.
Herbata jest smaczna i gorąca. Do tego Coca-Cola ze szklanej butelki, która wygląda, jakby przeszła już niejedno, ale nie słyszałem, żeby napój kiedykolwiek stanowił zagrożenie bakteriologiczne. Wręcz przeciwnie. Jest też tradycyjna kawa i kilka ciastek z Polski schowanych na czarną godzinę. W takich warunkach mogę czekać na lot do Hawassy na południe od stolicy. Świat nie jest jednak idealny. Cios nadszedł z szybkością dźwięku.
W sumie sam jestem sobie winny. Straciłem czujność i niefrasobliwie wybrałem restauracyjny stolik przykryty grubą folią chroniącą purpurowy obrus. Może zmyliła mnie chwila względnej ciszy? Usiadłem nie zwracając uwagi na celujący we mnie kolumnami system stereo. Nagle zabłysły kolorowe lampki i trafiła mnie fala uderzeniowa etiopskiej muzyki folk.
Nie chodzi przy tym o samą muzykę. Rzeczywiście jak dla Europejczyka tonacja może być trochę zbyt wysoka, a rytmy są dziwne i łamią się w miejscach niespodziewanych. Jest też bardzo przyjemny, lokalny jazz. To, oraz zamiłowanie do instrumentów dętych, to jedna ze spuścizn po cesarzu Hajle Selasje. Bez trudu potrafię wyobrazić sobie spokojny, relaksujący wieczór z muzyką w tle. Problemem jest jednak sposób, w jaki Etiopczycy raczą się swoją muzyką. Mam wrażenie, że używają specjalnych urządzeń, które na zamówienie pozbawiono innych ustawień niż "na pełny regulator".
Muzyki zachodniej głośnik nie zdzierży
Przez dwa tygodnie domem będzie Hawassa, czyli położona nad jeziorem o tej samej nazwie, niespełna półmilionowa stolica regionu Ludów Południa. Znajdujący się na uboczu hotel na pierwszy rzut oka sprawia dobre wrażenie. Czysto, miło, a do tego przyjemna restauracja nad jeziorem, w której podawane jest smaczne jedzenie, które, co nie mniej ważne, nikomu jeszcze nie zaszkodziło.
Stoliki ustawiono pod trzcinowymi daszkami w cieniu starych fikusów i figowców. To miejsce słynie z małp, które bezczelnie kradną jedzenie nieuważnym gościom. Uzbrojona w długie kije ochrona stara się chronić stoliki, ale zwierzęta i tak głodne nie skaczą. Niestety tu też na ofiary czyha wróg akustyczny. Głośniki zamknięte w stalowych skrzynkach z kratami chroniącymi przed deszczem i małpami, ryczą bez litości.
Czasem, z myślą o pojawiających się cudzoziemcach, obsługa puszcza muzykę zachodnią, która, pomimo decybeli, powinna być łatwiejsza do strawienia dla Europejczyka. Etiopskie głośniki nie są aż tak tolerancyjne. O ile testujący maksymalną wytrzymałość membran lokalny folk czy jazz przechodzi bez bólu, to kolumny nie radzą sobie z przebojami europejskiej muzyki pop ani klasyki. Nagle zaczynają czkać, stukać i wydawać dźwięki kojarzące się z poważnym rozstrojem żołądka, a nie kulturą czy rozrywką.
Co ciekawe, muzyka na żywo potrafi ogłuszyć równie skutecznie. W każdym mieście jest przynajmniej jedna "restauracja tradycyjna". To miejsca, w którym podawane są tylko dania kuchni etiopskiej z wszechobecną indżarą, czyli rodzajem kwaśnawych naleśników ze sfermentowanego zboża tef. Do tego zamówić można kilka rodzajów papki z soczewicy czy grochu, a także kilka rodzajów mięsa. Szczególnie odważni zaryzykować mogą kitfo, lokalny rarytas z surowego mięsa przypominający nasz tatar. Do tego na osłodę zamówić można tecz, sfermentowany miód podawany w małych karafkach z długą szyjką.
Oczywiście to jest wersja optymalna oferowana tylko w dni inne niż postne. Etiopczycy poszczą aż 200 dni w ciągu roku i przeciętnie, z powodów religijnych lub finansowych, zaledwie dwa razy w miesiącu mogą pozwolić sobie na jedzenie mięsa.
O raczeniu się egzotycznymi smakami w ciszy i spokoju możemy jednak zapomnieć. Posiłkowi towarzyszą muzycy, często także tancerze i tancerki w strojach ludowych, poruszający ramionami i głowami w tempie, od którego przeciętny Europejczyk nieodwracalnie uszkodziłby sobie kręgosłup, ponaciągał mięśnie i skazał na długą rekonwalescencję. Nie jest to jednak "cepelia" w naszym rozumieniu, czyli coś nawiązującego do tradycji w oderwaniu od aktualnej rzeczywistości. Tutaj ludzie są szczerze dumni ze swojej tradycji, która nadal jest czymś żywym i szczerym.
Etiopczycy uwielbiają przychodzić do tych restauracji. Muzycy grający na jednostrunowych masinko przy akompaniamencie bębnów, a czasem elektrycznego pianina, na bieżąco wymyślają zabawne przyśpiewki żartując z gości, którzy niekiedy sami odpowiadają w podobnym duchu. Zabawa w dobrej, swobodnej atmosferze trwa do późna. To nic, że poziom dźwięku testuje odporność bębenków usznych.
Decybele na chwałę Boga
Bluźnię! Narzekam na hotel, który ogłusza gości w restauracji, ale sam położony z dala od innych źródeł nieustannego ataku na uszy. Tutaj powinno dać się odpocząć po dwóch kilkugodzinnych sesjach szkoleń. Przecież mogło być znacznie gorzej. Ktoś powiedział, że w pobliżu hotelu nie może być imprezowni, z której przez pół nocy dochodziłby łamany rytm werbla z blaszanej puszki pokrytej kozią skórą? W pobliżu nie ma też żadnego meczetu, kościoła ani klasztoru. Każdy z nich potrafi rzucić wyzwanie szukającemu wytchnienia Europejczykowi.
Etiopskie meczety nie narzucają się i nie dominują panoramy miasta. Nie mniej wśród niewysokiej zabudowy można dostrzec meczety i psychicznie przygotować się na budzenie na poranną modlitwę. Zdarzają się jednak niemiłe niespodzianki. Nic mnie jednak nie przygotowało na dźwiękową batalię o rząd dusz, której doświadczyłem w Adoli, mały miasteczku na południe od Hawassy, które dla wielu Etiopczyków jest synonimem głębokiej prowincji.
Przeoczyłem słup z megafonem celującym w moje okno. Wieczorem i nad ranem muezin wznosił swoje modły do Allaha z wyraźnym, etiopskim akcentem, którego skojarzenie z dźwiękami znanymi z Turcji czy krajów arabskich wymaga dużej dozy wyobraźni. Na odpowiedź dyskoteki w blaszaku sąsiadującym z hotelem nie musiałem długo czekać. Afrykańskie disco łupnęło z siłą młota pneumatycznego. Muezin nie pozostał dłużny zmuszając rdzewiejący megafon do jeszcze większego wysiłku. I tak każdej nocy.
W bitwie o uszy i umysły wiernych duchowni etiopskiego kościoła ortodoksyjnego też łatwo pola nie oddają i z lubością korzystają z systemów nagłośnieniowych, gdy tylko mają prąd i głośniki. Półtorej godziny mszy przed świtem robi wrażenie, zwłaszcza jeżeli dzieje się to codziennie.
Rejwach dnia codziennego
Oczywiście Hawassa, ani inne miasta i miasteczka przeludnionego, ponad 100 milionowego kraju nie są idealnym miejscem na poszukiwanie ciszy. Z hotelu do baraków straży idziemy jakieś dwadzieścia minut. Wszędzie tłoczą się ludzie, którzy co najwyżej uprzejmie uśmiechną się na widok "farandżi", cudzoziemca. Irytuje mnie tylko, gdy dzieci nie odróżniają mnie od coraz częściej spotykanych robotników i inżynierów z Chin. Na zaczepkę "China! China!" odpowiadam urażony "Farandżi, a nie żaden China!"
Czasem przyłącza się przechodzień chętny do wymiany kilku zdań bardziej lub mniej łamaną angielszczyzną. Rozpoznawane na całym świecie nazwisko Roberta Lewandowskiego pomaga rozwiać wątpliwości, że przyjechałem z Polski (Poland), a nie z Holandii (Holland). Teraz piłkarz pełni rolę naszej narodowej wizytówki. Dawniej byli to Jan Paweł II i Lech Wałęsa. W wielu przypadkach nie ma to jednak większego znaczenia, bo przeciętny Etiopczyk zadowoli się świadomością, że rozmawia z gościem z Europy, bez wdawania się w dalsze szczegóły.
Przed niechcianym towarzystwem zawsze można uciec wsiadając do badżadża, trójkołowej taksówki budowanej na bazie skutera, która jest bliskim krewnym azjatyckiego tuk-tuka. Lekki, białoniebieski pojazd z terkotem przedziera się przez zatłoczone ulice, a kierowcy skutecznie omijają korki sobie znanymi skrótami przez wykroty i kałuże. Przednią szybę i burty często zdobią różnej wielkości krzyże i wizerunki, które nie pozwalają mi jednoznacznie powiedzieć, czy mam do czynienia z Chrystusem czy Bobem Marleyem.
Modlitwa o brak prądu
Noc przynosi nadzieję na chwilę wytchnienia i odpoczynek. Robi się przyjemnie chłodno, a obsługa wreszcie wyłączy system nagłośnieniowy. Z prysznica płynie ciepła woda, która pozwala zmyć z siebie całodzienny kurz i pot. Buzia sama się śmieje na myśl o kilku godzinach oddechu z dala od wszechobecnego rejwachu dziennej krzątaniny.
Czar szybko jednak pryska. Pompa wodna zamontowana tuż za oknem włącza się o 3 nad ranem. Buczy tak perfidnie, że ulgi nie przynoszą nawet wciśnięte w uszy stopery wsparte przez naciągniętą na głowę poduszkę. Jeżeli do tego dodamy wielkie krople deszczu łomoczące o liście starego figowca, to trwała utrata słuchu staje się tylko kwestią czasu.
Przerwa w dostawie prądu jest zbawienna! Przecież musi minąć chwila, zanim ktoś włączy generator… Przyroda nie ma jednak litości. Małpy kłócą się krzycząc w niebogłosy i nawet ptaki dokładają swoje. Nie ma to nic wspólnego z dobrodusznymi trelami "Ptasiego radia".
Przedziwny wygląd powoduje, że dzioborożce na pierwszy rzut oka budzą zainteresowanie i sympatię. Nad długim, ciężkim dziobem dźwigają pokaźne, kostne narośle. W rezultacie, w locie wyglądają tak, jakby rozpaczliwie machając skrzydłami goniły swój środek ciężkości. Kilka, kilkanaście nerwowych ruchów pozwala im nabrać szybkości na kilkumetrowy ślizgi i od nowa… Wszelkie pozytywne uczucia, jakie żywiłem do tych egzotycznych, nieco pokracznych ptaków, wyparowały, gdy któregoś ranka kłótnia dwóch pierzastych "potworów" zagłuszyła nawet brzęczenie cykad i innego hałaśliwego robactwa. Ze złośliwą satysfakcją wypatrzyłem szybującego po niebie orła – może "król" zaprowadzi tu trochę porządku?
Ucieczka w dzikie ostępy
Etiopczycy mają własny zegar, który o sześć godzin późni się w stosunku do naszego, i kalendarz wskazujący na rok 2010, ale weekendy są takie same. To znaczy, że po pięciu dniach pracy będzie czas, żeby porzucić cywilizację, hotel, restauracje prześcigające się mocą systemów nagłośnieniowych, i iść w góry.
Każdy przecież wie, czym jest wypoczynek na łonie przyrody, w ciszy i spokoju! Wondo Genet w górach niedaleko Hawassy słynie z gorących źródeł. Woda o temperaturze sięgającej 80 st. C bije na środku zbocza. Kilkadziesiąt metrów niżej wpada do naturalnego, skalnego basenu, w którym siedzi kilkanaście namydlonych osób. Niżej zbudowano oficjalne, płatne baseny, do których przyjeżdżają wczasowicze z całej Etiopii.
Niedaleko ze skały wypływa przyjemnie ciepłe źródełko, które szczególnie upodobał sobie cesarz Hajle Selasje. Z tego powodu pielgrzymują tu teraz rastamani z Jamajki. Moim celem jest jednak wodospad położony znacznie wyżej, w górach, których grań wyznacza granice między terenami ludu Oromo, największej grupy etnicznej w Etiopii, a obszarami zamieszkałymi przez Sidama.
Kiedyś były tu dziewicze lasy, po których pozostały już tylko pojedyncze, wielkie drzewa i kikuty pni. Miejsce puszczy zajęły niewielkie poletka kukurydzy i sklecone z gałęzi chatki drwali, którzy nielegalnie wyrąbują ostatnie drzewa, żeby przerobić je na ręcznie ciosane deski i wypalić węgiel drzewny z odpadów, który później sprzedadzą na pobliskim targu.
Szum spadającej wody, ścieżka ukryta wśród kilkumetrowych chaszczy i dziwnych pokrzyw, przy których te polskie nie parzą, tylko łechcą przyjemnie, a pod nogami odpryski obsydianu każącego przygotować się na nadejście zimy… Skojarzenie z popularnym serialem telewizyjnym uświadamia mi, że myśli zaczynają krążyć swobodnie, co oznacza upragniony spokój i ciszę. Błogostan jest w zasięgu ręki.
Radość nie trwa długo. Najpierw do uszu dobiega brzęczący dźwięk afrykańskiego popu, a po chwili zza zakrętu wychodzi chłopak w klapkach. Jak wiele milionów jego rówieśników na całym świecie umila sobie czas muzyką z chińskiego telefonu. To jeden z paradoksów Afryki. To nic, że w domu albo w całej wiosce nie ma prądu. Ważne, żeby każdy miał smartfona, który za niewielką opłatą "ładowacz" podłączy do spalinowego generatora. Teraz do wypraw po wodę przenoszoną w żółtych kanistrach czy drewno na opał, doszły jeszcze spacery po prąd do telefonów.
Nagle czar spokoju w dzikich ostępach prysł. Chłopak nie ma słuchawek, co nie dziwi. A może z dobroci serca postanowił podzielić się ulubionymi rytmami z kozami skubiącymi okoliczne chaszcze? To przelało czarę goryczy. Czas porzucić płonne nadzieje na chwilę wypoczynku w ciszy i spokoju.
Lepiej skupić się na pracy do zrobienia i cieszyć się tym, co dostępne. Przecież w hotelu jest ciepła woda i nawet nie trzeba walczyć z gmatwaniną zaworów wystających ze ściany, żeby popłynęła z kranu. Także nieustanna wojna bakteriologiczna z czarny lądem nie jest z góry przegrana. Zapas leków, środków do mycia rąk i zdrowy rozsądek dają szansę, choć nie gwarancję, wyjść z tego bez szwanku.
Do tego nie brak tu drobnych przyjemności, takich jak trudna do wyobrażenia dla Europejczyka kawa z herbatą parzoną w wodzie z ziołami, której smak przypomina piernik świąteczny czy mieszanka soków ze świeżego awokado, ananasa, papai, mango i gujawy. Co więcej, strażacy z Hawassy wkładają sporo serca w szkolenia, a przedstawiciel władz pomaga jak może, żeby wszystko się udało. Czego chcieć więcej? Z czasem nawet ramiona same zaczynają podrygiwać do niezrozumiałego rytmu. Byle tylko uszy wytrzymały!