Archiwum prywatne Jadwigi Wagner
Osiemdziesięciodwuletnia pani Jadwiga jako pierwsza we wsi Purda rozpoczyna sezon kąpielowy. Bywały lata, kiedy zaczynała pływać w pobliskim jeziorze już w marcu. W tym roku zima jest wyjątkowo długa, tafla jeziora wciąż skuta lodem.
W położonej ok. 25 km od Olsztyna Purdzie Jadwiga Wagner nie pełni żadnej funkcji publicznej, ale ma autorytet. W przeciwieństwie do większości obecnych mieszkańców spędziła tu całe życie. Tyle, że gdy w 1939 roku przychodziła na świat, Purda nazywała się Gross Purden i leżała na kresach – ale Prus Wschodnich. III Rzeszy.
Rozmawiamy w jej domu. Jest bezpiecznie - dwa tygodnie temu dostała drugą dawkę szczepionki przeciw COVID-19. Gdy uruchamiam dyktafon, pani Wagner wyłącza telewizję. Bo mówią w niej, że teraz Polska ma wszystko najlepsze i najwspanialsze.
Jadwiga Wagner: - Że dogoniliśmy i przegoniliśmy Amerykę. To już było.
Tatiana Kolesnychenko: Było dwukrotnie. Pierwszy raz za Hitlera, potem za komuny.
- Czasów Hitlera nie pamiętam, bo byłam jeszcze dzieckiem, ale z opowieści mamy wynika, że tutaj na Warmii niewiele o nim było wiadomo. Nie było radia, a tym bardziej telewizji. Prasa drukowana była dostępna głównie w miastach. Na wsie trafiały tylko skrawki informacji, a i nie każdy się nimi interesował. Wtedy życie na wsi biegło swoim trybem.
Czym się zajmowali pani rodzice?
Prowadzili małe gospodarstwo rolne, jak większość osób we wsi. Każdy obrabiał swój kawałek ziemi, miał jedną krowę, jedną kozę, hodował kury i gęsi. Niektórzy mężczyźni dorabiali, pracując w lesie. Mój tata też pracował dla nadleśnictwa, wywoził po wyrębie dłużyce (długi pień ściętego drzewa z obciętym wierzchołkiem i gałęziami – red.).
Wieś wtedy była większa. W każdym domu mieszkała piątka, szóstka dzieci. Ja miałam trójkę rodzeństwa - dwie siostry i brata. Nasze dzieciństwo było szczęśliwe i beztroskie. Mieliśmy co jeść i gdzie spać, a resztą się nie przejmowaliśmy. Każdego dnia, po wykonaniu domowych obowiązków, wszystkie dzieci się zbierały na wądołkach niedaleko naszego domu. Cała wieś wybierała tam piach do budowy domów, aż powstały duże doły. Było to doskonałe miejsce do gry w piłkę, berka czy po prostu ganiania. Nigdy się nie nudziliśmy.
Dzieciom pozwalano samym bawić się na końcu wsi?
Nie wszystkim. Niektórzy nie puszczali swoje dzieci daleko od domu, ale nam mama dawała dużo swobody. Oczywiście, dyscyplinowała nas, czasami krzyczała, ale ogólnie robiliśmy co chcieliśmy. Ojciec też był łagodny. Pamiętam jak mama skarżyła się, że znowu coś nabroiliśmy, a on jej mówił, żeby odpuściła, przecież jesteśmy tylko dziećmi.
We wsi mieszkali tylko Warmiacy?
Było kilka polskich rodzin, ale raczej nie stanowiły odrębnej grupy. Ich dzieci chodziły do własnej szkoły, ale bawiły się razem z resztą dzieciaków ze wsi, więc doskonale mówiły w gwarze warmińskiej. Dorośli co niedzielę spotykali się w kościele, bo przecież wszyscy byli wyznania katolickiego. Mieliśmy te same obrzędy i tradycje. Chyba większe różnice dzieliły nas z Mazurami.
Purda leży kilkadziesiąt kilometrów od granicy Warmii i Mazur. Skąd te różnice?
Mazurzy byli przeważnie wyznania ewangelickiego. Było nie do pomyślenia, żeby jakiś kawaler wziął za żonę dziewczynę z ewangelickiej rodziny. Kościół katolicki bardzo tego pilnował. Pamiętam, że tylko raz był mieszany ślub i to była wielka sensacja.
Żyliśmy wtedy w swojej społeczności. Jak wszyscy mieliśmy rozległą rodzinę, która się zbierała w czasie wykopków. Najpierw wszyscy łącznie z dziećmi szli obrabiać ziemię u jednego krewnego, potem u drugiego. I tak przez kilka tygodni, aż wszyscy mieli zebrane plony. Potem były wspólne święta, cała rodzina znowu się zbierała.
Kiedy wszystko zaczęło się zmieniać?
W momencie, gdy Hitler doszedł do władzy. Wkrótce zamknięto polską szkołę, a nauczyciela, Tadeusza Pezałę, aresztowano. Później dowiedzieliśmy się, że w 1942 roku zginął w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen, pod Berlinem.
Co się stało z resztą polskich rodzin?
Dzieci zaczęły chodzić do szkoły niemieckiej, a rodzice musieli pracować na rzecz Rzeszy, czyli wykonywać prace fizyczne, na przykład kopać okopy. Ale dalej mogli żyć na swoim.
A rodziny takie, jak pani – Warmiaków?
Wszyscy wtedy musieliśmy pracować na utrzymanie niemieckiej armii, ponieważ zaczęła się wojna. Wprowadzono kwoty żywności, które każdy rolnik musiał oddawać dla walczących na froncie. Z czasem kwoty rosły, a my musieliśmy tylko produkować, produkować, produkować. Wtedy z okupowanych terytoriów zaczęto przysyłać Polaków na roboty przymusowe, żeby jeszcze zwiększyć produkcję. Traktowano nas jak maszynkę do wytwarzania żywności, a Polaków - jak niewolników.
Pani rodzinie też przydzielono takiego pracownika przymusowego z Polski?
Tak. Przysługiwał każdej rodzinie, w której był tylko jeden dorosły mężczyzna, albo nie było go wcale, ponieważ wcześniej został powołany do wojska.
Mojego ojca nie zabrali na front, ponieważ nadleśnictwo zadeklarowało, że jest potrzebny przy wyrębie. Ale i tak do pracy w gospodarstwie przysłali nastoletniego chłopaka z Tczewa.
Jak Warmiacy traktowali polskich robotników?
Jedne rodziny traktowały Polaków dobrze, a inne źle. Wszystko zależało od tego, jakim człowiekiem był gospodarz.
Mama opowiadała potem, jak jeździła do Olsztyna, żeby załatwić temu chłopakowi urlop, żeby mógł pojechać do domu. Rodzice napisali mu nawet list pochwalny, żeby nikt się go nie czepiał. Byliśmy przekonani, że już go nie zobaczymy, że ucieknie, ale wrócił. Pewnie bał się, że jeśli zostanie złapany, to go zabiją. Poza tym wszędzie panowała bieda, a u nas, choć musiał pracować w gospodarstwie, zawsze miał jedzenie, dach nad głową i ciepłe ubranie.
Raz w miesiącu w kościele odbywała się dla robotników msza w języku polskim.
Co się stało później z tym chłopakiem?
W styczniu 1945 roku Rosjanie wkroczyli do Purdy. Wybierali najsilniejszych mężczyzn, żeby ich wywieźć na Wschód do prac przymusowych. Ktoś musiał odbudowywać po wojnie Związek Radziecki.
Pewnego dnia przyszli po mojego ojca, ale chłopak się za nim wstawił. Próbował tłumaczyć, że to dobry gospodarz. Wtedy zabrali ich obu.
Tata trafił do Charkowa. Już w pociągu na Ukrainę został dotkliwie pobity przez innych jeńców. Nie chciał oddać swoich butów. Kiedy dotarł na miejsce, zakaził się tyfusem i wkrótce zmarł.
W latach 70. mój brat przypadkiem znalazł się w Tczewie. Odszukał rodzinę tego chłopaka. Dowiedział się, że też został wywieziony na Ukrainę. Zginął, pasąc krowy w lesie. Nastąpił na minę.
Pani mama została sama z czwórką dzieci. Jak sobie radziła?
Już wtedy była nas już tylko trójka. Jedna z moich sióstr zmarła na tyfus pod koniec wojny. Zakaziła się jako jedyna z całej rodziny.
Mamie samej musiało być bardzo ciężko, ale radziła sobie. Była bardzo silną kobietą. Nigdy nie płakała. Ciężko pracowała w gospodarstwie, żeby nas wykarmić. Na szczęście mogła liczyć na pomoc brata, który mieszkał obok. Rodzina wtedy bardzo się wspierała.
Nawet w najcięższych czasach mama zawsze angażowała się w problemy wsi. Jeśli ktoś umierał, organizowała pomoc. Prowadziła też kółko różańcowe. Była lokalną aktywistką.
Dla pani wejście sowietów oznaczało stratę ojca. A dla całej wsi?
Nagle wszyscy dorośli w kółko zaczęli powtarzać, że się zbliża front. Jako dziecko nie bardzo rozumiałam, co to jest. Zrozumiałam, dopiero kiedy Armia Czerwona zaczęła bombardować Allenstein, który później nazwano Olsztynem. Nad wsią ciągle przelatywały bombowce, a od strony miasta słychać było echa eksplozji.
Potem Rosjanie chwalili się, że mogą bezkarnie robić, co chcą, bo takie przyzwolenie wyszło od samego Stalina. I faktycznie robili, co chcieli. Zaczęli od wzniecania pożarów. U nas spalili stodołę, u teściowej - dom. Dziewczyny i kobiety chowały się w piwnicach, uciekały do lasu, ale i tak były gwałcone.
Z naszej rodziny też.
Kuzynki opowiadały, że w najgorsze dni rosyjscy żołnierze wracali nawet parę razy dziennie. Potem z tych gwałtów rodziły się dzieci. Oczywiście, nikt nie chciał o tym rozmawiać, krążyły tylko plotki. Potem żołnierze też musieli się podporządkować lokalnym władzom. Już nie było takiej przemocy. Tylko pili na umór.
Mieliście wtedy świadomość, że wszystko się zmieni?
Zapamiętałam na całe życie, jak w maju 1945 roku ogłoszono zakończenie wojny. Mama wróciła do domu z obowiązkowego zebrania z nowym wójtem z ramienia władz ludowych i powiedziała: Niemcy nas sprzedali. Podpisali granicę na Odrze. Wiadomo było, że teraz będziemy żyć pod Polską.
Co to dla was oznaczało?
W niektórych miejscowościach na Warmii i Mazurach ludzi wyrzucano z domów. Dawano im tylko kilka godzin na spakowanie się. Nie chodziło jednak o niemieckie pochodzenie, tylko o domy. Te nowe i bogate były ludziom odbierane. W Purdzie nie było zamożnych gospodarstw, więc nikt nie próbował nas wyganiać.
Władze ludowe narzuciły nam większe kwoty na żywość. Pamiętam, że mama musiała dokupować jedzenie, żeby je potem oddać.
Polonizowano was?
Dla dorosłych szybko zorganizowano wieczorowy kurs językowy, a dla dzieci polską szkołę. Ale nie było silnego terroru. Po prostu nie było komu tego kontrolować. Armia Czerwona w końcu się wyniosła, a we wsi zamieszkały tylko cztery rodziny polskich wojskowych. Bawiliśmy się razem z dziećmi z tych rodzin, a one szybko podporządkowały się większości i zaczęły mówić po niemiecku. Więc nie było mowy o dyskryminacji, ponieważ Warmiacy w dalszym ciągu byli większością.
Pisali nam tylko w dowodach obywatelstwo polskie, narodowość niemiecka.
Ale chodziła pani już do polskiej szkoły. Ciężko było nauczyć się języka?
Nie, było to wręcz łatwe. W domu mówiliśmy przeważnie gwarą. Niemieckie słowa przeplatały się z polskimi. Więc nauka polskiego poszła łatwo. Mieliśmy fajną nauczycielkę, która nas mądrze zachęcała do nauki. Oprócz tego w domach pojawiły się radia, do wsi przywożono gazety. Wszystko oczywiście było po polsku. Gwara warmińska zaczęła stopniowo zanikać. My też z rodzeństwem zaczęliśmy używać języka polskiego w domu. Tylko mama nie mogła się przystosować, ciągle wtrącała niemieckie słowa.
Kiedy zaczęła się emigracja do Niemiec?
To odbywało się falami. Jako pierwsi uciekli Warmiacy, którzy bali się represji - tuż po powojennym ustaleniu polsko-niemieckiej granicy na Odrze. Potem zaczął się PRL. Granice zostały zamknięte.
W 1956 roku Warmiaków znowu zaczęto wypuszczać do Niemiec. Początkowo mogły wyjechać tylko sieroty, które miały rodziny za Odrą. Masowa emigracja zaczęła się dopiero w 1969 roku.
Dużo osób wyjechało wtedy?
Bardzo dużo. W Purdzie to była największa fala emigracji. Wiele rodzin wyjechało w ciemno. Po prostu porzucali wszystko, co tu mieli i wyjeżdżali.
Był to trochę owczy pęd. Jeden wyjeżdżał, ale nie chciał być sam w obcym miejscu, więc pisał do reszty krewnych, wychwalając nowe życie. Krążyły opowieści, że wszystko w Niemczech jest za darmo. Po prostu leży na ziemi, nic tylko zbierać. I tak jeden ściągał drugiego.
Nazywano to łączeniem rodzin, ale dla mnie to było raczej dzielenie.
Ktoś z pani rodziny wyjechał?
Moja siostra. Uznała, że w Niemczech dzieciom będzie lepiej. Udało się im z mężem sprzedać dom w Purdzie. Wtedy też gmina zaczęła odkupywać ziemię od wyjeżdżających.
Najpierw wszyscy lądowali w czymś na kształt obozu dla repatriantów. Tam uczyli się języka niemieckiego, ponieważ wielu z nich było z pierwszego pokolenia Warmiaków, które lepiej mówiło po polsku, niż gwarą. Potem dostawali mieszkanie w bloku oraz skierowanie do pracy.
Teraz siostra żałuje. Mówi, że gdyby wszyscy nie wyjeżdżali, to i ona zostałaby w Purdzie. Tęskni za Warmią, ale ciężko jest wrócić na starość, kiedy dzieci i wnuki są w Niemczech.
Pani nie chciała wyjechać?
Ani ja, ani mój mąż.
W 1963 roku wyszłam za Henryka, Warmiaka z Purdy. Mieliśmy ślub w jeden dzień razem z moją siostrą i jej narzeczonym. Potem siostra się wyprowadziła, a my zamieszkaliśmy z mamą, żeby pomóc jej prowadzić gospodarstwo.
Zawahałam się tylko raz. W latach 80. wzięłam syna i pojechaliśmy do Niemiec. Mąż musiał zostać w domu, ponieważ małżeństw wtedy na wszelki wypadek nie wypuszczano razem za granicę - żeby przypadkiem nie przyszła im do głowy ucieczka. Postanowiłam jednak, że jeśli synowi się spodoba, to wtedy może też zdecydujemy się na emigrację. Ale oboje wróciliśmy do domu z poczuciem, że na Warmii jest nam lepiej.
Ale w końcu pani i syn i córka wyjechali do Niemiec.
Tak, przy czym syn wyjechał do Kolonii, bo pokłócił się ze swoją narzeczoną. Postanowił, że w ten sposób odetnie się od wszystkiego. Ona jednak pojechała za nim. Do dzisiaj są małżeństwem, mają dwójkę dzieci. Rajmund może i wróciłby na Warmię, ale jego żona, Polka, jest największą niemiecką patriotką.
Córka jest fizjoterapeutką i mieszka w Bawarii. Związała się z Francuzem i raczej też o powrocie nie myśli. Rozumiem ją, bo też bardzo lubię Bawarię. Ludzie mieszkają tam z dziada pradziada, mają silne poczucie przynależności i szacunku do swojego otoczenia. Tak też kiedyś było na Warmii. Każdy cenił to, co miał i szanował to, co było wspólne.
Napływowa ludność, która zajmowała domy po wyjeżdżających Warmiakach, tego nie rozumiała?
Nie można tak powiedzieć. Wszystkie te rodziny wycierpiały swoje. Kiedy wprowadzały się do opuszczonych domów, starały się odnawiać i remontować, co się dało.
Tak naprawdę największe szkody zostały wyrządzone tuż po wojnie. Najpierw szła Amia Czerwona, a za nią bandy szabrowników. Jeszcze przed wojną na Kurpiach panowała potworna bieda. Kiedy zniknęła pruska granica, osadnicy ruszyli na Warmię i Mazury. Część rodzin na stale osiedliła w opuszczonych gospodarstwach. Ale część wyciągała, co mogła, rozbierała całe domy i wywoziła je na Mazowsze. Czego nie mogli zabrać – palili. Rzeźbione meble, czy kawałek parkietu - to nikogo nie obchodziło. Wszystko szło do pieca, bo każdy tylko myślał o tym, jak przeżyć dzisiejszy dzień. Mieliśmy tu dookoła tyle pięknych majątków, wszystko zostało zmarnowane. Cały dobytek kultury warmińskiej zniszczono w kilka lat.
Razem z kulturą materialną znikała też tradycja?
Po wojnie świat się zmieniał, ale tylko na zewnątrz. W domach Warmiaków niewiele się zmieniło. Tak samo w gronie rodziny obchodzono święta i inne uroczystości. Na Boże Narodzenie lepiono figurki zwierząt. Na Wielkanoc chodziło się na długie spacery do lasu.
Tradycja zniknęła dopiero, kiedy Warmiacy zaczęli emigrować do Niemiec.
Były napięcia między nowymi mieszkańcami wsi a Warmiakami?
Napięć nigdy nie było. Choć oczywiście, przekomarzaliśmy się. Oni na warmińskie dziewczyny wołali Szwabianki, a na chłopaków Krzyżacy. My do nich mówiliśmy Zabugi, bo część osadników przyjechała z okolic białoruskiego Grodna. Ale nigdy nie było to obraźliwe. Po jakimś czasie zaczęły się pojawić mieszane małżeństwa. Różnice się po prostu zacierały.
Wszyscy po wojnie byliśmy biedni. Staraliśmy się żyć swoim życiem, a z drugiej strony musieliśmy się przystosować do nowych warunków. Nasz ksiądz, który był w Purdzie jeszcze przed wojną, musiał podlizywać się władzom, żeby dali mu spokój. Na swoje szczęście umiał mówić po polsku. Mama opowiadała, że podczas pierwszych dożynek po wojnie chodził i opowiadał, że Polak jest i do tańca i do różańca.
Miejscowi też nie sprzeciwiali się władzom ludowym, ale nie dali się zastraszyć. W Purdzie nikt nie podpisał wejścia do spółdzielni, PGR nigdy tu nie powstał.
Co się stało z gospodarstwem należącym do pani rodziny?
Na początku lat 70. mama postanowiła zdać ziemię do Skarbu Państwa. Przepisała 9 hektarów gruntów rolnych, a w zamian otrzymała rentę 800 zł miesięcznie. Dostawała też dopłatę z Niemiec. 50 marek za utratę męża podczas wojny oraz 25 za dziecko. Łącznie wychodziło jej około tysiąca złotych. Była zadowolona. To była spora kwota jak na tamte czasy.
Gdzie wtedy zamieszkaliście?
Kupiliśmy dom w samej wsi. Henryk pracował przy wyrębie drewna, a ja zatrudniłam się w miejscowym sklepie. To były szare czasy PRL-u. Nieraz brakowało chleba. Czasami na całą wieś przywożono tylko osiem kostek masła. Musiałam je dzielić na ćwiartki, a i tak każdy się wściekał, że dostał mniejszy kawałek. Te czasy trzeba było po prostu przeczekać.
Nie boli pani to, że niektórych wsiach zainstalowano tablice informacyjne opisujące ich historię od zarania dziejów, ale nie ma tam nawet słowa o Prusach i Warmiakach?
Nic nie poradzę na to, że część ludzi chce myśleć, że Warmia i Mazury były od zawsze polskie. Prawda jest taka, że te ziemie przechodziły z rąk do rąk. Raz były polskie, raz niemieckie. Historie, kultury i ludzie się mieszały. Nie można tego tak po prostu wymazać.
A Pani jak siebie postrzega? Jako Polkę, Niemkę, czy Warmiaczkę?
Mój starszy brat, który mieszka w Olsztynie, ciągle powtarza, że jest Warmiakiem. Urodziłam się jako Niemka, ale tu mieszkałam całe życie, więc też jestem Polką.
Niektórzy lamentują nad utratą kultury warmińskiej. Dla mnie był to proces naturalny i taka jest kolej rzeczy. Kiedyś były tu Niemcy, a teraz mieszkamy w Polsce. Jeśli tęsknię za niemieckością, po prostu jadę na urlop do Niemiec. Brakuje mi tylko dużej rodziny. Kiedyś wokoło było pięć gospodarstw, wszyscy spokrewnieni. Teraz z mojej rodziny w Purdzie zostałam tylko ja.
Nie czuje się pani atakowana, kiedy politycy i media używają słowa "niemiecki" aby kogoś oczernić, przedstawić w złym świetle?
Staram się tego nie słuchać, a już tym bardziej nie brać do siebie. Nie ma ludzi dobrych lub złych, bo nic nie jest czarno-białe. Każdy ma w sobie dobrą stronę i taką, której się powinien wstydzić. Tak samo jest z narodami.