Jak to jest słyszeć bicie serca swojego dziecka i wiedzieć, że nie ma szans na przeżycie poza twoim ciałem, które miało zapewnić mu bezpieczeństwo? Dwa miesiące temu tego doświadczyłam.
Świadomie zdecydowaliśmy się na ciążę – obydwoje byliśmy gotowi na dziecko. Dość szybko test ciążowy pokazał dwie kreski. Zalewały nas emocje - od szczęścia przez niepokój. Pierwszy trymestr minął szybko. Czułam się świetnie, ciąża przebiegała niemal książkowo. Zdecydowaliśmy się na dodatkowe badania genetyczne, wyniki były bez zarzutu - wtedy też dowiedzieliśmy się, że będziemy mieli synka.
Przyszedł drugi trymestr. Synek rozwijał się dobrze, ale ciąża była zagrożona. Lekarz zalecił oszczędny tryb życia, a ja oczywiście się do tego zastosowałam. Minęła połowa ciąży. Coraz bardziej przywiązywałam się do tego małego człowieka. Zresztą on do nas także coraz bardziej się przywiązywał – na rękę męża na moim brzuchu reagował kopniakami.
I wtedy to się stało.
Właśnie odpoczywałam, jak zalecił lekarz, gdy poczułam coś dziwnego. Sądziłam, że to pęcherz mi wariuje, przecież w ciąży to się zdarza. Tyle, że to nie była wina pęcherza.
W 20. tygodniu ciąży odeszły mi wody. Mina lekarki na izbie przyjęć nie wróżyła niczego dobrego. Ale ja jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy co to oznacza, co się właśnie stało i jakie będą tego konsekwencje.
W szpitalu spodziewano się, że po odejściu wód najpóźniej w ciągu kilku dni rozpocznie się akcja porodowa. Ale nic się nie działo. Synek kopał, trzy razy dziennie słyszałam bicie jego serca, silne, miarowe, takie, jakie być powinno. Przez pierwszych kilka dni miałam jeszcze nadzieję. Mój mąż i przyjaciółka nocami wertowali statystyki i badania naukowe z całego świata w poszukiwaniu "cudów" medycyny w takich sytuacjach jak moja.
Całkowite bezwodzie.
Lekarze pozbawili nas złudzeń. Statystyki były bezlitosne. Mój synek nie miał szans.
Dzieci w całkowitym bezwodziu od 20. tygodnia ciąży nie mogą się dalej normalnie rozwijać. Wody płodowe zapewniają dziecku miejsce w brzuchu, umożliwiają mu rozwijanie się i swobodne poruszanie. Mój synek nie mógł się ruszać. Był ściśnięty moimi organami.
Gdyby ciążę udało się utrzymać jeszcze przez kilka tygodni, co było bardzo mało prawdopodobne, nasz synek miałby 4% szans na przeżycie. Tak, przeżycie. Na normalne życie nie miał szans. Żadnych.
Nie umiem nie płakać, pisząc te słowa. To był koszmar. Na USG widziałam, że synek próbuje się ruszać, ale nie może. Widziałam, jak naciskają na niego moje organy, jak moje ciało robi mu krzywdę. Zresztą z każdym kolejnym dniem czułam go coraz mniej. Przestał się rozwijać, a im dłużej byłby ściśnięty, tym bardziej byłby zdeformowany.
Każdy dzień, każda godzina i sekunda przedłużania tej ciąży to była dla mnie tortura z piekła rodem. Akcji porodowej nadal nie było. Niezależnie jak długo jeszcze udałoby się utrzymać ciążę, synek by nie przeżył, a nawet gdyby stał się "cud", byłby niewolnikiem swojego zdeformowanego ciała i głęboko upośledzonego umysłu. A to i tak zakładając praktycznie niemożliwy "optymistyczny" scenariusz.
Każde kolejne sprawdzanie bicia serca mojego synka rozdzierało mi serce na milion kawałków. Położne przepraszały – to był ich obowiązek i wiem, że musiały to robić, ale dla mnie po prostu tortura zaczynała się od nowa. To zostanie ze mną już na zawsze.
Chciałam umrzeć. Praktycznie nie jadłam, nie spałam, nie piłam. Dostawałam środki uspokajające. Tak, te bezpieczne dla ciężarnych, chociaż wtedy to nie miało i tak już żadnego znaczenia.
Świadomość, że moje dziecko cierpi, że moje ciało sprawia mu ból i nie pozwala się dalej zdrowo rozwijać, była nie do zniesienia. Chciałam, żeby to jak najszybciej się zakończyło. Żeby mój syn nie musiał już cierpieć.
Podjęcie decyzji o zakończeniu ciąży było dla mnie i mojego męża najtrudniejszą decyzją w życiu. Ale obydwoje nie chcieliśmy skazywać naszego dziecka na dalsze cierpienie.
Wtedy lekarze mogli jeszcze zakończyć moją ciążę. Dzisiaj - po wejściu w życie orzeczenia tzw. Trybunału Konstytucyjnego - nie byłoby to możliwe. Dziś musiałabym czekać. Czekać, aż dziecko umrze w moim brzuchu lub rozwinie się - a prędzej czy później tak by się stało – zagrażająca mojemu życiu infekcja, co z dużym prawdopodobieństwem wpłynęłoby na kolejne ciąże. Wiem, że nie pozbierałabym się po tym psychicznie.
W szpitalu miałam zapewnione godne warunki, personel medyczny traktował mnie z empatią. Przez cały czas mogłam liczyć na wsparcie pani psycholog, co nie jest standardem w polskich szpitalach. Ale mąż nie mógł przy mnie być ze względu na pandemię. Nie rozumiem, dlaczego partnerzy kobiet, które rodzą dzieci "rokujące", mogą być na porodówkach, a w sytuacji takiej jak moja mąż nie mógł być przy porodzie. To przecież było także jego dziecko. I on też cierpiał.
Nie obchodzi mnie opinia "obrońców życia". Nie obchodzi mnie ich wiara i przekonania. Nie interesuje mnie to, że ich zdaniem moje dziecko powinno cierpieć w imię ich przekonań i przekonania o własnej moralnej wyższości. Wiem, że nasza decyzja nie mogła być inna.
To było nasze dziecko. Nic więcej nie mogłam mu dać, nie mogłam mu więcej pomóc. Jedyne co mogłam zrobić, to pozwolić mu odejść.
Do 22 tygodnia ciąży lekarze nazywają to jeszcze późnym poronieniem, ale to nie odpowiada mojemu doświadczeniu.
Dla mnie to był poród.
Mój syn urodził się ważąc 580 gramów i nigdy nie zaczął sam oddychać. Odszedł spokojnie, godnie. Nikt na siłę nie przedłużał jego i naszego cierpienia.
Mój koszmar trwał tydzień. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, przez co będą przechodziły teraz kobiety pozbawione możliwości zakończenia cierpienia ich dzieci w przypadkach ciężkiego uszkodzenia płodu albo w takich sytuacjach jak moja.
Chce mi się wyć, chce mi się krzyczeć. Każda z nas i każda para powinna mieć prawo wyboru: czy chce kontynuować ciążę wiedząc, że dziecko nie ma szans, albo że czeka je ogromne cierpienie. I nikt nie ma prawa nas oceniać. Tak jak ja nie mam prawa oceniać kobiet, które na kontynuowanie ciąży w takich sytuacjach się decydują.
Boję się kolejnej ciąży. Gdyby sytuacja się powtórzyła, nie uzyskałabym już pomocy, bo ktoś u władzy, kto nienawidzi kobiet, zdecydował, że jego poglądy są jedynymi słusznymi, a cierpienia moje i mojego dziecka się nie liczą.
Nie wiem, czy kiedykolwiek się pozbieram po tym, co mnie spotkało. Staram się sklejać kawałeczki siebie każdego dnia, krok po kroku. Mam wsparcie najbliższych. Bez męża, przyjaciółki i rodziny nie przetrwałabym tego. Po wyjściu ze szpitala musiałam we własnym zakresie zapewnić sobie natychmiastową i systematyczną pomoc terapeuty, na co nie mogłam liczyć w NFZ. Wiem natomiast, na jakie piekło my, kobiety, zostałyśmy skazane w momencie opublikowania tego wyroku. Wiem, bo już tam byłam.
Wiele w życiu mi się udało. Mam cudownych bliskich, męża, który mnie wspiera. Nigdy nie myślałam że akurat mnie to spotka. A jednak. To może spotkać każdą kobietę, każdą rodzinę. Ciebie, twoją przyjaciółkę, córkę, siostrę, żonę.
Od redakcji: Powyższy tekst został przysłany do Magazynu WP przez osobę znaną redaktorom. Redakcja nie ma wątpliwości, że opisane w tekście wydarzenia miały miejsce, a ich przebieg został przedstawiony zgodnie z prawdą. Emocje i oceny zawarte w tekście są prywatnymi opiniami autorki, która, ze względu na pracę zawodową na publicznym stanowisku, poprosiła o anonimowość.