Premier Morawiecki po powrocie ze szczytu UE / fot. Radek Pietruszka, PAP
Zapewne w Brukseli Morawiecki głosował, ale się nie cieszył. To nie ma znaczenia. Lech Kaczyński też nie był fanem Traktatu Lizbońskiego, ale go podpisał. I zapewne specjalnie się pod tym względem nie różnił od reszty sygnatariuszy. Taki jest unijny standard. Sztuka istnienia Unii oparta jest na takich kompromisach, które wszystkim liderom dają chwilową ulgę i wszystkim państwom przynoszą długotrwałe korzyści, ale nikomu nie dają radości.
Nie wnikam, czy Mateusz Morawiecki chce państwa europejskiego, ale się nie przyznaje, czy nie chce i buduje je z konieczności. Polityków rozlicza się ze skutków - nie z intencji.
Kierunek jest dobrze znany. To Europejskie Stany Zjednoczone
A dzięki Morawieckiemu Unia pierwszy raz w historii zaciągnie dług, który będzie wspólnie spłacała, wprowadzi unijny podatek obowiązujący wszystkich i będzie wspólnymi siłami pilnowała (choć jeszcze nie od razu), by któreś państwo nie zeszło z drogi praworządności. To wszystko są kroki milowe ku federalizacji, za którymi muszą iść następne.
Bez pośpiechu, ale nieuchronnie. Bo to jest samonapędzający się proces, którego większość toczy się niemal niezauważalnie dla większości z nas. Zobaczyliśmy to przy okazji pandemii, gdy dowiedzieliśmy się, że Unia (nie rządy) kontraktuje dla nas szczepionki na Covid-19 i je rejestruje. Ktoś z Państwa zauważył, kiedy to zaczęło tak działać? A kto zauważył europejski urząd patentowy?
Tak krok po kroku, dziedzina po dziedzinie Unia nacieka państwa narodowe, tworząc kolejne przyczółki europejskiego państwa z zalążkami armii, policji, dyplomacji, służby zdrowia, zapasów strategicznych, szkolnictwa wyższego, nauki etc. Nikt tego nie próbuje na poważnie zatrzymać.
Te przyczółki nie wyglądają groźnie. Tak są konstruowane, by nie niepokoić zazdrosnych o wpływy elit politycznych w licznych państwach narodowych. Ale po cichutku, lecz stale, każdy przyczółek okopuje się, umacnia i stopniowo rozszerza.
Każda instytucja, gdy już się ją powoła, dąży do tego, by rosnąć i zwiększać zasięg swego oddziaływania. Instytucji unijnych dotyczy to tak samo, jak innych. W tym roku jeden etacik, w kolejnym roku następny. W tym roku jakieś zadanie, w następnym kolejne. Państwa je powstrzymują, ale przy okazji rozmaitych kryzysów albo przez nieuwagę, godzą się na ustępstwa, oddając kolejne pola po kawałku.
Że Unia jest jak rower, wiadomo od dawna. Musi jechać do przodu i tego pilnuje. Czasem pędzi z hukiem. Czasem toczy się bezszelestnie i niezauważalnie lub nawet irytująco wolno. Ale nigdy się nie zatrzymuje. Nawet gdy wpada na ścianę, jak po odrzuceniu projektu unijnej konstytucji, odbija się, trochę zmienia kierunek, omija przeszkodę i posuwa się dalej. Tak musi, bo gdy stanie, przewróci się i rozpadnie.
Kierunek jest dobrze znany. To Europejskie Stany Zjednoczone - imperium wolności i dobrobytu zdolne skutecznie konkurować z największymi potęgami świata, stawiać im czoła i wspólnie rozwiązywać najpoważniejsze problemy. Każdy, kto jest w środku, dobrze to rozumie. Choć nie każdy się do tego przyznaje i różni ludzie różnie sobie wyobrażają tempo tego procesu oraz jego zasięg.
To nie znaczy, że Unia przekształca się w Stany Zjednoczone Europy. Nie. Europejskie Stany Zjednoczone to jednak co innego. Prezydentura w amerykańskim stylu jest niewyobrażalna. Ale skutek może być z czasem podobny, gdy Rada Europejska w coraz większym stopniu pełni rolę amerykańskiego senatu i coraz więcej istotnych decyzji podejmuje w trybie większościowym. W starożytnym Rzymie władzę także sprawował senat, póki nie nastało cesarstwo.
Ziobro skorzysta na swoim wyborze
Ujawniona przez kryzys tożsamościowy wyższość Morawieckiego i Gowina nad Ziobrą, Kempą i Konfederacją polega głównie na tym, że (podobnie jak kiedyś Lech Kaczyński) obaj zrozumieli (lub przynajmniej wyczuli), iż integrację Unii można wprawdzie surowo (często słusznie) oceniać i na różne sposoby hamować, ale zatrzymać jej się raczej nie da.
Państwa narodowe są coraz bardziej bezradne wobec globalnych wyzwań i chcąc nie chcąc szukają oparcia w Brukseli, gdy mają kłopot z pandemią lub z megakorporacjami. Im silniejsze będą wyzwania globalizacji, tym ponadnarodowe wsparcie będzie państwom narodowym coraz bardziej potrzebne, wymuszając dalszą integrację.
Nawet w zamierzchłych, przedglobalizacyjnych czasach, nawet tacy wielcy nacjonaliści, jak de Gaulle i Thatcher, stojący na czele tak potężnych atomowych mocarstw, jak Francja i Wielka Brytania, nie mogli się oprzeć integracji. Zbyt silna jest grawitacja historii.
Grawitacja historii jest inna niż grawitacja ziemska. Nie wymusza ruchu z jednostajnie rosnącą prędkością. Przeciwnie, toczy się ze zmienną prędkością. Czasem tak wolno, że niezauważalnie (co pozwala uniknąć nerwowych reakcji). Ale od 70 lat (czyli od podpisania Traktatu Paryskiego) posuwa się bez przerwy w tym samym kierunku. I raczej przyspiesza, niż zwalnia. Nic nie wskazuje, by miało się to zmienić.
Nawet kiedy jakiś kraj - jak Wielka Brytania - zechce opuścić Unię, nie wstrzymuje to procesu integracji, co teraz widać najlepiej. Bo inni posuwają się dalej, spokojnie zakładając, że "syn marnotrawny" wcześniej czy później wróci. Większość Brytyjczyków już by tego chciała. Następny brytyjski premier zapewne będzie to miał w programie wyborczym. Z Polexitem - gdyby Ziobro, Kempa i Saryusz-Wolski postawili na swoim - byłoby podobnie.
To jednak nie znaczy, że radykalni eurosceptycy, jak Ziobro, Kempa czy Bosak, są na straconej pozycji. Przeciwnie. Od czasu do czasu mogą mieć niezłe żniwa. Choć są skazani na strategiczną porażkę, mają zagwarantowane miejsce na scenie politycznej. W tym sensie są trochę jak lekarze. Zawsze będzie na nich warty zachodu popyt, choć mogą tylko spowalniać rozmaite procesy, usuwać pomniejsze niedogodności i odsuwać finał, który zasadniczo jest pewny.
W eurosceptycyzmie nie ma nic dziwnego. USA istnieją blisko dwa i pół wieku, a duża część obywateli wciąż identyfikuje się raczej ze swoim stanem, niż z państwem i bacznie pilnuje kompetencji stanów. Kalifornia czy Teksas wciąż przeżywają secesjonistyczne wzmożenia. Bardzo trudno jest zostać prezydentem, nie demonstrując niechęci do Waszyngtonu.
W tym sensie Morawiecki dokonał mądrego i słusznego (dla Polski) wyboru, za który być może zapłaci osobistą cenę, a Ziobro dokonał wprawdzie głupiego i niesłusznego (dla Polski) wyboru, ale na nim zapewne skorzysta, zajmując centralną pozycję na politycznym rynku autorytarnych eurosceptyków.
Jako nieco mniej ekscentryczny następca Janusza Korwin-Mikke, Zbigniew Ziobro może stać się polską odmianą Jean-Marie Le Pena a - jeśli szczęście się do niego uśmiechnie - może nawet Nigela Farage'a. Nigdy nie będzie premierem ani prezydentem, ale mandat poselski będzie miał w kieszeni z szansą na udział w rządzących koalicjach prawicy.
Morawiecki schodzi ze szczytu
Rola Mateusza Morawieckiego i Jarosława Gowina jest bez porównania trudniejsza.
To, co osoby o takich postawach lubią nazywać eurorealizmem, kiepsko się opowiada w masowym przekazie. Te wszystkie diabły ukryte w szczegółach, tak-ale, nie-ale, trochę-tak-trochę-tak, te zgniłe kompromisy, coś-za-coś itp, nie pasują do spolaryzowanej debaty, w której poza białym i czarnym zostaje niewiele miejsca.
Z takim przekazem łatwo jest stracić słuchaczy, a potem wyborców i prędko wypaść z gry.
Dlatego myślę, że Morawiecki właśnie rozpoczął schodzenie ze szczytu, na który się wdrapał w Brukseli. Odniósł życiowy sukces, który niestety będzie nie do przebicia.