Dorota Brauntsch , 10 lipca 2019

Co oczy Hanki widziały

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch, Dorota Brauntsch, wyd. Dowody Na Istnienie

Młody wróbel wpadł do kuchni prosto w kopkę świeżo skubanego pierza. Trzepot skrzydeł rozniósł puch i pióra. Białe kłaczki osiadły na meblach, zasłonach, na gorących jeszcze kołoczach. Nawet we włosach Hanka miała gęsie pierze. To dlatego gospodyni nigdy nie czytała książek. Oczy Hanki miały ważniejsze rzeczy do robienia niż czytanie.

Fragment książki Doroty Brauntsch "Domy bezdomne" (wyd. Dowody na Istnienie").

[Oczy Hanki] były potrzebne po to, by odróżnić ziarno od plew, po to, by wybrać z mąki robaki, które wpadały tam czasem przez dziurawe sito, po to, by równo pokroić bochenek, którego musiało starczyć dla całej rodziny do końca tygodnia. Jego spękana skórka przypominała bruzdy zaoranej ziemi lub korę starych drzew. Aby upiec ten chleb, najpierw trzeba zaorać pole, mawiała Hanka, obsiać żytem i pszenicą, skosić zboże, wymłócić, zemleć, zakwasić i wyrobić ciasto. Jedzenie brało się z ziemi, z pola, z zagonu i sadu. Były kaczki, kury, indyki, gęsi i najważniejsza po ziemi żywicielka rodziny – krowa. Dawała mleko, masło, sery, serwatkę i śmietanę.

Wieczorami Hanka cerowała skarpety, przebierała nasiona, darła gęsie pióra. Rankiem obierała ćwikłę i ziemniaki, jej oczy podążały za nożem, który sunął tuż pod skórką bulwy, tak by nie zmarnować cennego warzywa. Później doiła Jagodę, starając się nie uronić ani kropli mleka. Gospodyni kochała swoją krowę, ale rodzina nakłoniła ją na starość do sprzedania krasuli. Potem we śnie zobaczyła, jak zbłąkane zwierzę wraca na podwórko i idzie prosto do obory. Ten sen powtarzał się wiele razy, a kiedy Hanka o nim opowiadała, jej oczy zachodziły łzami.

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Autor: Dorota Brauntsch

Źródło: wyd. Dowody Na Istnienie

Wodę

Singerka miała małe kółka. W zimowe popołudnia dziadek Jakub wtaczał ją do kuchni i stawiał przy piecu. Babka Anna szyła ciężkie śląskie kiecki, lśniące jakle, jasne zopaski, a dźwięk miarowego stukotu niósł się po domu. Mała Hanka lubiła siadać u stóp babki i obserwować, jak zręcznie wprawia w ruch maszynowe koło. Nad głową dziewczynki brzękały krawieckie nożyce, po podłodze pełzały kolorowe nitki, tkaniny zamieniały się w ciężkie sukienki, lśniące kaftany, jasne fartuchy. Na starość Anna ślepła i nie potrafiła znaleźć dziurki w igle. Wołała wtedy wnuczkę. Po to też były oczy Hanki.

W zimowe popołudnia do domu schodziły się stare roczniki - tak mówiono na gospodarzy urodzonych w xix wieku. Goście rozsiadali się na ławach i snuli opowieści o mokradłach, które wciągały ludzi, o wilkach, które napadały na wieś, o utopcach żyjących w głębokich studniach i stawach pokrytych grubą zieloną rzęsą. Bo tafla wody, mawiali, to granica światów, po drugiej stronie żyją duchy i demony. Ludzie wierzyli, że woda płynie w ziemi jak krew w żyłach, a źródła wybijające ku górze to miejsca święte. Nie wolno było pluć w lustro stawu, bo ono odbija przecież niebo, czyli wizerunek Boga.

Mała Hanka trochę w te ich opowieści wierzyła, a trochę nie, ale wody zawsze się bała. Kiedy była mała, babka straszyła ją, że jeśli wychyli się za bardzo przez obręcz studni, porwie ją utopiec i wciągnie na pewną śmierć. Potem tak samo Hanka straszyła swoje dzieci, jakby ten strach miał je powstrzymać od robienia głupstw, ustrzec przed wypadkiem, ochronić przed złem.

Las i rzekę

Czasami do Gilowic przychodziła kobieta sprzedająca tkaniny. Pod spódnicą owijała kupony materiału, spinała je na biodrach wielką agrafką. "Jedwabie, atłasy, aksamity! Adamaszkowe wzory i żakardy!" - wołała. Dźwięk tych nazw kojarzył się Hance z odległymi miastami, krainami z baśni. Musiały te dziwne kraje leżeć gdzieś za wysokimi drzewami, które wyznaczały granice świata dziewczynki. Bo jej przestrzeń kończyła się tam, gdzie zaczynał się las, tam, gdzie mogły ją ponieść bose stopy. Ciemny bór okalał wieś z dwóch stron, od zachodu i północy. Na południu świat kończył się na parafii w sąsiedniej wsi. Co niedziela kobiety z wioski chodziły na mszę przez pola. Latem szły boso tak jak Hanka, a buty zakładały dopiero pod wielką starą jabłonią w obejściu u jednego gospodarza w Miedźnej.

Na wschodzie wieś sięgała aż po Wisłę, nad którą dziewczynka biegała latem po kilka kilometrów w jedną stronę. Jeszcze niedawno rzeka była tutaj granicą dwóch państw, na jej drugim brzegu zaczynało się Cesarstwo Austriackie. Nie było mostu, więc ludzie przeprawiali się łodziami, latem szli brodem, kwitł przemyt. Po wsi krążyły opowieści o przemytnikach zabójcach i równie groźnych zielonkach, strażnikach granicznych.

Hanka pamięta widok kobiet: idą, czasem zanurzone po pas w wodzie, każda z bańką mleka na głowie i chustą przewiązaną na plecach. Niektóre mają w chuście dzieci, inne masło i jajka na sprzedaż. Idą na drugą stronę rzeki, do Brzeszcz, na kopalnię, sprzedawać górnikom nabiał. Rzeki zawsze służyły tu ludziom. To one pomagały pierwszym osadnikom poruszać się w gęstwinie puszczy, linie brzegowe wyznaczały pierwsze drogi przez las i pierwsze miejsca osadnictwa.

"Pszczyna" oznacza wodę, bagna lub szmer wody (od słów: plsk, plisk, pliska) lub miejsce nad jeziorem czy rzeką (od słów: pło, pleso). Z lotu ptaka dawne księstwo pszczyńskie, które niegdyś rozciągało się niemal od Bramy Morawskiej na południu aż po Katowice na północy, musiało przypominać wielki układ krwionośny. Tak wła śnie wygląda na starych mapach – niebieska siatka rzek i bezimiennych rzeczułek przecina zwartą puszczę, wśród której położone są pierwsze osady. Mokradła i torfowiska pokrywały niemal cały obszar tej krainy. Gród w Pszczynie, który najprawdopodobniej powstał już w xii wieku, został założony na wzgórzu otoczonym grząskimi bagnami, ale pierwsza pisemna wzmianka o pszczyńskiej lesistej krainie pochodzi dopiero z 1303 roku.

Po drugiej stronie wsi, za lasem, płynie Pszczynka. Hanka pamięta, jak ojciec chodził nad rzekę z wielkim wiklinowym koszem, który zarzucał w wodę i wyciągał wypełniony rybami. Wybierał kilka, a resztę wypuszczał w wartki nurt. Może któraś dopłynęła aż do Gdańska, tam, gdzie Jan pracował przed wojną? To w gdańskiej stoczni poznał Józefa z Gilowic – brata Franciszki, swojej przyszłej żony i matki Hanki. Choć rodzina Jana pochodziła zza lasu, ze wsi Międzyrzecze, wcześniej się nie znali.

Podobno obaj – i Jan, i Józef – wrócili znad morza bardzo eleganccy. W kapeluszach, we frakach, w kamizelkach, z figlarnymi wąsikami. Paradowali po wsi z parasolami u boku nawet w słoneczną pogodę. Trochę się z nich tutejsi podśmiewali, ale Franciszce taki szykowny kawaler to się nawet podobał. Na portrecie ślubnym ona ma włosy zaczesane gładko z przedziałkiem, jest w lśniącej czarnej jakielce i drobnych koralach z dużym krzyżem nad piersią, on – z tym swoim zakręconym wąsikiem, w eleganckim fraku i koszuli ze zmyślnie wywiniętą stójką. Patrzą z przejęciem w obiektyw.

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Autor: Dorota Brauntsch

Źródło: wyd. Dowody Na Istnienie

Tatę na rowerze, mamę przy piecu

Hanka pamięta sobotnie wczesne poranki. Jest kilkuletnią dziewczynką, omiata drogę i podwórko brzozową miotełką. Choć nie przejeżdża już tędy niemiecki żandarm na koniu, który pilnował we wsi porządku, gospodarze nadal zamiatają swoje obejścia. I każdy swoją część drogi. Albo niedzielne wczesne popołudnia. Jan przeciera z kurzu nowy rower marki Janus wyprodukowany w Katowicach, pucuje skórzane buty, pakuje torbę. Matka zawija jedzenie w piątkowe wydanie "Kattowitzer Zeitung". Ojciec czyta gazety – i polskie, i niemieckie, co sobota przywozi z miasta najnowsze wydania.

Franciszka nie lubi czytać po niemiecku, choć zna ten język, bo tak jak Jan chodziła do szkoły w okresie nasilonej germanizacji. Może dlatego zawsze najpierw pali w piecu "Zeitungiem", a inne tytuły odkłada na bok. Czasami dziewczynka widzi mamę, jak siedzi przy palenisku na małym taborecie i z ręką wspartą na kolanie przegląda polskie gazety. Przeczytane strony targa i też wrzuca do pieca.

W domu mówili po śląsku, ale kiedy mała Hanka szła do szkoły, była już Polska i za godkę dostawała od nauczyciela po łapach. Drewniane ławy miały wgłębienia na kałamarze, lecz kałamarze stały puste. Podobno za Niemca zawsze były pełne, tak mawiała Franciszka. Hanka zapisywała więc polskie słowa rysikiem na łupkowej tabliczce. Litery szybko się rozpływały, znikały pod wilgotną gąbką. Czasem, gdy dziewczynka nie odrobiła zadania domowego, mówiła nauczycielce, że po drodze wszystko się niechcący starło. Skończyła podstawówkę w latach trzydziestych i "porządny" polski usłyszała dopiero dwadzieścia lat później, kiedy jej brat Stanek kupił radio. To był rudobrązowy pionier – pierwsza cywilizacyjna zdobycz w domu Hanki. Czasami z Katowic nadawali śląskie pieśni. Ale to nie były te same przyśpiewki, które małej Hance śpiewała matka.

Po wojnie Jan i Franciszka zamieszkali po drugiej stronie sieni, gdzie kiedyś były chlew i obora. Mieli jedną izbę i kuchnię z wła snym piecem. "Ni byda się przeca prosić o gorczek ciepłego mleka" – powiedziała przed remontem matka i kazała wymurować porządny piec pokryty kaflami. Siedziała na taborecie przy palenisku, kołysała się lekko, nuciła pod nosem coś o gilowickim gaiku. Gazetami przestała rozpalać, bo Jan przestał je czytać.

Święte obrazy

Są jeszcze lata dwudzieste i mała Hanka biegnie za tatą, który w niedzielne wczesne popołudnie odjeżdża na lśniącym czarnym janusie w kierunku Katowic do Giesche Grube. Rower zostawia w Bieruniu na stacji i dalej jedzie koleją. Dziewczynka zatrzyma się tam, gdzie zaczyna się las, pomacha jeszcze na pożegnanie ojcu i znowu zostanie z babką, matką i młodszym rodzeństwem. Anna będzie szyć aż do zmroku, ugotuje obiad. Franciszka od świtu do nocy będzie siedzieć to w polu, to w chlewie, to w oborze. Hanka po szkole pójdzie wypasać krowę na miedzy. Przywiąże krasulę do grubego palika i pobiegnie na chwilę do swojej przyjaciółki Marty, tej, która mieszka w drewnianej chacie pod lasem.

Mała Hanka lubi święte obrazy w paradnej izbie w chacie Marty. Wisi ich tam kilkanaście, może więcej. Każdy ma w domu taki święty kąt, ale u Marty to cała ściana – archanioł z piękną twarzą, Święty Jerzy na białym koniu, który przebija włócznią smoka, Madonna i Chrystus z wielkim sercem, Święta Barbara od górników, Święty Florian od ognia, Święty Roch od bydła… Czasem krowa ucieknie Hance do lasu albo na pole ćwikły, wtedy dziewczynka błaga Świętego Rocha, a potem całą resztę świętych z chałupy Marty, żeby pomogli jej ściągnąć krasulę z powrotem na łąkę.

A później ludzie w tych stronach będą mówić, że to dlatego śląskie kobiety są takie silne i zaradne. Bo mężczyzn z pokolenia Anny zabrała wojna prusko­francuska w 1871 roku, mężczyzn z pokolenia Franciszki – pierwsza wojna światowa, mężczyzn z pokolenia Hanki – druga. Tych, którzy wrócili z frontu, zabrało nkwd. Tych, którzy przeżyli, zabrała kopalnia.

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Autor: Dorota Brauntsch

Źródło: wyd. Dowody Na Istnienie

Pory roku

Kiedy Jan wrócił z Gdańska, zaczął pracować na Giesche Grube. Już wtedy wielu chłopów z pszczyńskich wsi jeździło do pracy – jak się tu mówiło – ku hutom. Jan wyjeżdżał na tydzień, spał w hotelu robotniczym i wracał w soboty, ale za każdym razem trochę bardziej odmieniony, inny. Opowiadał o wielkich piecach hutniczych, o łunach światła nad miastami, o smukłych czerwonych kamienicach i szybkich pociągach, które jadą z Bytomia do Berlina cztery i pół godziny. Powtarzał: wieś nie daje tylu możliwości. Chciał kształcić synów. Pierwszy uczył się na kowala (może znajdzie pracę na kopalni), drugi na masarza, trzeci skończył szkołę górniczą. Ale Hanka była nieufna. W naukę nie wierzyła, edukacja była według niej zbyteczna, może nawet groźna, bo zabierała młodych z gospodarstw do szkół, ze szkół do fabryk, ze wsi do miast.

Tak, Jan musiał mieć rację – gdzieś tam, za wysokimi drzewami, które z okna domu widziała mała Hanka, świat już bardzo się spieszył i jeszcze ciągle przyspieszał. Ojciec w nagrodę za wzorową pracę na kopalni dostał złoty zegarek. Mieścił się w niewielkiej kieszonce jego kamizeli. Teraz to precyzyjny mechanizm ustalał, kiedy zaczyna się dzień – już nie jak dawniej krótszy zimą, a dłuższy latem, ale zawsze taki sam, równo podzielony na sekundy. Rok nie dzielił się już na porę siania i porę zbierania, czas ciężkiej pracy i zimowego odpoczynku. Czas liczył się podług godzin szycht Jana, godziny dzieliły się na minuty, a te wyznaczały moment odjazdu pociągu, do którego wsiadał tata.

Na starość Hanka lubiła siadać przy oknie i patrzeć na las. Wcześniej przy tym samym oknie na ten sam las patrzyła jej matka, a jeszcze wcześniej matka jej matki. Zawsze tak samo nad smukłymi sosnami zachodziło słońce. Zimą jego różowy obrys wisiał nisko nad zielonymi czubkami, zamarzał i nieruchomiał w lodowatym powietrzu, a potem zawsze tak samo znikał w koronach drzew. Latem pomarańczowa kula wznosiła się wysoko, rozpływała się i topniała od własnego ciepła, a później opadała długo i spokojnie. Zawsze tak samo, w ciągu tych wszystkich lat, i nic jej nie obchodził ani złoty zegarek Jana, ani gwizdek konduktora obwieszczający odjazd pociągu.

Dom

Jakub i Anna mieli dziesięcioro dzieci. Był Tomasz, który zginął na wojnie. Wojtek, co jak popił, to kazał mówić na siebie Albert. Walek, co kierował lufę karabinu w górę i podobno dzięki temu nikogo nie zabił na froncie. Józef, ten, co wołali na niego Aroma, bo był elegancki i pedantyczny i stale powtarzał, że w życiu wszystko musi mieć swoją aromę. Stanisław, który najczęściej odwiedzał matkę na starość, i Anusia, co dużo chorowała. Byli jeszcze Jan i Franciszek, synowie Anny z pierwszego małżeństwa, którzy młodo pomarli. I najmłodsza, Franciszka, matka Hanki. Jakub i Anna zaczęli wznosić murowany dom na przełomie xix i xx wieku. To był dobry moment na budowanie: kończyło się stare, zaczynało nowe. Czasy były spokojne, ostatniej wojny, tej, która porządek pruski zamieniła na niemiecki, już nikt nie pamiętał. I nikt jeszcze nie przeczuwał nowej.

Od 1846 roku księstwem pszczyńskim rządziła jedna z najbogatszych rodzin w Cesarstwie Niemieckim – ród Hochbergów. Książęta von Pless, bo taki tytuł otrzymali od cesarza, inwestowali głównie w przemysł i gospodarkę leśną. Otworzyli w swoich włościach kilka nowych hut i kopalnię węgla – na północnych obrzeżach Puszczy Pszczyńskiej wyrosły wysokie kominy i szyby kopalniane. Jan Henryk XI, drugi z Hochbergów władający w Pszczynie, wyłączył jednak z wielkiej działalności przemysłowej teren miasta i przylegających do niego lasów. To między innymi dlatego na tym obszarze Górnego Śląska najdłużej utrzymała się gospodarka oparta na rolnictwie i leśnictwie.

Potem przez historyków von Pless XI został nazwany pierwszym ekologiem w regionie, a w folderach turystycznych Pszczynę opisywano jako zieloną perłę Śląska. W tym samym okresie skończył się proces uwłaszczenia chłopów, który na pszczyńskiej wsi trwał aż do Wiosny Ludów. Gospodarze nie dostawali już darmowych przydziałów drewna, z którego od kilku stuleci wznosiło się tutaj chałupy. Zresztą pruskie przepisy przeciwpożarowe zabraniały stawiania drewnianych domów, a większość drzew ścinało się teraz po to, by budować kolejne kilometry stempli pod ziemią.

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Autor: Dorota Brauntsch

Źródło: wyd. Dowody Na Istnienie

Po wojnie francusko - niemieckiej Francja wypłaciła II Rzeszy reparacje wojenne. Strumień pieniędzy dopływał aż do wschodnich rubieży cesarstwa – na Górny Śląsk. Wielu chłopów pszczyńskich, którzy wrócili z wojny francuskiej, dostało wysokie odszkodowania. Najbogatsi zaczęli wznosić duże murowane gospodarstwa. W tym czasie na Górnym Śląsku została uruchomiona kolej żelazna. Z Szopienic można było dojechać do Wrocławia, Berlina i Wiednia. W 1871 roku pierwszy pociąg dotarł do Pszczyny, a bariera Puszczy Pszczyńskiej została ostatecznie pokonana. Choć Hanki jeszcze nie było na świecie, za jej wysokimi drzewami właśnie zaczynała się wielka zmiana.

Co tydzień Jakub i Anna szli do sklepu lub do kościoła w Miedźnej. Wychodzili z chałupy, ich bose stopy zanurzały się w ciepłej, piaszczystej drodze. Po chwili piach przechodził w nawierzchnię szutrową, zostawiali za plecami swoje pola, swój las. A potem wchodzili na bitą krętą drogę – tam zaczynała się miedzieńska wieś rozłożona na niewielkich pagórkach. Na falistym terenie wzdłuż drogi ciągnęły się gospodarstwa siodłaków, najbogatszych we wsi, z niemiecka – bauerów. Poważne i dostojne zagrody górowały nad drogą, nad przechodzącymi nią ludźmi. Niektóre domy były bielone wapnem, inne ceglastoczerwone. Jeśli cegła była przepalona lub nierówna, gospodarze chętniej ją bielili, porządnie wypaloną lub taką z cegielni – eksponowali. Annie podobały się te grube czerwone ściany. Z daleka wyglądały jak aksamit, z którego szyła czasem kiecki. Poranne światło zmiękczało mur jakby od środka, wpadało w mikroskopijne pory cegieł, gubiło się w szczelinach chropowatej wapiennej zaprawy i wprawiało w świetlisty ruch całą budowlę.

Dobrze było tym kolorom wypalonej ziemi – oranżom, wiśniom i czerwieniom – w zielonym krajobrazie dębów, lip, kasztanów i sosen. Tak jak dobrze było gruszy i jabłoni na tle tych czerwoności, a tym strzelistym dachom na tle Beskidów. Annie marzył się murowany dom. Jakub jako furman miał porządny wóz i silnego konia, sam więc zaczął zwozić potrzebny materiał. Najpierw piasek i kamienie z pobliskich rzek. Glinę wykopał na leśnej polanie późną jesienią, gdy ziemia przemarzła. Zimą "kisiła się" w wielkim dole, bo z gliną było jak z kiszoną kapustą – kiedy trochę poleżała, nabierała lepszych właściwości. Na wiosnę zaczęli ją deptać i ugniatać, aż materiał stawał się plastyczny. Rozpoczynali o świcie, kończyli o zmroku – dziennie dwóch robotników mogło zrobić około tysiąca cegieł. Uformowany blok kładli na polu wysypanym piaskiem, by przeschnął. Jeśli przyszedł silny deszcz, niszczył całą robotę – cegły mokły i rozpływały się w lepkie kałuże.

Jakub zbudował też piec polowy. Potem takie piece po wsiach stawiał Jan, zięć Jakuba, a potem jego wnuk – Stanek, brat Hanki. Nie każdy gospodarz wie, jak wypalać cegłę – piec musi mieć odpowiednie otwory i labirynty kanałów, ustawione zgodnie z kierunkami wiejących wiatrów. Utrzymywanie idealnej temperatury to wiedza tajemna. Jeśli będzie za zimno lub za gorąco, cegła popęka lub zbrązowieje, tracąc swoje rude i wiśniowe odcienie. Mówiono na nią palcówka, bo często ten, kto robił cegłę, zostawiał w niej odciski swoich palców. Na dom potrzebowali czterdziestu, może pięćdziesięciu tysięcy wiśniowych palcówek. Być może w stawianiu murów pomógł Jakubowi wędrowny murarz, których wtedy na Górnym Śląsku było pełno. Pomogli również krewni, sąsiedzi. Bo domy na wsi, a i całe wsie, budowano wspólnie – jeden ociosał drewno na krokwie, drugi pomógł wyrobić cegłę, majster budowlany wyznaczył węgły, ktoś postawił piec. Wznoszenie chałupy zawsze zaczynano od kopania studni, bo żeby zbudować dom, trzeba najpierw odnaleźć źródło. Okiełznać ten żywioł, oswoić – bo woda potrafi być i dobra, i zła – a potem zamknąć go w studni i udomowić.

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Autor: Dorota Brauntsch

Źródło: wyd. Dowody Na Istnienie

Pięćdziesiąt lat później ktoś z rodziny postanowił zamurować jedno okno. Nigdzie jednak nie dało się znaleźć takiego samego koloru cegły. Ta, którą wypalili Jakub i Anna, była wiśniowa, prawie bordo, z brązowymi cętkami – może trochę za mocno wypalona, a może przez te wszystkie lata tak pokrył ją brud. Ta, której użyto do zamurowania dziury, to pomarańczowołososiowa maszynówka, gładka i równa jak spod linijki.

Do dziś ten fragment muru wygląda jak ledwo co zagojona rana pokryta różową blizną.

Śmierć

Blizna to pamięć, wyblakłe wspomnienie bólu. Takiego jak ten, którego krzyk przeszywał ciemność, gdy Hanka rodziła w izbie swoje dzieci. Był też inny ból. Kiedy w trumnie wynosili Jakuba, a potem Annę. Następna była Jadwiga, siostra Hanki. Jej ciało leżało w trumnie pod świętym obrazem - Najświętsza Panienka z Jezuskiem na kolanach spoglądali na nieboszczkę. Jednostajny dźwięk modlitwy unosił się nad zmarłą przez kilka dni, a potem wędrował za nią przez próg, przez wieś, ucichł dopiero na cmentarzu. Później ten próg wraz z modlitwą przekroczył Jan, potem Alojz – mąż Hanki, a po nim przekroczyła go Franciszka. Zawsze tak samo, ciało w trumnie pod świętym wizerunkiem. Najświętsza Panienka spoglądała spokojnie, choć ktoś oplótł ramę obrazu sznurem kolorowych lampek choinkowych.

Buty

Hanka chodziła z krową przez miedzę i liczyła kroki. Ile to ich było do pierwszej linii drzew? Przyjemny chłód, zapach sosen. Miedza wpadała w las i zmieniała się w strzałkę. A strzałka – tak mówili w domu – była leśną dróżką, którą chyba wydeptali sami. A to po grzyby do żuru się szło, a to po jagody na kołocz, po chrust na ognisko. Za tym lasem tęskniła najbardziej, kiedy ją wywieźli.

Wojna wybucha w dzień, kiedy mały Stanek idzie z tatą po buty do Miedźnej. Tak mu obiecali: w pierwszy dzień szkoły dostanie pierwsze buty. Poranek jest ciepły, słoneczny. Kobiety, jak co piątek, wracają już z porannej mszy w kościele. Mały Stanek, dumny jak paw, idzie obok ojca prowadzącego rower. Lśnią w słońcu skórzane buty Jana, połyskuje jego czarny janus. W sklepie kolonialnym u Janowskiego pachnie ciepłymi słodkimi bułeczkami.

Buty, które za chwilę będą Stanka, stoją wysoko na drewnianej półce. Są ze świńskiej skóry, chropowatej, twardej. Wysokie aż do kostek, z długimi sznurówkami. O dwa, a może nawet trzy numery za duże. Będą na kilka lat, a potem dostanie je Edek, najmłodszy z rodzeństwa. Tata dokupuje jeszcze worek soli i cukru. Wracają pospiesznie krętą drogą, ktoś biegnie, ktoś szybko chowa się w kościele, trzaskają drewniane drzwi. Nad głowami przelatuje niemiecki samolot, w oddali słyszą huk, jakby wystrzał. Stanek nie pójdzie dzisiaj do szkoły.

Następnego dnia chłopiec włożył nowe buty i pobiegł do szosy, by popatrzeć na niemieckie czołgi. Nie zawiązał sznurówek, bo jeszcze nie potrafił, chropowata skóra obtarła mu pięty. Ojciec pobiegł za nim, w ostatniej chwili zabrał go z drogi. Wrócili do domu, tata nic nie mówił, matka płakała. W kącie na łóżku leżał dwumiesięczny Edek, Hanka siedziała przy piecu i obierała wrześniowe jabłka. Cienkie jak papier obierki zwijały się w spirale i wpadały do miski (matka je potem ususzyła i parzyła z nich zimą herbatę). Stanek nic nie rozumiał. Tak się cieszył na te nowe buty…

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Autor: Dorota Brauntsch

Źródło: wyd. Dowody Na Istnienie

Oels (Oleśnicę)

Gdy wzięli Hankę, to był pierwszy raz w życiu, jak wyjechała z Gilowic. Podobno niemiecki gospodarz bardzo ją wychwalał. Że taka robotna, staranna, sumienna. Obiecał zabrać do fotografa w Oels, byleby tylko do zdjęcia przerobiła śląskie kiecki. Gdy gospodarz puścił ją na święta na przepustkę do domu, Hanka zaraz pobiegła do Bronki, która uczyła się na krawcową, i poprosiła koleżankę, by pomogła jej przerobić szerokie spódnice, gładkie jakielki. Bronka wycięła z gazety nowoczesne kroje, Hanka żyletką spruła grube szwy, które wyszły spod igły jej babki. Precyzyjnie – oczy Hanki musiały być o sekundę szybsze od żyletki, by nie narobić dziur w materiale. Nitka pękała pod cieniutkim ostrzem, materiał rozstępował się jak przecięta skóra, przepadły na zawsze starannie ułożone i zszyte na singerce fałdy. Nitki wiły się na podłodze jak małe robaczki.

Stanek zapamiętał odjazd siostry. Spod grubego zimowego płaszcza wystawały chude nogi Hanki i jasna sukienka. Ktoś wiózł ją furmanką na dworzec do Pszczyny albo do Bierunia. Stamtąd odjechała pociągiem na Breslau. Wysiadła w Oels, ze stacji odebrał ją niemiecki gospodarz.

Ojciec nic nie mówił, matka płakała, Stanka już nie obcierały buty.

W tych nowych butach Stankowi było albo zimno, albo mokro. Bo jaka pogoda na zewnątrz, taka w butach. Kiedy popadało, to przemakały, a kiedy chwycił ostry mróz, palce przymarzały do świńskiej skóry. Dobrze zapamiętał tę zimę podczas wojny, może to był 1941 rok, kiedy szedł z ojcem za rękę do szkoły. Tata taki był dumny z tych Stankowych butów, więc chłopiec nic nie mówił, tylko całą drogę podwijał i prostował małe palce, żeby znowu nie przymarzły. Nienawidził tej zimy, tej germańskiej szkoły. Może i chciał ściągnąć buty i owinąć nogi szalem, ale wiedział, że dostanie po łapach od niemieckiego rechtora. Jak zawsze, kiedy za bardzo wiercił się na krześle albo mówił po śląsku. W klasach siedzieli razem młodsi ze starszymi i Stanek nie rozumiał ani jednego słowa. Po wojnie tata mu powiedział, że Niemcy przegrali przez te ostre zimy, i było to dla Stanka jakimś pocieszeniem. Hanysa, brata Hanki i Stanka, wzięli w roku 1942. Miał dziewiętnaście lat i, jak większość we wsi, trójkę na folksliście. Matka z ojcem pobiegli do gminy. Skoro wzięli Hanysa, to niech oddadzą Hankę.

Oddali po roku.

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Autor: Dorota Brauntsch

Źródło: wyd. Dowody Na Istnienie

Obiektyw i kran

Na zdjęciu Hanka stoi wyprostowana. Rękę wsparła na wzorzystym fotelu, w drugiej trzyma elegancką torebkę. Sukienka jasna, w drobny wzorek, z kołnierzykiem, małymi bufkami i dwoma figlarnymi zakładkami z przodu. Białe rajstopy, skórzane wsuwane buty z frędzelkami i małą kokardką. Na szyi delikatna kolia – srebrne liście i kwiaty. To nie Hanki – może do zdjęcia pożyczył ją dziewczynie fotograf, a może córka niemieckiego gospodarza, ta, która czasem zabierała Hankę do kina w Oels. Twarz owalna, z prawej strony delikatnie oświetla ją słońce. Jasne włosy zaczesane do góry, z lekką falą po lewej stronie – zniknął śląski przedziałek, który Hanka starannie wyznaczała na środku głowy. Nie uśmiecha się, ale wygląda na spokojną. Oczy smutne. Z tyłu zdjęcia fioletowa pieczątka:
"Photokunst Richard Schneider Oels in Schlesien".

Hanka wróciła w 1943 roku. Tak tęskniła za lasem, za wsią, a teraz wszystko wydawało się jej inne – mniejsze, uboższe, prostsze niż to, co widziała pod Oels. Na przykład dom – tam zawsze dwupiętrowy, o wiele większy, masywniejszy. A tutejsze domostwa przysadziste, przyklejone do ziemi, wrośnięte w nią płytkimi piwnicami, z wiecznie zimnym i wilgotnym klepiskiem. A dachy – tam bardziej spadziste, ich czubki tak ostre, jakby chciały przebić na wylot chmury. Tutejsze, choć również dwuspadowe, to jednak łagodniejsze, często z przydaszkiem jak w drewnianych chałupach. Tam kryte elegancką czerwoną dachówką, czasem nawet ułożoną we wzorek, tutaj wiele murowanych budynków jeszcze krytych strzechą albo papą, a jeśli dachówką, to prostą, szarą, z cementu. Samo obejście też inne. Tam na podwórze prowadziły szerokie murowane bramy, tu nikt takich nie budował. W wielu pszczyńskich wsiach domy nie były otoczone płotami, od drogi dzielił je zazwyczaj sad.

I jeszcze w tamtych domach było coś, czego Hanka nigdy wcześniej nie widziała – kran. Woda leciała ze ściany, z rurki, wystarczyło przekręcić wajchę i bach! A tu ciągle trzeba było ją czerpać ze studni. Hanka na zawsze zapamiętała swój pierwszy raz – podłożyła pod kran duży biały talerz ze złotą obwódką, chciała go umyć, dotknęła wajchy, woda uderzyła z hukiem w naczynie, a to wypadło jej z rąk i stłukło się na tysiąc białych kawałków.

Rosjan

Głodu w czasie wojny nie było, choć cukier, który wraz z butami dla Stanka kupił Jan we wrześniu, już dawno się skończył. Była jeszcze sól, którą przez całą wojnę pożyczali sąsiedzi. I był chleb. W domu zawsze musiał być chleb. Tego pilnowała babka Hanki, a potem matka. Musiało go starczyć do końca tygodnia, żeby nigdy nie brać od ludzi. To byłby wstyd, gańba!, znak, że nie gospodarzą dobrze, skoro o chleb muszą prosić. Ale za to zawsze pożyczali chleb innym. Czasem Hanka biegała pod las do drewnianej chałupy Marty zanieść kawałek bochenka albo trochę śmietany.

Pod koniec stycznia ostatniego roku wojny na podwórze wjechali Rosjanie. Staranowali płot z jodłowych tyczek, rozłożyli się pomiędzy domem a stodołą. Franciszka pobiegła po kurę na rosół, Hanka pospiesznie kroiła grube pajdy chleba, Stanek nosił siano koniom, a Jan w piwnicy palił każdy kawałek papieru zapisany po niemiecku. Wszystkie dokumenty, większość zdjęć. Cudem ocalała fotografia Hanki z Oels. Tymczasem Rosjanie zabrali się do naprawiania koła w wozie. Przewrócili pojazd na bok, z tobołów wysypały się kawałki niemieckiego mydła, wpadły w miękki świeży puch. Leżały w tym śniegu, zielone, połyskujące, i Hanka z Franciszką nie mogły oderwać od nich wzroku. Dawno nie było w domu mydła. Rosjanie nie zabawili długo. Przyjechał ich dowódca, kazał się zwijać, jechali dalej. Zostawili mydło w śniegu. Już zawsze koniec wojny będzie się Hance kojarzył z zapachem zielonego jabłuszka.

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Autor: Dorota Brauntsch

Źródło: wyd. Dowody Na Istnienie

A potem przyszło lato. Na polach stały snopki siana. Zgodnie z zarządzeniem wojewody śląsko­dąbrowskiego Aleksandra Zawadzkiego z 10 lipca 1945 roku akcja usuwania wrogiego elementu ze społeczeństwa polskiego miała być zintensyfikowana. W terenie działały gminne, miejskie i powiatowe komisje weryfikacyjne. W Gilowicach też odbyło się spotkanie. Ktoś wspomniał o Janie i Franciszce. Znają niemiecki, poza tym Jan służył podczas pierwszej wojny wielkiemu cesarzowi. Jeśli nie zgodzą się na dobrowolny wyjazd, cała rodzina trafi do obozu. Członkowie komisji wytypowali kilka rodzin, a ich gospodarstwami już się między sobą podzielili.

Wojtek, brat Franciszki (ten, który jak popił, kazał mówić na siebie Albert), grał na wiejskich imprezach na trąbce. Wszędzie go było zawsze pełno. Zaszedł też tego dnia na spotkanie, przystanął w progu, trąbka oparta na kolanie, słuchał. I usłyszał nazwisko Jana i Franciszki. – Ludzie, co wy robicie?! – krzyknął. – Wojtek, kogoś musimy podać – odpowiedzieli.

Hanka i Jadwiga uciekły do ciotki. Dwunastoletni Stanek z sześcioletnim Edkiem spali kilka nocy w snopkach siana. Następnego dnia Jan i Franciszka pobiegli do gminy. Ktoś już tu był, wstawiał się za nimi. – Folkslista była przecież przymusowa! Hankę wzięli na roboty do niemieckiego gospodarza! – tłumaczyli. Nie mieli żadnych dokumentów, wszystkie poszły z dymem wraz z przyjazdem Rosjan. Pokazali to jedyne zdjęcie z fioletową pieczątką z Oels. Po kilku dniach gmina przysłała list – prośba o cofnięcie decyzji gminnej komisji weryfikacyjnej została rozpatrzona pozytywnie. Hanka, Jadwiga, Stanek i Edek wrócili do domu.

Tylko Hanys nie wrócił. Po latach zaczął przysyłać listy i zdjęcia ze Szkocji. Hanys z małżonką, Hanys z nowym autem, Hanys z telewizorem. Patrzyli na to auto, na ten telewizor, na uśmiechniętą twarz. Chcieli mu napisać, żeby do Polski nie wracał, bo nie wiadomo, co z Polską będzie. Ale bali się, że list nie przejdzie przez cenzurę, napisali więc, żeby do biedy nie wracał.

Gruszę i morze

Na gospodarstwie została Hanka. Rok po wojnie wyszła za mąż za Alojza, który ukrywał się w stodole u Jana i Franciszki, kiedy uciekł z pociągu jadącego na front. Hanka nosiła mu do tej stodoły jedzenie, czasem garnuszek mleka. I tak już zostali razem. Przed ich domem rosła wielka stara grusza. Owoce miała gorzkie i twarde. Alojz zrywał je zawsze przed pierwszymi przymrozkami i układał w skrzyni wypełnionej żytem. Przez całą jesień dojrzewały na strychu, nabierały koloru i smaku. W Wigilię po wieczerzy Alojz znosił ze strychu dojrzałe gruszki, brał ostry nóż i spokojnie kroił każdy owoc na cztery części. Gęsty słodki sok kapał spod ostrza na talerzyk.

Którejś jesieni złodziej oberwał nocą wszystkie gruszki z drzewa. Musiał ich skosztować po zerwaniu, uznał, że są twarde i gorzkie, wyrzucił więc owoce do obornika przy drodze. Hanka nie mogła odżałować straty. Na wiosnę kazała Alojzowi opleść całe drzewo drutem kolczastym. Tylko oni wiedzieli, jak zrywać owoce, żeby się nie poranić.

Drugi raz w życiu Hanka wyjechała z domu na dłużej w 1967 roku. Pojechała do Kołobrzegu na przysięgę wojskową syna. Stanęła nad morzem rozczarowana. "Tak to chwolą, a to ino woda. Co też to ludzie widzą w tym?" – powiedziała po powrocie. Nawet stopy nie zanurzyła w morzu. I nigdy więcej nie wyjechała ze wsi na dłużej niż na jeden dzień.

Pół wieku po wojnie ruszył program wypłaty świadczeń finansowych dla przymusowych robotników iii Rzeszy. Najstarsza córka Hanki pojechała do Oleśnicy szukać śladów gospodarza, u którego pracowała jej matka. Nie znalazła jednak żadnych informacji, żadnych dokumentów w urzędzie. Miała tylko zdjęcie Hanki z Oels. Urzędnik popatrzył na pieczątkę, powiedział, że to wystarczy. Na wniosku oprócz rodziny jako świadkowie podpisały się Marta z drewnianej chaty i Brońcia, co przerabiała Hance kiecki. Fundacja wypłaciła jej niecałe osiem tysięcy w ratach.

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Jeden z Domów Bezdomnych, opisanych przez Dorotę Brauntsch

Autor: Dorota Brauntsch

Źródło: wyd. Dowody Na Istnienie

To, co za oknem

Hanka siedzi przy oknie i patrzy na las. Częściej jednak przesiaduje na małym taborecie wciśniętym między stół a kuchenny kredens. Tak jakby chciała zająć jak najmniej miejsca w i tak już przecież pustym domu. Kiedy wstaje, strzepuje lekko ubranie, jakby się bała, że zacznie osiadać na niej kurz. Idzie zaraz na zagony, w pole, do ogrodu, kopać ziemniaki, sadzić bratki, przesadzać muszkaty w donice, wybierać z mokrej trawy zielone orzechy i przegniłe jabłka.

Ręce zanurzone w ciemnej glebie, bose stopy w starych obciętych filcokach. Mruży oczy, kiedy słońce świeci prosto w twarz. Ramiona i głowa Hanki opadają coraz niżej, pochylają się jak gałęzie tej starej gruszy. Jej twarz zaczyna przypominać spękaną skórę chleba, bruzdy zaoranego pola, korę drzew. Ale gilowicka ziemia pod stopami jest twarda i pewna.

Nie to co Polska, która raz była, a raz nie.