Agata Porażka , 1 maja 2019

Dom, w którym znikają dzieci

., Getty Images

Grupowanie się małoletnich zagrożonych demoralizacją – to pięć słów opisujących rodzący się dramat. Dzieciaki nie czytają jednak ostrzeżeń. Niektóre na zawsze zostają w "Białym Domu".

Gdańsk Orunia, marzec 2019. W sieci znajduję filmik z zabawy 14-latków. Narkotyki i piwo. W tle ściany zabazgrane graffiti. Na ziemi szkło. Ktoś leży pod drzewem.

Znam to miejsce. Wiem, kim są dzieciaki z filmu.

Dzwonię do tego, który opublikował wideo. Mówię mu, że to był ostatni raz, kiedy tam pojechał. Drugiego ostrzeżenia nie będzie.

Nie dam mu w to wpaść.

Kapsle, szkło, niedopałki

Gdańsk Orunia, 8 lat temu. Piękny, słoneczny dzień. W powietrzu czuć wiosnę. Chłopcy ze szkoły podstawowej mijają czerwony kościół. Przechodzą przez cmentarz. Dochodzą do jednego ze wzgórz, tuż obok rdzewiejących torów.

Autor: .

Źródło: WP.PL / Można odnieść wrażenie, że każdy wchodzący do "Białego Domu" za punkt honoru stawia sobie nabazgrać coś na ścianie.

Jedno piwo, drugie. Przedsmak tego, co dziś planują zrobić.

Butelki już opróżnione. Idą w stronę lasu.

Za wzgórzem trzeba skręcić w uliczkę. Wygląda, jakby prowadziła donikąd. Pozornie. Uliczka przemienia się w wijącą się między drzewami ścieżkę usianą kapslami, szkłem i niedopałkami.

Dzieci idą za nimi niczym Jaś i Małgosia za okruszkami chleba w bajce braci Grimm. Czeka na nich jednak coś gorszego niż zła czarownica.

Kilka minut i są w "Białym Domu", który budynkiem jest już tylko z nazwy. Nie ma adresu.

Jedyna mapa, która może pomóc w dotarciu tutaj, to kryminalna mapa Polski. "Biały Dom" jest na niej oznaczony czerwoną kropką. W legendzie jest opisana: "grupowanie się małoletnich zagrożonych demoralizacją".

Marne pięć słów na opisanie wykoślawiającego się życia.

Dywan ze szkła

Gdańsk Orunia, kwiecień 2019. "Biały Dom", choć zmienił życie dziesiątków dzieci, sam się nie zmienił od ośmiu lat. Ta sama droga naznaczona śladem poprzednich imprez, prowadząca nas do miejsca, które niegdyś musiało było budynkiem.

Być może był to oddział jednego z kilku szpitali psychiatrycznych, których pozostałości można znaleźć w różnych dzielnicach Gdańska. A może był to zwyczajny dom rodzinny, w którego ścianach rozbrzmiewał śmiech bawiących się dzieci.

To nieważne. W jakimś trudnym momencie swojej historii budynek umarł. Tylko po to, by odrodzić się jako chora karykatura samego siebie.

"Biały Dom" wita wymęczoną wycieraczką. Wbite w nią odłamki szkła nie zachęcają do czyszczenia butów. Są jak znak ostrzegawczy dla tych, którzy zawędrowali tu przypadkiem.

Autor: Christopher Furlong / Staff

Źródło: Getty Images / Na czymś, co kiedyś było podłogą, leży chrzęszczący pod stopami dywan z potłuczonych butelek i strzykawek.

Na czymś, co kiedyś było podłogą, leży chrzęszczący pod stopami dywan z potłuczonych butelek i strzykawek. Nawet jeśli kiedyś było tu więcej kondygnacji, dzisiaj został tylko parter. Może to i lepiej, bo niejednemu już się wydawało, że po różowych tabletkach opanował umiejętność latania, a spadał szybciej niż Ikar.

Musiały minąć lata od chwili, kiedy ktoś w oknach "Białego Domu" ostatni raz widział szyby. Na niektórych odłamkach szkła, które pozostały we framugach, widać ślady krwi. Kolejnych warstw graffiti nie da się już nawet odczytać.

- Podłoga od zawsze była usypana szprycami. I ludzkimi odchodami. To znaczy, mam nadzieję, że były ludzkie, choć co to właściwie za różnica - mówi Adam. Osiem lat temu był jednym z chłopców, którzy trafili do "Białego Domu". Niektórzy z nich zostali tam do dzisiaj.

- Nie obrzydza was to?

- Nikt się tym nie przejmuje.

W "Białym Domu" Adam przeżył inicjację. Miał 13 lat. Policjanci z wydziału antynarkotykowego mówią, że to standardowy wiek.

Jedni mówią ruiny "melina", inni "burdel narkotykowy". Nazwa "Białego Domu" różni się w zależności od okoliczności, ale co do jednego zgadzają się wszyscy - sam go nie znajdziesz, musisz mieć przewodnika.

- Adam, jaka była średnia wieku w czasach, gdy tam chodziliście?

- 13, 14 lat. Ci starsi to zawsze byli dilerzy.

- Co wam sprzedawali?

- Wszystko. Głównie prochy. My sobie zawsze załatwialiśmy wcześniej z Moreny.

Morena to jedna z dzielnic Gdańska. Do dzisiaj narkotyki sprzedają tam głównie kibole, którzy chcą dorobić sobie na nieletnich. Szybki zarobek, małe ryzyko.

Patologiczna, ale jednak rodzina

Większość rodziców, których dzieciaki przyznały się do brania nielegalnych substancji, w trakcie rozmowy ze mną uparcie twierdziło, że w takich miejscach spotyka się dno społeczne. Najwyraźniej im lepszy dom, tym większy syndrom wyparcia.

A jak nie da się już wypierać, zaczyna się ukrywanie – przed znajomymi, innymi rodzinami z "dobrych domów". Zarówno osiem lat temu, jak i dzisiaj do "Białego Domu" przychodzą i dzieci trójmiejskich sędziów, i córki kasjerek w monopolowym.

"Dno społeczne" i "wyżyny", choć trafiają do tego samego miejsca, starają się ze sobą nie stykać. Stoją kilka metrów od siebie, jakby dzielił je jakiś niewidoczny parawan. Nawet biorąc te same narkotyki, dno i wyżyny nie chcą ich brać razem.

Autor: MARCIN OLIVA SOTO/REPORTER

Źródło: East News / Wstrzykiwanie heroiny w pachwinę.

Nikt nie jest agresywny. Jeśli ktoś podchodzi, to albo jest tak zrobiony, że nie jesteś w stanie go zrozumieć, albo chce coś sprzedać.

Ale bierze z tymi, z którymi przychodzi – są dla niego jak rodzina. Taka bardzo patologiczna, ale rodzina. Jedyny warunek, żeby do niej trafić trzeba być kibicem Lechii Gdańsk.

Uciekaj, ile sił

Dzieciaki z dzielnicy twierdzą, że policja wie o istnieniu tego miejsca. Podobnie jak o kilku innych, niechlubnie zdobiących mapę Trójmiasta. Jednak gdy dopytuję policjantów, twierdzą, że nigdy nie słyszeli nazwy "Biały Dom".

Po kilku rozmowach dostaję odpowiedź, że faktycznie, rejon jest patrolowany przez policjantów prewencji oraz dzielnicowego.

Niby więc jest "Biały Dom" na kryminalnej mapie Polski, ale jakby go nie było.

Zresztą, nawet gdyby policjanci wzięli się za ściganie małoletnich narkomanów, sukces nie byłby gwarantowany. Naćpani czternastolatkowie na dźwięk podjeżdżającego samochodu potrafią uciekać w tempie rekordzisty świata na 100 metrów. Bywa, że taki "zawodnik" wyglądem zaczyna przypominać Strusia Pędziwiatra, a jego działania są równie irracjonalne, co bohatera kreskówki. Ucieczka przed kimkolwiek nie jest dla niego problemem.

Są też tacy, którzy wpadają w stan błogostanu. Oni jednak mają z reguły kompanię, która w razie potrzeby doda im sił.

- A jak ktoś już został spisany, to nic się potem nie działo – mówi Adam. Zresztą, co policjanci mieliby zrobić? My nie mieliśmy przy sobie narkotyków. A na badania nas nigdy nie zabrali.

- A dlaczego braliście akurat w "Białym Domu"?

- Wszyscy tam brali. Chodzili tam moi znajomi, których też ktoś wcześniej zaprowadził. Taka tradycja.

Nazwa "Biały Dom" także jest częścią tej tradycji. Pierwsze, co miało być tutaj ćpane, to kokaina. To pewnie tylko miejska legenda, mająca nobilitować to miejsce – w końcu kokaina uchodzi za narkotyk wyższych sfer. Nijak ma się do zasikanych ścian i podłogi ubabranej fekaliami.

Królowa śmierci

Adam brał lekkie narkotyki. Pewnie dlatego pomimo wydarzeń sprzed ośmiu lat może odwiedzać "Biały Dom" jedynie z sentymentu. Może powiedzieć: "Miałem szczęście". Na co dzień studiuje na jednym z najlepszych uniwersytetów w Polsce.

Dominik szczęścia nie miał. Znajomi mówią na niego "hipster". Nie dlatego, że podwija nogawki od spodni, czy chodzi w zbyt dużym, kolorowym swetrze. Jest oryginalny, bo bierze heroinę, co dzisiaj zdarza się coraz rzadziej.

Jeśli gdańskiej policji zdarza się aresztować heroinistów, są koło 50., czasem nawet 60. roku życia.

Gdy mówię o tym Dominikowi, podnosi brwi ze zdziwienia. Jest pod wrażeniem, że dożyli takiego wieku. Wyniszczony dragami chłopak spokojne wyjaśnia, że sam daje sobie czas do 30 urodzin.

Żałuje tylko tego, że nie skończył nawet podstawówki, choć niewiele mu brakowało. W ostatniej klasie ćpał w przerwie między zajęciami, a potem poszedł na polski i wyskoczył z okna. Pierwsze piętro, pod ścianą krzaki.

Nic poważnego mu się nie stało, ale do szkoły już nie wrócił. Dzisiaj pracuje na zapleczu dużego dyskontu.

- Jak zacząłeś brać?

- Przeczytałem "Dzieci z dworca Zoo" – mówi krótko. - Zaciekawiło mnie to. Gdy na początku pytałem o kompot, to mnie wszyscy wyśmiali.

Wcześniej brał dopalacze. Pierwszy raz, który pamięta, był po jego 11 urodzinach. Podkradł ojcu. Z ciekawości.

Heroinę dostał po kilkudniowych poszukiwaniach. W "Białym Domu".

- Dużo osób ją brało?

- Prawie nikt. Ja i dwójka znajomych, jak zaczynaliśmy. Większość decydowała się na dopalacze i zioło.

- To te wszystkie strzykawki na podłodze były wasze?

- Nasze i tych, co byli przed nami. Chyba nie myślisz, że my jesteśmy tam pierwszym pokoleniem.

Myślałam.

- Chcesz mi powiedzieć, że twoi rodzice też tam ćpali?

- Nie. Mój starszy brat tam chodził.

Starszy brat przedawkował kilka lat temu.

Każde pokolenie ma swój czas

Gdy pytam Dominika o to, co dalej, patrzy na mnie i wzrusza ramionami. Oboje wiemy, co będzie dalej.

Poprzednie pokolenie, które brało w "Białym Domu", nie może ze mną rozmawiać. Ci, których nazwiska i ksywki są wydrapane na ścianach meliny, od lat nie odbierają już żadnych telefonów.

Podobno niektórzy jeszcze żyją, a z "mocniejszych graczy" dwóch ponoć przebywa "na Niedźwiedniku", gdzie znajduje się wojewódzki szpital psychiatryczny im. prof. Tadeusza Bilikiewicza i cmentarz Srebrzysko, drugi co do wielkości w Trójmieście.

Autor: .

Źródło: East News

W żadnych z tych miejsc nie udaje mi się znaleźć osób, których pamięć może przybliżyć mi historię domu na Oruni. A zwłaszcza tego, kto dostarczał tam kiedyś narkotyki.

W Trójmieście nie ma już tej samej przestępczości zorganizowanej, co kiedyś.

Za ostatniego prawdziwego mafiosa, ojca chrzestnego północnej Polski uważa się Nikodema Skotarczaka ps. "Nikoś". W latach 70. ubiegłego wieku to on rządził nadmorskim półświatkiem. Zaczynał od ochraniania klubów, a w szczycie kariery był szefem grupy przestępczej zajmującej się kradzieżami samochodów na dużą skalę.

- To był człowiek na poziomie, nie dresiarz z siłowni – mówił o nim Krzysztof Wójcik, autor książek o pomorskiej mafii.

Choć zgrywał dżentelmena przed kamerami, przypisuje mu się wymuszenia, porwania, zabójstwa i groźby. Wszystko w białych rękawiczkach.

Zupełnie inną taktykę przyjął jego następca, Daniel Zacharzewski, ps. "Zachar". Choć aspirował do "bycia Nikosiem", nigdy mu nie dorównał.

Zacharzewski był bossem mafii okrzykniętej przez media "klubem płatnych zabójców". Ciężko stwierdzić, skąd wzięła się nazwa, bo z licencją na zabijanie nie mieli wiele wspólnego. Gang "Zachara" to grupa przestępców, którzy skrzykiwali się na mordy i pobicia. Bez planu, bez dowodów i bez myślenia sądzili ludzi, którzy im wadzili.

14 lipca 2009 roku na pętli w Oliwie Zacharzewski dostał kilkanaście ciosów ostrymi narzędziami w głowę, klatkę piersiową i plecy. Nie przeżył.

Od jego śmierci nadmorski półświatek zmienił swoje oblicze. "Zachar" jest uważany za jedną z ostatnich osób, które miały nad morzem taką władzę.

Dzisiaj trójmiejski narkobiznes nie jest właściwie trójmiejski. Być może w latach 90. i za czasów Zachara narkotyki były bardziej kontrolowanym przez gangi biznesem.

"Zabawa"

Od czasu upadku ostatniego wielkiego gangu na Pomorzu, narkotyki do "Białego Domu" dostarczają "chłopaki z Moreny", dorabiający na naiwności dzieciaków.

- Aga, daj spokój, to była głupia zabawa – usłyszałam od czternastolatka, którego zobaczyłam na filmie, i którego przestrzegłam przed "Białym Domem". - My tylko żartowaliśmy z tym dragami.

Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że "zabawa", jeśli pojawiają się w niej narkotyki, przestaje być zabawą. Jest tylko głupotą.

A jeśli te narkotyki są brane przez nastolatków w ruinach miejsca, które zniszczyło już niejedno życie, to jest to śmiertelnie niebezpieczna głupota.

A "chłopcy z Moreny" próbują ją wykorzystać do rozkręcenia swojego biznesu. Daleko im jednak do tego, co było przed 2009 r. Narkotyki można dostać przez internet, heroina zdrożała, a dilerów jest coraz mniej. Gdy jakiś wpadnie, jest z reguły drobną płotką, prowadzącą śledczych w ślepy zaułek.

Na pewno żaden nie doprowadzi ich do "Białego Domu", gdzie wspólnie stacza się "plebs" i dzieciaki z "wyżyn".