Tysiące maczet porzuconych na granicy Rwandy i Tanzanii przez uciekających Hutu., Getty Images
Zamach-uderzenie, zamach-uderzenie. Mężczyźni są metodyczni. Za nimi na czerwonej, piaszczystej drodze pozostają pocięte ciała.
Tyraliera brodzi na mokradłach papirusów. Co rusz życie kolejnego ukrywającego się tu nieszczęśnika kończy precyzyjny cios. Kaci nie troszczą się o pochówek zamordowanych, a nawet gdyby chcieli to zrobić, to jak? Ofiar jest zbyt wiele.
Ogródek przy zakrystii kościoła katolickiego. Zapada zmrok. Spod sterty świeżych zwłok wygrzebuje się pocięta maczetami dziewczyna. Jeszcze kilkanaście dni temu chodziła do tego kościoła. Teraz ludzie, z którymi się modliła, stali się jej oprawcami. Wśród nich był nawet ksiądz, kilka dni wcześniej uczestniczył w spaleniu kościoła – razem z parafianami.
Zamordowanych łączy jedno - należą do mniejszości etnicznej Tutsi, którą większość mieszkańców Rwandy z plemienia Hutu uważa za ciemiężców.
Tak przynajmniej brzmi szykowany od dawna rasistowski przekaz, którego jad sączą media i agitatorzy. Sygnałem do rozpoczęcia największego ludobójstwa końca XX w. było zestrzelenie samolotu, na którego pokładzie lecieli prezydenci Rwandy i sąsiedniego Burundi.
Był 6 kwietnia 1994 r. Przez kolejnych 100 dni szaleństwo rzezi pochłonęło około miliona ofiar. W kolejnych dwóch latach kilkaset tysięcy kolejnych.
Mecz siatkówki na zbiorowej mogile
Uczucie, że w pustym miejscu ciągle ktoś się gapi, nie jest miłe. Wrażenie, że trzeba przeciskać się przez tłum w miejscu, w którym nie ma nikogo żywego, jest dziwne. Przeraża dopiero świadomość, że ci wszyscy ludzie, którzy się wbijają w ciebie puste oczodoły, od lat są martwi.
Technikum w Murambi w południowej Rwandzie mogłoby być miejscem uroczym, a na pewno ważnym i potrzebnym. Zamiast tego stało się jednym z koszmarnych miejsc zamieszkałych przez duchy, "żeby nigdy więcej" i "ku przestrodze".
W kwietniu 1994 r. w Rwandzie od kilku dni trwało ludobójstwo. Każdego dnia członkowie grupy etnicznej Hutu mordowali Tutsich. To wtedy dziesiątki tysięcy ludzi zostało zwabionych na łagodne wzgórze z niedokończoną szkołą techniczną. Stał tam przestronny jednopiętrowy budynek i kilkanaście parterowych baraków. Uciekinierom wmawiano, że są tu francuscy żołnierze, którzy zapewnią im bezpieczeństwo.
Francuzów nie było. Nie było też jedzenia i wody. Byli tylko oprawcy i śmierć. Tylko w ciągu jednego dnia - 21 kwietnia 1994 roku - członkowie milicji Interahamwe zamordowali tu około 45 tys. ludzi.
Następnego dnia zabili tych, którym jakimś cudem udało się ukryć w okolicy. Masakrę przeżyło tylko 34 Tutsich spośród ponad 50 tys., którzy schronili się w Murambi.
Ciała zamordowanych pogrzebano w wielkich dołach wykopanych przez spychacz. Ciał było tak dużo, a groby tak głębokie, że pod naciskiem wielu kolejnych warstw zwłok, te na dnie zostały praktycznie sprasowane i zmumifikowane. Mordercy bardzo dokładnie "uprzątnęli teren". Gdy do Technikum przyjechali wreszcie żołnierze francuscy, na jednym z wyrównanych placyków założyli sobie boisko do siatkówki. Nie zorientowali się, że grają na masowej mogile.
Nie ma już "Radia Tysiąca Wzgórz", ale strach pozostał
Murambi stało się cmentarzem i miejscem pamięci wkrótce po zakończeniu trwającego 100 dni ludobójstwa, w którym zginęło ok. miliona ludzi i przejęciu władzy przez wojska Tutsich nadciągające z sąsiedniego Burundi. Doły śmierci zostały otwarte, a większość ofiar pochowano w grobach pokrytych betonowymi płytami.
Szczątki około tysiąca ofiar, mężczyzn, kobiet i dzieci, pozostawiono w kilku barakach. Spłaszczone, powykręcane i pobielone wapnem zwłoki, wyglądają jak koszmarna instalacja zrodzona w chorym umyśle jakiegoś artysty. Lekki, uporczywy zamach śmierci nie pozostawia jednak żadnych złudzeń. Do tego na regałach w jednym z baraków rozłożono osobiste przedmioty wydobyte z grobów. Sterty ubrań, zabłocone dziecięce buciki, talerze.
- To przeszłość, o której nie możemy zapomnieć, ale dzisiaj już tacy nie jesteśmy – mówi młody Rwandyjczyk. Koszmar sprzed ćwierćwiecza zna tylko z opowiadań bliskich, szkolnych uroczystości i z mediów. – U nas to już nie ma znaczenia, kto jest Hutu, a kto Tutsi. Do tego jest rozwój gospodarczy i nie ma korupcji. Tamto już nie wróci.
Chciałbym mu wierzyć, ale nie mogę. Skoro jest tak cudownie, to dlaczego nie chce się przedstawić?
Pomimo upływu czasu jedna rzecz się nie zmieniła. W tym pięknym, zielonym i powoli bogacącym się kraju, nadal panuje strach. Zmiana polega na tym, że chłopak nie musi się już bać sąsiada. Nie ma morderczych Interahamwe w kolorowych koszulach z chińskimi maczetami w rękach ani "Radia Tysiąca Wzgórz" nawołującego do ludobójstwa.
Zamiast tego młody Rwandyjczyk musi trzy razy się zastanowić, zanim cokolwiek powie, bo a nuż ktoś uzna, że z jego słów wyziera choćby cień nieprawomyślności. W Kigali każdy wie, co wolno, a czego nie.
Strach w Rwandzie ma wiele obliczy. Kraj ma problem z alkoholem i maczetami, co jest paradoksem w miejscu powszechnie uważanym za bezpieczne. Niedrogie autobusy rozwożące podróżnych do najodleglejszych zakątków kraju są punktualne i nawet sprzedawcy orzeszków i bananów nie są zbyt nachalni. Wysprzątana stolica, Kigali, jest przyjazna dla podróżnych, którzy chcą skorzystać z powszechnych tutaj taksówek motocyklowych, których kierowcy mają nawet kaski dla pasażerów.
Nie ma już Tutsi i Hutu. Są Rwandyjczycy
W kłopoty, można wpaść w nocy, gdzieś w odległej wiosce, gdzie mężczyźni chętnie raczą się po zmroku piwem ze sfermentowanych, przegniłych w ziemi bananów, a pod ręką zawsze mają podstawowe narzędzie pracy – maczetę. Nie jest to przy tym piękna, stalowa klinga, którą bohaterowie hollywoodzkich produkcji wyrąbują sobie drogę przez dżunglę. Rwandyjska maczeta przypomina kawał zardzewiałej stali z ostrą krawędzią i rodzajem drewnianej rękojeści owiniętej sznurkiem lub szmatą.
Taki kawałek blachy wystarczy, żeby ściąć pęd trzciny cukrowej lub zabić stojącego naprzeciwko człowieka silnym ciosem spadającym na kark, lub pod kątem wbijającym się w okolice lewego obojczyka przy nasadzie głowy. Jeśli podczas ludobójstwa komuś zabrakło narzędzia lub umiejętności, to mógł liczyć na pomoc władz. Z Chin sprowadzono kontenery nowiutkich maczet, a „instruktorzy zabijania” urządzali specjalne sesje dla mniej wprawnych.
Rolnicy Hutu nie mieli z tym jednak problemu. Mordowanie ludzi tym tylko różniło się, dla często podpitych, a już na pewno zaślepionych nienawiścią zabójców, od zwykłej pracy, że trzcina cukrowa jest twardsza, a więc stawia większy opór od ludzkiego ciała.
Trzeba mieć jednak wyjątkowego pecha, żeby napatoczyć się na agresywnych pijaków z maczetami. Znacznie groźniejsza jest nieostrożność, która w połączeniu ze złą wolą donosiciela, a może nim być każdy, choćby sąsiad zazdrosny o nowy dach z błyszczącej blachy falistej, prowadzi wprost za kraty. I to na długo. Nikt nie chce w różowym uniformie więziennym uprawiać ryżu na podmokłych polach otoczonych papirusowymi chaszczami, w których kiedyś próbowały ukrywać się ofiary pogromów.
Błędem, na który Rwandyjczyk sobie nie pozwoli, jest głośne nazywanie dwóch głównych grup etnicznych, czyli Tutsi i Hutu. W czasie ludobójstwa przynależność etniczna oznaczona w dowodzie tożsamości często oznaczała śmierć. Od tamtej pory nowe dokumenty takiej informacji nie zawierają, a władze w Kigali podkreślają, że coraz więcej obywateli, zwłaszcza młodych, nie wie już, do której grupy należą. Są Rwandyjczykami.
Takiej odpowiedzi udzieli każdy trzeźwo myślący mieszkaniec tego kraju, a dalsze dopytywanie jest dużym nietaktem. We wsiach, gdzie po ludobójstwie mordercy i ich niedoszłe ofiary często mieszkały obok siebie, każdy wie, kto jest kim. Często, choć oczywiście nie zawsze, to po prostu widać.
Nie przypadkiem cudzoziemcy nie chcąc głośno wymawiać zakazanych nazw, mówią o "długich" czy "wysokich" i "krótkich" bądź "niskich". Tutsi często są wyraźnie wyżsi, mają bardziej pociągłe twarze o bardziej subtelnych rysach i nieco jaśniejszą skórę. Hutu zazwyczaj są bardziej krępi i ciemniejsi. Te różnice także były elementem rasistowskiej nagonki ćwierć wieku temu napędzanej przez wszechobecne wówczas radyjka tranzystorowe.
Jest tylko jeden aspekt, który w sposób wyraźny i niesłychanie bolesny rozróżnia Rwandyjczyków. To pamięć o ofiarach ludobójstwa zdominowana przez hołdy oddawane milionowi zamordowanych Tutsich. Nad wjazdem do każdej wioski, w której doszło do masakry stoi stalowa brama. W wielu są też ogrodzone, lecz częściowo otwarte sarkofagi, w których zobaczyć można sterty kości i rzędy czaszek, niekiedy potrzaskanych maczetami. Jadąc przez Rwandę takie bramy widać wszędzie.
Odwet na oprawcach
Jednak 100 dni sterowanego przez rząd Hutu ludobójstwa to tylko część tragedii tego kraju. Ocenia się, że wystarczyłaby interwencja 5 tys. żołnierzy francuskich, żeby zakończyć rzezie i uratować setki tysięcy istnień. Przecież rolnicy z maczetami nawet nie próbowaliby zatrzymać wozów pancernych z karabinami maszynowymi.
Nic takiego się jednak nie zdarzyło, a masakrę zakończył dopiero triumfalny pochód wojska Tutsi, które z sąsiedniego Burundi poprowadził obecny prezydent Paul Kagame. W często uzasadnionej obawie przed odwetem setki tysięcy Hutu rzuciły się do ucieczki.
O ile obrazy z pogromów w małych wioskach i podmokłych dolinach nie docierały do światowej opinii publicznej, to teraz wszystkie stacje telewizyjne pokazywały niekończące się kolumny uchodźców zmierzających do sąsiedniej Demokratycznej Republiki Konga (DRC). Wielu z nich niosło na plecach arkusze blachy falistej, która służyła za swego rodzaju walutę.
Szacuje się, że w tym czasie z 10-milionowej Rwandy uciekło ok. 2 mln ludzi. Symbolem tego stał się gigantyczny obóz uchodźców Goma w DRC i zawinięte w maty zwłoki układane na poboczach dróg. Organizacje międzynarodowe nie potrafiły sobie poradzić, a sytuację pogarszali członkowie Interahamwe i rządowi oficjele uciekających przed odpowiedzialnością za popełnione zbrodnie.
Tymczasem wewnątrz "Kraju Tysiąca Wzgórz" trwała druga faza ludobójstwa, o której nie wolno dzisiaj mówić, ani nawet o niej pamiętać. Postępujące wojska Tutsi brały odwet za Hutu. W wielu miejscach założono obozy koncentracyjne, do których zapędzano nie tylko ludzi winnych czy choćby podejrzanych o udział we wcześniejszych rzeziach, ale często członków ich rodzin. Do takiego obozu mógł trafić każdy Hutu.
Po kilku tygodniach czasem miesiącach, wiele z tych obozów po prostu zniknęło. W ciągu jednej nocy "wyparowały" wraz ze wszystkimi mieszkańcami i pamięcią o nich. Teraz od czasu do czasu podczas kopania rowów pod kanalizację czy fundamenty w miejscach, w których kiedyś stały obozy, robotnicy natykają się na warstwy ubrań, mat i koców. Każdy wie, o co to jest, ale nikt nawet słowem nie skomentuje. Po co mówić o rzeczach oczywistych i podejmować niepotrzebne ryzyko?
Ocenia się, że w ciągu kolejnych dwóch lat pod rządami Tutsich życie straciło kilkaset tysięcy Hutu. Nikt nie zna dokładnej liczby i zapewne nigdy nie pozna. Czasem - podczas ceremonii upamiętniającej ofiary ludobójstwa - jakaś nadal rozpaczająca kobieta w podeszłym wieku czy starzejąca się wdowa, próbują upomnieć się o zaginionego, a w praktyce nieżyjącego syna czy męża.
Nad Hutu płakać jednak nie wolno. Według oficjalnej wersji historii to oni i tylko oni dopuścili się ludobójstwa. Jeżeli więc lokalny przedstawiciel władz jest łagodny, to kobieta, od ćwierć wieku pogrążona w bólu, zostanie odprowadzona na bok. Zbesztana. Jeśli ma mniej szczęścia, może trafić za kraty nawet na 10 lat.
Eksperyment na skalę światową
Strach przed "karzącym ramieniem" państwa jest wszechobecny. Za kwestionowanie jedynie słusznej formy pamięci o wydarzeniach sprzed 25 lat, upomnienie się czy nawet odwołanie do tradycji i przynależności etnicznej można zostać wyrzuconym ze szkoły, czy stracić pracę. W sytuacjach skrajnych - nawet życie. Wiedzą o tym członkowie opozycyjnych ugrupowań, którzy działając na uchodźstwie muszą liczyć się z tym, że którego dnia do ich drzwi zapukają zabójcy z Kigali.
Praktyki stosowane w Rwandzie zazwyczaj kojarzą się z metodami mrocznych reżimów totalitarnych. Zarzucenie prezydentowi Kagamemu zniewolenia narodu byłoby jednak niesprawiedliwym uproszczeniem. To bardziej skomplikowane. Strach w tym przypadku jest narzędziem pojednania. To brzmi absurdalnie, a jednak tak jest.
Nadrzędnym hasłem przyświecającym ludziom, którzy przejęli władze po ludobójstwie i nigdy jej nie oddali, są dobrze nam znane słowa "nigdy więcej".
- My wiemy, że gdybyśmy nie wprowadzili rządów silnej ręki, to ludobójstwo mogłoby się powtórzyć – tłumaczył mi kiedyś członek rwandyjskiego rządu. Nie był to żaden rzezimieszek czy pomniejszy satrapa, tylko człowiek Zachodu w dobrze skrojonym garniturze, mówiący kilkoma językami, z dyplomami europejskich uczelni. - Może z czasem odpuścimy, ale najpierw musimy zatrzeć różnice. Nawet jeśli potrwa to kilka pokoleń.
Narzędziem tego "zacierania" jest właśnie strach, który ma wymazać tożsamość etniczną czy plemienną i stworzyć nowego Rwandyjczyka. Jest w tym coś ze stalinizmu, choć trudno nazwać to "terrorem". Długotrwała obawa i przeświadczenie o nieuchronnej karze buduje nowy kraj, który pod wieloma względami jest wyjątkiem na kontynencie.
Od prawie dwóch dekad gospodarka tego małego kraju rośnie w średnim tempie ok. 7 proc. rocznie. Kigali poradziło sobie też z korupcją w sposób niespotykany w Afryce i chwali się rankingami niewiele gorszymi od ocen Polski.
Ćwierćwiecze rządów Paula Kagamego jest eksperymentem niezwykłym na skalę światową, którego nadal nie można jednoznacznie ocenić. Strach jako metoda sprawowania władzy budzi automatyczny, wewnętrzny sprzeciw, tyle że w Rwandzie natychmiast pojawia się obawa przed jeszcze większym złem, którym byłoby ponowne ludobójstwo. Rozwój gospodarczy również pomaga uciszyć krytyków.
Czy jednak rządzący będą kiedyś potrafili "odpuścić", jak tłumaczył mi to rozmówca w Kigali? Czy dostrzegą moment, w którym "nowy Rwandyjczyk" nie będzie musiał się już bać ani donosiciela, ani policji, żeby nie dybać na życie sąsiada?
Istnieje duże ryzyko, że tak jak w wielu innych krajach Afryki przywiązanie do władzy będzie tak silne, że rządzący przegapią dobry moment na odejście i zaryzykują nawrotem morderczej gorączki. Takiej jak ta, która w 1994 roku pochłonęła życie setek tysięcy ludzi i dusze przerażająco licznych sprawców.
Od autora: Pobyt w Rwandzie odcisnął na mnie jakieś piętno. Pozostawił emocjonalne zgrubienia i niepokój. Uśmiechnięci, przyjaźni ludzie, piękne widoki plantacji herbacianych na wzgórzach, dziwna ceremonia nadawania imion nowo narodzonym gorylom w parku narodowym i koncert miejscowych gwiazd muzyki pop z tak ordynarnym playbackiem, że artyści nie udawali nawet, że śpiewają.
To powinna być kolejna egzotyczna podróż reporterska z dykteryjkami o braku ciepłej wody w hotelu i zakazie chodzenia boso po mieście pod karą grzywny, a nawet więzienia. Wszystko byłoby świetnie, gdyby nie niezliczone bramy nad wjazdami do wiosek i koleje mogiły z rzędami ludzkich czaszek. Do tego Murambi z białymi mumiami, od których odoru długo nie można się uwolnić.
Nie jest to czarnobiały film z czasów wojny sprzed dwóch pokoleń, ale barwne doświadczenie naszych, moich czasów. Przy odrobinie skupienia potrafię nawet przypomnieć sobie strzępy informacji i obrazów, które wiosną 1994 r. docierały do młodego studenta, którym wtedy byłem. To właśnie budzi niepokój.
Skoro coś takiego zdarzyło się tak niedawno, a pokolenie rodziców i dziadków zarzekało się, że ich pamięć o ludobójstwie jest tak straszna, że na pewno nic takiego się już nie powtórz, to czy możliwe jest, że moje dzieci…
Nie chcę kończyć tego zdania.