Materiały dystrybutora
Historia przyznania Quentinowi Tarantino najważniejszej europejskiej nagrody filmowej (a być może i najważniejszej nagrody filmowej na świecie) już sama w sobie jest świetnym materiałem na film. Z początku nikt nie wierzył w sukces "Pulp Fiction", zaś festiwalowa publiczność była po seansie podzielona. Wielu się film bardzo podobał, ale równie wielu było nim zniesmaczonych. Pojawiały się głosy o tym, iż samo przyjęcie takiego obrazu do konkursu świadczy o spadku znaczenia Cannes i komercjalizacji imprezy.
Co ciekawe, zastrzeżenia wyrażali nawet amerykańscy krytycy. Roger Ebert, jeden z najważniejszych recenzentów w Stanach Zjednoczonych, po seansie, stwierdził ostrożnie, iż widział "albo jeden z najlepszych filmów roku, albo jeden z najgorszych". Po ogłoszeniu werdyktu, publiczność biła oczywiście brawo, ale znalazła się i kobieta tak oburzona, że zwyzywała i film, i samego reżysera, operując językiem mocno nawiązującym do samego "Pulp Fiction". Tarantino z właściwym sobie urokiem najpierw się roześmiał, a następnie pokazał jej środkowy palec.
Triumf "Pulp Fiction" zdumiewał tym bardziej, że konkurencja w 1994 roku była naprawdę potężna. Do konkursu głównego stanął między innymi legendarny rosyjski reżyser Nikita Michałkow, którego "Spaleni słońcem" to jeden z najbardziej poruszających filmów na temat czystek w stalinowskiej Rosji.
Innym głęboko zaangażowanym filmem, godnym najwyższych laurów, było "Żyć!" pochodzącego z Chin Zhanga Yimou. Na korzyść tej kandydatury przemawiały nie tylko względy artystyczne, ale i polityczne. Za krytykę rewolucji kulturalnej obraz Yimou został objęty w Chinach zakazem dystrybucji, a sam twórca dostał dwuletni zakaz kręcenia filmów.
Był również "Dziennik intymny", świetny, na wpół autobiograficzny dokument Nanniego Moretti. I doskonały dramat historyczny Patrice'a Chéreau "Królowa Margot". Ba, nawet kinematografia amerykańska wysłała do Francji film, zdawałoby się, o wiele bardziej pasujący do wyniosłej publiczności festiwalu w Cannes. Mowa o nakręconym przez braci Coenów "Hudsuckerze Proxy", nieco dziś zapomnianej, bardzo trafnej satyrze na korporacyjny kapitalizm.
Ale przede wszystkim, był "Czerwony". To właśnie ostatni film Krzysztofa Kieślowskiego większość obserwatorów typowała na triumfatora. Kieślowski miał w Cannes (i szerzej: we Francji) status twórcy kultowego, uznawanego za absolutnego geniusza europejskiego kina. Co więcej, trylogia "Trzy kolory", której "Czerwony" był zwieńczeniem, była koprodukcją polsko-szwajcarsko-francuską, można więc powiedzieć, że Kieślowski grał na własnym boisku. No i był to oczywiście film wybitny. Być może nieco zbyt "europejski" (czytaj: snuj o samotności, w którym niemal nic się nie dzieje), ale przecież doceniony nie tylko na Starym Kontynencie, ale i w Ameryce, gdzie w marcu 1995 roku ubiegał się aż o trzy Oscary, za najlepszą reżyserię, scenariusz i zdjęcia (nie wygrał żadnego).
Wiadomość, iż "Czerwony" nie otrzymał w Cannes żadnego wyróżnienia przyjęto w Polsce jako skandal. Jeszcze w 2007 roku, gdy studiowałem filmoznawstwo na Uniwersytecie Gdańskim, jeden z wykładowców oznajmił nam, że wyróżniono film gorszy, głupawy i komercyjny. Zasiadający w Jury pisarz Kazuo Ishiguro powtarzał nawet zasłyszane plotki, jakoby werdykt, pod którym się podpisał, był odpowiedzialny za nagłe pogorszenie zdrowia Kieślowskiego i jego śmierć w 1996 roku. "Ponoć to jury w Cannes zabiło Kieślowskiego, który nie mógł zrozumieć, dlaczego nie dostał głównej nagrody" - mówił w rozmowie z Robertem Ziębińskim zeszłoroczny noblista.
Ishiguro podkreślał, że z perspektywy członka Jury wybór pomiędzy "Pulp Fiction" a "Czerwonym" nie był ani trudny, ani kontrowersyjny. Jego zdaniem "Czerwony" opowiada "błahą historię w nadęty sposób", licząc na "poklask ludzi, którzy w banale odnajdują sztukę". "Wystarczy naszpikować film symbolicznymi scenami, pokusić się o opowieść o zagmatwanym ludzkim losie, obudować ją wstrząsająco smutną muzyką i festiwalowy film gotowy. A to, że będzie nudny i ograniczy się do powtarzania banałów, to zupełnie inna sprawa. Banał powtórzony milion razy czasem urasta do rangi arcydzieła. I tak chyba było w wypadku Kieślowskiego".
Wielkich wątpliwości nie miał też Clint Eastwood, przewodniczący Jury. Nie był on wprawdzie tak okrutny wobec "Czerwonego" (choć zaznaczył enigmatycznie, że niektóre konkursowe obrazy były "nudne", a nawet "złe"), ale wielokrotnie powtarzał, że "Pulp Fiction" zachwyciło większość członków Jury. "Mieliśmy do obejrzenia 22 filmy w 10 dni. Wcześniej nic o nich nie wiedzieliśmy, izolowaliśmy się też od plotek. 'Pulp Fiction’ oglądaliśmy przedostatniego dnia. Wszystkich nas ten obraz niezwykle wciągnął." Eastwood stwierdził, że to nie Amerykanie lobbowali za wyróżnieniem Tarantino, ale Europejczycy. "Po seansie kilku członków Jury z Europy odwróciło się do nas i oznajmiło: ’Oto nasz zwycięzca’, a ja pomyślałem: ’Na pewno był interesujący’".
Triumf z pewnością zaskoczył samego Tarantino, którego trzeba było cofać z lotniska. Festiwalowy zwyczaj każe zaprosić na uroczystość wszystkich wyróżnionych. Nie wiedzą oni jednak, dlaczego zostali wezwani i jaką nagrodę zdobyli. Słyszą po prostu, że "dobrze by było, gdyby zjawili się na gali". Taki właśnie telefon odebrali Harvey Weinstein (tak, ten sam) i Lawrence Bender - główni producenci "Pulp Fiction". Ponoć to Weinstein pierwszy zrozumiał, co się dzieje. Gdy na gali wyczytywano kolejnych nagrodzonych i nie było wśród nich "Pulp Fiction" podniecony producent wykrzyczał do Tarantino: "Dostaniesz pieprzoną Złotą Palmę!". Miał rację.
Ishiguro twierdzi, że werdykt był słuszny, bo "Czerwonego" nikt dziś nie pamięta, a "Pulp Fiction" to film legenda. I choć sporo w tej opinii niepotrzebnego okrucieństwa, słynny pisarz ma też dużo racji. Z perspektywy czasu trudno przecenić wpływ, jaki Quentin Tarantino miał na współczesną kinematografię - nie tylko amerykańską. Ślady jego stylu można dziś odnaleźć w wielu ważnych, nagradzanych filmach. I równie wielu filmach złych i nieudanych. Przede wszystkim jednak, Tarantino przypomniał nam, jak wielką potęgą jest nieskrępowana miłość do kina.
Najłatwiej opisać wpływ Tarantino posługując się językiem kulturoznawców. Twórca "Pulp Fiction" odmienił więc przede wszystkim filmowy sposób opowiadania, na dobre wprowadzając do kinematografii postmodernistyczne uwielbienie dla samego aktu opowiadania. A także samoświadomość (czy: autoreferencjalność) owej opowieści.
"Pulp Fiction" nie udaje prawdziwego życia i otwarcie przyznaje się do swojej filmowości. To film, który bawi się z widzem, meandrując pomiędzy trzema wątkami. Jego struktura jest skomplikowana i przypomina łamigłówkę. Sceny następują po sobie niechronologicznie. Jeden z głównych bohaterów - grany przez Johna Travoltę Vincent Vega - ginie w środku filmu, by następnie znów pojawić się na ekranie. Obraz rozpoczyna się i kończy od tej samej sceny napadu w restauracji. Co więcej, seans poprzedza plansza, na której widnieją dwie słownikowe definicje terminu "pulp fiction".
Tarantino ukrywa też przed widzem przyczynę całego ambarasu. Nigdy nie dowiadujemy się, co znajduje się wewnątrz walizki, którą zdobywają Jules i Vincent. Zaintrygowani tym niedopowiedzeniem widzowie stworzyli rozbudowaną, metafizyczną teorię. Mówi ona, że w walizce znajduje się dusza pracodawcy Julesa i Vincenta - Marsellusa Wallace’a. Wykradł ją sam diabeł i to dlatego Marsellus nosi plaster na karku. Zaś zwrócić chce mu ją dobry Bóg - i by Jego plan się udał, gotów jest interweniować, ratując życie Julesa i Vincenta, gdy strzela do nich gość wyskakujący z toalety.
Tego rodzaju zabiegi - niedopowiedzenia, łamigłówki, zabawy formą - mają za zadanie zaangażować widza w opowieść. Pozwolić mu się nią (i z nią) bawić. Układać niczym puzzle i interpretować na wszystkie sposoby.
Owszem, można powiedzieć, że to po prostu wulgarne środki manipulacji, ale Tarantino nigdy nie wstydził się tego, że sięga po wulgarne chwyty. Co więcej, w rozmowie ze Stephenem Colbertem otwarcie przyznawał, że uwielbia manipulować widzem i tym właśnie jest dla niego kino - sztuką manipulacji. "Na tym polega moja praca, jako reżysera. Na manipulowaniu widownią!" - mówił.
Innym przejawem bezgranicznej miłości Tarantino do kina i chęci zabawienia widza, jest ciągłe bezwstydnie cytowanie innych. Już sam tytuł "Pulp Fiction" jest odwołaniem do pulpowych powieści kryminalnych z przełomu lat 30. i 40. Drukowane na złej jakości papierze, obdarzone brzydkimi, krzykliwymi okładkami, stawiały sobie za cel przede wszystkim dostarczyć czytelnikowi łatwej satysfakcji. Wciągnąć go w opowieść pełną tajemnic, przemocy i seksu.
Hołdem dla zapomnianego filmu "Charley Varrick" jest scena, w której Marsellus Wallace mówi o Zedzie: "Naślę na niego kilku czarnuchów, którzy popracują nad nim z obcęgami i palnikiem", a następnie zrobią mu "z dupy jesień średniowiecza". Swoją drogą za genialne tłumaczenie linii: "I'm gonna get medieval on yo' ass!", nawiązujące do słynnej książki historycznej Johana Huizinga, odpowiedzialna jest Elżbieta Gałązka-Salamon, jedna z najsłynniejszych polskich tłumaczek filmowych, pracująca chociażby przy "Miasteczku South Park" czy filmach Monty Pythona.
Cytatem jest także słynna scena konkursu tańca, w której występują postaci grane przez Johna Travoltę i Umę Thurman. Tym razem Tarantino przywołuje Jean-Luca Godarda i jego "Amatorski gang". I jest to nawiązanie o tyle ważne, że Godard był przedstawicielem francuskiej Nowej Fali. Wpływowego nurtu filmowego, którego jedną z cech charakterystycznych była kinofilia. Umiłowanie do kina, objawiające się między innymi tym, że największym guru Nowej Fali nie był żaden filmowy intelektualista, ale Alfred Hitchcock, mistrz kina popularnego.
Tarantino również jest kinofilem. Nie kształcił się w szkole filmowej, a za cała edukację wystarczyły mu lata przepracowane w wypożyczalni kaset wideo. Ogląda wszystko i otwarcie wychwala filmy niezbyt dobre, ale przynoszące mu frajdę. Obojętne czy mowa o obrazach Godarda, czy o "Speed" ("jednym z najlepszych filmów nakręconych po 1992 roku") czy o kinie kung-fu z lat 70. ("Kill Bill" jest 4-godzinnym listem miłosnym dla tego gatunku) czy komediach romantycznych (Tarantino popłakał się na "Duchach moich byłych" z Matthew McConaughey i Jennifer Garner w rolach głównych).
I choć krytyka filmowa uwielbia Quentina Tarantino - już "Wściekłe psy" zebrały bardzo dobre recenzje - on sam niespecjalnie ją ceni. Jak stwierdził kiedyś w rozmowie z Małgorzatą Sadowską, nie robi filmów dla krytyków "bo ci w większości są palantami". Robi filmy dla fanów, a żeby to mu wychodziło, nie stawia się ponad nimi, ani ich nie ocenia.
Ten populistyczny, antyestablishmentowy ton słychać także w szacunku reżysera do grunge’u - wywodzącej się z Seattle, "brudnej" odmiany rocka, która na początku lat 90. dała nam takie zespoły, jak Nirvana i Pearl Jam. Członkowie obu tych zespołów uwielbiali "Wściekłe psy". Do tego stopnia, że Kurt Cobain miał nawet zagrać w "Pulp Fiction" rolę handlarza narkotyków, która ostatecznie przypadła Ericowi Stoltzowi. Ostatecznie nic z tych planów nie wyszło, ale Cobain i tak podziękował reżyserowi w książeczce do płyty "In Utero". Zdaniem Tarantino grunge występował przeciwko muzyce promowanej przez wielkie wytwórnie. Podobnie jego filmy są odtrutką na to, co proponuje widzom "korporacyjne Hollywood".
I chyba najbardziej zaskakującą lekcją, jakie "korporacyjne Hollywood" wyciągnęło z filmów Quentina Tarantino, jest budowanie filmowych uniwersów. Fikcyjnych światów pojawiających się w wielu produkcjach, pomiędzy którymi wędrują ci sami bohaterowie. Filmowe uniwersa DC (Warner Bros.) i Marvela (Disney) to bardzo rozbudowane wersje tego, jak przenikają się filmy Tarantino. Słynny, odcinający uszy Vic Vega ze "Wściekłych psów" jest najprawdopodobniej bratem Vincenta Vegi z "Pulp Fiction". Z kolei serial, w którym miała wystąpić Mia Wallace zaskakująco dobrze odpowiada temu, co dzieje się w "Kill Billu". A grób Pauli Schultz, w którym zostaje zakopana Panna Młoda z "Kill Bill" jest najprawdopodobniej grobem żony dra Kinga Schultza, jednego z głównych bohaterów "Django". W filmach Tarantino pojawiają się też te same fikcyjne marki - papierosów Red Apple i burgerów Big Kahuna Burger.
Często można spotkać się z opinią, że sukces Quentina Tarantino był niespodziewany. To nieprawda - reżyser ciężko na niego zapracował, a na jego talencie szybko poznali się ważni gracze w Hollywood. Pierwsze scenariusze Tarantino zekranizowali niezwykle popularni reżyserowie: Tony Scott ("Prawdziwy romans") i Olivier Stone ("Urodzeni mordercy"). Doskonałe recenzje zebrały debiutanckie "Wściekłe psy", wyświetlane w Cannes poza konkursem głównym. Film ten tak bardzo spodobał się Danny’emu DeVito, że uparł się, by produkować kolejny projekt Tarantino - właśnie "Pulp Fiction". Zaś scenariusz do "Pulp Fiction" był tak dobry, że przekonał nawet do występu Bruce’a Willisa, ówcześnie jednego z najpopularniejszych aktorów w Ameryce, gwiazdę dwóch części "Szklanej pułapki", oraz Amerykańską Akademię Filmową, która dała scenarzyście złotą statuetkę (tu po raz drugi Tarantino triumfował nad również nominowanym Kieślowskim).
Rozczarowanie Polaków, że Złotej Palmy w 1994 roku nie zdobył Krzysztof Kieślowski jest zrozumiałe. Wszak to jeden z nas. Obok Andrzeja Wajdy najwybitniejszy przedstawiciel polskiej kinematografii. Jednak patrząc na ten werdykt chłodnym okiem, trudno nie przyznać racji członkom Jury - z Clintem Eastwoodem i Kazuo Ishiguro na czele. Wygrał po prostu obraz lepszy i ważniejszy. Film, który odmienił światową kinematografię. A że nakręcony dla zabawy, wulgarny, o niczym? Cóż, tych, którzy powtarzają te zarzuty może przekonać akapit z analizy dr hab. Beaty Waligórskiej-Olejniczak z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu:
"Fabuła ‘Pulp Fiction’ sprawia wrażenie chaotycznej, bohaterowie funkcjonują w ponowoczesnej pustce, a ich urywkowe, oparte na slangu dialogi pozwoliły reżyserowi zbudować wizję miejskiego krajobrazu, przypominającego widzowi o kryzysie duchowym końca wieku, uwikłaniu człowieka w mechanizmy wszechobecnej i kuszącej konsumpcji."
Brzmi mądrze.