Patrycja Dołowy., ., Archiwum prywatne
Co może pamiętać dziecko, które przeżyło Zagładę? Jego tragedią jest to, że straciło ukochanego psa. Albo, że musiało siedzieć cicho, bez ruchu w kryjówce, zamiast bawić się na podwórku.
Co to za tragedia, w obliczu milionów ludzi, którzy stracili życie?
Kto by się tym przejmował? Kto by chciał zajmować się zapisanym w ciele strachem? Wspomnieniem matki, która odchodzi na zawsze. Uczuciami do niej, które mieszczą się między wdzięcznością za ocalone życie i złością za to, że porzuciła.
Nina Harbuz: Czy w twojej rodzinie opowiadało się historie o Holocauście?
Patrycja Dołowy: Przez długi czas nie byłam świadoma tego, co wydarzyło się w mojej rodzinie. Jako dziecko słuchałam historii, które przypominały bajki na dobranoc, o życiu w dziwnych warunkach w getcie, ale nie było w nich cierpienia i strachu.
Opowiadały o niesłychanych sytuacjach, kiedy komuś udało się przetrwać, albo o brawurowych ucieczkach z obozu. Dopiero jako dorosła osoba, dowiedziałam się, że chodziło o ucieczkę z marszu śmierci.
Takie bajki o superbohaterach?
Przede wszystkim o superbohaterkach. W rodzinie mojej babci były 4 siostry, które ocalały z Holocaustu i jeden brat, który nie przeżył. Jego żona i mały synek umarli w łódzkim getcie, a on parę dni po wyzwoleniu.
Bliźniaczki, na których eksperymenty chciał robić doktor Mengele, były tymi, które uciekły z marszu śmierci. Kolejna siostra uratowała się przypadkiem. Dołączono ją do transportu kobiet przeznaczonych do kopania okopów. Była znacznie starsza niż pozostałe wyselekcjonowane, więc teoretycznie nie powinno jej wśród nich być.
Ostatnia, wraz z mężem i synkiem, uchowała się w kryjówce. Tak więc moja rodzinna historia, to historia dzielnych kobiet, które w sytuacjach granicznych poradziły sobie i przetrwały. I w tę narrację zupełnie nie wpisywała się kuzynka Fanni.
A kim ona była?
O Fanni dowiedziałam się późno, kiedy sama zostałam matką. Dotarło do mnie, że w mojej rodzinie są tematy, o których się milczy. Aż któregoś razu przyszedł do mnie tata, z kasetą magnetofonową i powiedział, że nagrał dla mnie historie.
Nie chciał ich opowiadać tête-à-tête, bo to by było dla niego za trudne, ale miał w sobie gotowość, żeby je raz utrwalić na taśmie. Miałam już wtedy za sobą zrealizowany projekt artystyczny "Widoczki" i dwa spektakle teatralne poświęcone Zagładzie, więc czuł i wierzył, że zrobię z tym coś dobrego.
Poczekałam, aż dzieci pójdą spać, aż zrobi się spokojnie, kiedy nic nie będzie hałasować za oknem i w tej zupełnej ciszy słuchałam.
I co było na nagraniu?
Jedną z historii była opowieść o kuzynce Fanni, dentystce w getcie. Jej mąż Aleksander też był lekarzem. Mieli synka – rudego Jurka. Trzeba wiedzieć, że jak zajmujesz się medycyną w getcie, to co chwila przychodzą do ciebie ludzie i opowiadają straszne historie. Między innymi o tym, co się dzieje z żydowskimi dziećmi.
Fanni i Aleksandrowi już raz, cudem, w ostatniej chwili, udało się wyrwać Jurka z selekcji. Fanni psychicznie tego nie wytrzymała i wyniosła z gabinetu truciznę. Najpierw podała ją synkowi, a potem sama zażyła, wraz z ojcem chłopca.
To była opowieść, z którą nie wiadomo, co zrobić. Historia Fanni była dla mnie jak uderzenie.
Co ci zburzyła?
Spokój myślenia, że o tym trzeba i warto mówić. Ta historia bezpośrednio dotknęła mojego macierzyństwa i lęków o synów. Nagle dowiedziałam się, że w mojej rodzinie była matka, która, żeby ratować własne dziecko, ochronić je przed nazistami, którzy mogli podejść i rozbić mu głowę o mur, albo wywieźć bydlęcym wagonem, w ścisku, do obozu, podała mu truciznę.
Nie wiem, co ona sobie wtedy wyobrażała, ale zrobiła to po to, żeby jej dziecko do końca było z nią szczęśliwe. Paradoks! Bo teoretycznie, zadanie komuś śmierci jest zaprzeczeniem miłości, a w tej historii jest jej największym przejawem.
Rozumiałaś wybór kuzynki Fanni?
Nie chciałam jej oceniać. Wydaje mi się, że takie wybory wymagają innego języka, żeby o nich mówić i nasze pokolenie, ludzi urodzonych po wojnie, go nie ma. Z dzisiejszej perspektywy, kuzynka Fanni mogłaby być nazwana morderczynią.
Ktoś zapytałby, czemu nie zabiła siebie i nie zostawiła przy życiu dziecka? Tylko że wtedy, kolejna osoba stwierdziłaby, że odbierając sobie życie, zabrała dziecku matkę, porzuciła je. I niektóre z opisanych przeze mnie w książce "Wrócę, gdy będziesz spała" matek to zrobiło.
Popełniły samobójstwo i osierociły dziecko, licząc, że się uratuje. Inne zostawały ze swoimi starymi rodzicami w getcie, a syna lub córkę przerzucały na aryjską stronę. I to dziecko, po latach, nie będzie mogło znaleźć słów,żeby nazwać to, co ta matka dla niego zrobiła.
Czy w związku z tym ma czuć wdzięczność, choć do rodziców nie czuje się wdzięczności, czy może ma prawo do żalu, że matka je porzuciła? I czy te dwa uczucia muszą się wykluczać?
Tych żydowskich matek nie rozumiały także ich własne matki, babcie ratowanych dzieci.
O tym mówiła Irena Sendlerowa, że nie dość, że były rozdarte w kwestii swoich dzieci, to jeszcze pozostawały w konflikcie z własnymi matkami, które oskarżały je o brak uczuć macierzyńskich. Nie mogły pojąć, jak można oddać własne dziecko.
Dla nich to było niewyobrażalne, że rozstanie z dzieckiem było formą ratowania życia. Przeżyły wojnę, także straszną, ale wtedy, w czasie I Wojny Światowej nie mordowało się cywilów. Społeczność żydowska też nie patrzyła na ten wybór ze zrozumiem.
Bo co to za ratowanie życia, kiedy jednocześnie pozbawia się kogoś tożsamości? Czy życie samo w sobie ma wartość? A może tylko życie ze znaną nam tożsamością je ma?
Gdyby tak było, to życie większości bohaterek i bohaterów twojej książki nie miałoby sensu.
Niektórym, żydowscy przodkowie godzili się ofiarować nową tożsamość. Tak było w przypadku Biety, żydowskiego dziecka przerzuconego za mury getta i uratowanego przez siatkę Sendlerowej. Jej druga, polska mama współpracowała z Ireną Sendlerową. Jako położna, odbierała porody Żydówek i potem ratowała ich potomstwo.
Ale Bieta miała też cudowną nianię, która z wózkiem podchodziła pod miejsce, gdzie Żydzi, mający specjalne przepustki, wyruszali do pracy poza gettem. Wśród nich był dziadek Biety. Któregoś dnia, kobieta przyszła do niego i powiedziała, że dziewczynka musi zostać ochrzczona.
Przy następnym spotkaniu, ten dziadek Żyd, wręczył jej białe wdzianko i krzyżyk – atrybuty katolickiego chrztu. Płakał przy tym i mówił, że Bieta już nie nasza. Dla mnie to jest niesamowicie poruszająca historia, bo co on jej tak naprawdę dał? On jej ofiarował błogosławieństwo.
I zgodę na życie w innym wyznaniu i innych wartościach.
Tak i to jest niezwykłe. Nie wszystkich byłoby na to stać, bo to zależy od tego, jaki masz stosunek i co myślisz o swoich wartościach. A żydowskie matki robiły jeszcze więcej niż ten dziadek.
One uczyły swoje dzieci zapominać żydowskie imiona, które same im nadały i wpajały im, że nie są ich matkami. Dla mnie, jako córki i matki, to jest nie do wyobrażenia, trudno mi to pomieścić w sobie.
Jak znajdowałaś swoich bohaterów?
W którymś momencie zaczęli mnie sobie polecać. Najpierw pytali, po co chcę o tym rozmawiać i czy nie ma weselszych tematów do opisania przez młodą dziewczynę. Wyjaśniłam im, że nie przychodzę słuchać ich historii, żeby się nimi obciążać i biczować.
One w jakiś sposób i tak we mnie są, tylko niewypowiedziane na głos przez moją rodzinę, przez moją babcię, która z troski o kolejne pokolenia, nie opowiadała ich. Pierwszą historią, jaka do mnie przyszła, była opowieść Aliny. Kobieta, która przygarnęła ją w czasie wojny, pozwoliła jej mówić do siebie mamo.
I któregoś dnia, wróciła jej żydowska mama, ale mała Alina powiedziała, że ma już mamę Zosię. Jej rodzona matka nie wybaczyła jej tego do końca życia i nie potrafiła być ciepła dla córki.
Kolejni bohaterowie mojej książki to jednocześnie bohaterowie napisanej przeze mnie sztuki "Matki" - Elżbieta Ficowska, Joanna Sobolewska-Pyz i Romuald Jakub Weksler-Waszkinel. To oni nakłaniali mnie, żebym opisała historię ich matek.
Powiedzieli, czemu tego chcą?
Każde z nich miało swój powód. Jakub chciał upamiętnić swoje obie matki i obydwu ojców – żydowskich i polskich. Stąd też bierze się jego podwójne imię i nazwisko.
Mówi, że nie jest ani Jakubem Wekslerem, ani Romuladem Waszkinelem. Czuje się Romualdem Jakubem Wekslerem-Waszkinelem. Bieta opowiedziała mi swoją historię, bo gdy dowiedziała się, że jej matka, którą bardzo kochała i która była cudowną mamą, nie urodziła jej, potwornie to przeżyła.
Nie chciała grzebać w przeszłości, do momentu, gdy sama urodziła dziecko i kładąc swoją półroczną córeczkę do łóżka, dotarło do niej, że kiedy ona miała pół roku, jej biologiczna mama włożyła ją do drewnianego pudełka i wysłała na aryjską stronę. Nigdy więcej się nie zobaczyły.
Opowiadając o tym, próbowała odzyskać tę zapomnianą matkę, którą może sobie tylko wyobrażać, bo nie wie nawet, jak wyglądała. Joannie zależało na podzieleniu się ze światem swoją historią, bo jej polscy rodzice najbardziej bali się polskiej sąsiadki z piętra niżej, która bacznie przyglądała się małej Asi.
Okazało się, że kobieta była konfidentką, a takie fakty umykają, bo wygodniej mówić o Sprawiedliwych wśród Narodów Świata, zakłamując w ten sposób historię.
Nie wszystkie polskie rodziny, do których trafiały żydowskie dzieci, okazywały się kochającymi i czułymi.
Taką historię miała Jadwiga. Była porzucona na drodze. Stała i płakała, powtarzając w kółko, że mama płakała i ciocia płakała. Wzięła ją druga, polska rodzina, w której miała prawdziwie kochającego ojca. Któregoś dnia mężczyzna musiał wyjechać na wojnę, co dla małej dziewczynki było kolejnym porzuceniem.
Wylądował w Wielkiej Brytanii, gdzie poznał kogoś, zakochał się, a jego była żona, pewnie z zemsty, wywiozła przybraną córkę i zmieniła jej imię, żeby nie mógł mieć kontaktu z dzieckiem. Potraktowała ją strasznie, była po prostu złą matką. Wyzywała ją od wstrętnych Żydów, a "Żydówa" było synonimem wszystkiego, co najgorsze.
Gdy Jadwiga miała 9 lat, chciała się do niej przytulić, ale kobieta odepchnęła ją, mówiąc, żeby tego nie robiła, bo nie jest jej dzieckiem. To był moment, w którym, choć Jadwiga po raz kolejny poczuła się odrzucona, poczuła też siłę, bo nabrała świadomości, że ta matka, która się nad nią znęca, nie jest jej prawdziwą mamą. I że gdzieś jest albo była, jakaś mama, która ją kochała.
Gdy Jadwiga przeszła na emeryturę, poznała historię swojej biologicznej mamy. Kobieta była malarką i Jadwidze udało się nawet odnaleźć miejsce, z którego jej matka malowała młyn. Okazało się też, że przybrany ojciec szukał jej całe życie. Zachował list z Izraela, dzięki któremu Jadwiga skontaktowała się z siostrami mamy.
Zapytałam ją, czy wiedząc, że była przez przybranego ojca i ciotki szukana i kochana, ma poczucie, jakby wróciła do domu, że od tego momentu jest jakoś inaczej? Odpowiedziała, że choć czuje z tego powodu ogromne wzruszenie i radość, to tego czasu i poczucia wewnętrznej samotności nie da się już nadrobić. I to jest jedna z tych historii, które, choć niby mają happy end, kończą się źle.
One zawsze - mniej lub bardziej - kończą się źle.
Tak to nazwały Bieta i Zosia, bo zachwiany jest odwieczny porządek, że dziecko ma mamę. W tych historiach matki, ratując swoje dzieci, przekazywały je innym kobietom, które stawały się ich mamami. Jeśli te pierwsze nie przeżyły albo się nie odnalazły, to przez lata były szukane przez własne dzieci.
A jeśli przeżyły i wracały po dzieci, to ta druga mama musiała nauczyć dziecko, że nie jest jego mamą. Dokładnie tak samo, jak ta pierwsza wcześniej. Opisałam historię Ewy, której żydowska mama wróciła po nią. Jej wojenna mama była przyjaciółką biologicznej mamy dziewczynki.
Przez jakiś czas kobiety żyły razem i ta druga mama uczyła Ewę, że to kobieta, która do nich przyszła jest jej prawdziwą matką. Kiedy przyszedł moment rozłąki, polska mama poprosiła, żeby nigdy więcej nie przyjeżdżały, nie pisały, nie odzywały się do niej, bo to dla niej za trudne.
Kiedy rodzona mama Ewy zmarła, kobieta odezwała się do swojej wojennej mamy i mówi o tym, jak o momencie wielkiego wzruszenia. Nawet nie potrzebowały słów, tylko padły sobie w ramiona. Znów zrobiło się miejsce dla tej drugiej kobiety.
Jakby nie można było mieć dwóch matek, w tym samym czasie.
Wielu z moich bohaterów mówi, że czują, jakby mieli dwie mamy. Tylko że mówią to dziś, gdy już obie nie żyją. Któregoś razu, Jakub zapytał swoją polską mamę, co by zrobiła, gdyby jego rodzona matka stanęła w drzwiach ich domu.
Odpowiedziała mu, że zaprosiłaby ją do środka i miałby odtąd dwie mamy. W hipotetycznej opowieści to się mieści w głowie, można to sobie wyobrazić, ale życie nie pisze takich scenariuszy.
W życiu zawsze jest ktoś, kto staje się porzuconą matką.