jarosław stachowicz, Forum

Władza, kobiety, samotność – taki podtytuł nosi najnowsza książka Michała Krzymowskiego "Kaczyński – cała prawda". Bo choć oficjalnie niezbyt wiele wiadomo o życiu najpotężniejszego współcześnie polskiego polityka, o tyle bardzo ciekawy jego obraz wyłania się z rozmów, jakie autor przeprowadził z osobami z bliskiego otoczenia Prezesa. Poniżej prezentujemy fragmenty wywiadu z Tadeuszem Kopczyńskim, wieloletnim osobistym kierowcą Jarosława Kaczyńskiego.

Najpierw biuro wypełniał tubalny okrzyk: – Jarek, cho! Po chwili na korytarz wtaczała się postać rozmiarami przypominająca kulę armatnią. Żwawa i krzepka, o pucołowatej twarzy zdobnej w kruczoczarną grzywkę i gęsty, podkowiasty wąs. Dopiero za nim wkraczał prezes.

Tym przysadzistym mężczyzną był Tadeusz Kopczyński. Wieloletni kierowca Jarosława Kaczyńskiego, ochroniarz, doradca i przyjaciel rodziny w jednym. A także zawodowy dżudoka – posiadacz czarnego pasa mistrzowskiego.

Spotykamy się w cukierni Bliklego na warszawskim placu Wilsona. Zanim pójdziemy do stolika, pan Tadeusz dłuższą chwilę mocuje się z zepsutym suwakiem w kurtce. Żyje skromnie, od 16 lat jest na rencie. Mimo to wygląda jak na starych zdjęciach. Trzy guziki koszuli rozpięte, ten sam wąs i tylko kolta dyndającego przy pasku już nie ma. Kiedyś, jak mi opowiadano, lufa rewolweru zawsze wystawała mu spod marynarki.

– Prezesa poznał pan jeszcze w "Tygodniku Solidarność"?

– Tak, w latach 80. pracowałem tam jako konserwator, rzemieślnik i kierowca. Najpierw woziłem Tadeusza Mazowieckiego, a potem Jarka.

– Pojawienie się Kaczyńskiego w redakcji – z nadania Lecha Wałęsy – wywołało kontrowersje, część załogi się zbuntowała. Nie chciał pan odejść razem z nimi?

– Nie, choć bardzo ceniłem Mazowieckiego. […] Ale jak przyszedł Jarek, to od razu się polubiliśmy. […] Najpierw poprosił, żebym podwiózł go na miasto. Potem przyszedł i mówi, że będziemy jeździć po Polsce, bo trzeba robić Wałęsie kampanię i partię zakładać. No, dobra. W ciągu kilku miesięcy zjechaliśmy całą Polskę. Wyjazd o ósmej rano, powrót koło pierwszej w nocy i tak w kółko. W rok zrobiliśmy sto tysięcy kilometrów.
[…]

Tadeusz Kopczyński (z lewej) i Maciej Zalewski, b. członek Porozumienia Centrum, minister w kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy, podczas procesu płk. UOP Jana Lesiaka, oskarżonego o inwigilację opozycji w latach 90. Zdjęcie wykonane w 2007 roku

Tadeusz Kopczyński (z lewej) i Maciej Zalewski, b. członek Porozumienia Centrum, minister w kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy, podczas procesu płk. UOP Jana Lesiaka, oskarżonego o inwigilację opozycji w latach 90. Zdjęcie wykonane w 2007 roku

Autor: Paweł Kula

Źródło: PAP

– Prezes lubił szybką jazdę?

– Pewnie. Potem, po mnie, przyszedł wolniejszy kierowca i powiem panu, że Jarek nie był zadowolony. Ja jeździłem szybko, bo byliśmy wiecznie spóźnieni. Rzadko się zdarzało, żeby szef wyszedł z domu na umówioną godzinę.

– Był niepunktualny?

– Nie w tym rzecz. Pani Jadwiga opowiadała mi o tych porankach. Za trzy ósma, Jarek w palcie, łapie już za klamkę, a tu telefon, dzwoni Gosiewski. A jak nie Gosiewski, to Hniedziewicz. I nawija mu pół godziny. Mama szefa mówiła, że denerwują ją te poranne telefony, bo musieliśmy potem nadrabiać na trasie.

– Po roku współpracy Kaczyński wziął pana do Kancelarii Prezydenta.

– Jak zostawał ministrem, to BOR dawało mu rządowych kierowców, ale nie miał do nich zaufania. Zaprosił mnie na obiad i pyta, czy przejdę z nim do kancelarii. Postawiłem warunek, że muszę mieć zmiennika, bo mam treningi. Wzięliśmy syna sprzątaczki z tygodnika, ale długo z nami nie popracował. Jarosław któregoś dnia dzwoni do mnie i mówi, że on pije. "Skąd wiesz?", "Przywiózł mnie do domu i ojciec wyczuł", "Eee, może raz mu się zdarzyło". "Może, ale to agent". I to był koniec. Jak ja to mówię: noga, dupa, brama. Od razu. Chłopak wyszedł od szefa czerwony jak burak i więcej nie wrócił. Za komuny był informatorem WSW.

– Skąd pan wie?

– Jarek sprawdzał u Milczanowskiego wszystkich. Posłów, współpracowników z partii, mnie. Agentów eliminował. W Krakowie na listy wyborcze pchał się kiedyś jeden cinkciarz. Jarek zajrzał do papierów i okazało się, że TW, więc kazał go skreślić. Niesiołowski też chciał startować z naszych list, ale szef wypomniał mu donosy na narzeczoną. Zresztą nigdy go nie lubił, nie odpowiadał mu jego sposób bycia. Opowiadał mi kiedyś, że niby taki z niego katolik, a po którymś z głosowań krzyczał do niego na sali sejmowej: "Te, Jarek, po ch...j wam było ruszać chrześcijańskie wartości?".

– Teczkę Wałęsy też przeglądaliście?

– Tylko szef, opowiadał mi o tym później. Czyta, czyta, ale coś mu nie gra. Ortografia – byk na byku, czyli wszystko się zgadza, pisał Wałęsa. Ale stylistycznie bez zarzutu. O co chodzi? Milczanowski mu wyjaśnił. Błędy były Wałka, ale raport dyktowali esbecy.
[…]

Warszawa, rok 1961 r. 12-letni Jarosław (P) i Lech (L) Kaczyńscy w domu rodzinnym

Warszawa, rok 1961 r. 12-letni Jarosław (P) i Lech (L) Kaczyńscy w domu rodzinnym

Autor: Witold Rozmysłowicz

Źródło: PAP

– W Kancelarii Prezydenta dostał pan broń?

– Tak. Domagał się tego Leszek, wówczas minister odpowiedzialny za Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. Jego chronili funkcjonariusze BOR, którzy pod fotelami limuzyny wozili broń maszynową. Chciał, żebym ja miał chociaż pistolet, bo bał się o Jarka.

– Lech bał się bardziej o Jarosława czy Jarosław o Lecha?

– Jeden czuł się odpowiedzialny za drugiego, ale chyba jednak bardziej martwił się Lech. Dzwonił do mnie kilka razy dziennie i prosił, żebym sprawdzał, co robi brat. Nie miał żadnej sprawy. Jak szef był u siebie w gabinecie, to nie pozwalał mu przeszkadzać. Chciał tylko wiedzieć. Wracaliśmy kiedyś z Gdańska kancelaryjną lancią. Noc, środek zimy, a my na letnich oponach. Na dworze minus piętnaście i szklanka na drodze, i do tego jeszcze mgła. Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałem. Jarek całą drogę jechał okutany kożuchem, mnie szyby pozamarzały. Normalnie bylibyśmy w trzy-cztery godziny, a tym razem jechaliśmy całą noc. Leszek, który mieszkał wtedy w służbowym mieszkaniu na Grzesiuka, odchodził w Warszawie od zmysłów. W środku nocy pojechał do BBN, obudził dyżurnego. Obdzwonili wszystkie komendy na trasie z Gdańska do Warszawy. Jak zajechaliśmy, to mama aż się rzuciła Jarkowi na szyję.

– Ona chyba bała się najbardziej.

– Jarek próbował ją chronić przed niektórymi wiadomościami, Lecha zresztą też. Zna pan historie naszych wypadków samochodowych?

– Czytałem o nich w aktach procesu płk. Lesiaka.

– Z pierwszym wypadkiem było tak. Zawiozłem rano Jarka do Sejmu i zauważyłem, że kierownica chodzi mi jeszcze ciężej niż zwykle. Mieliśmy wtedy volvo 460, model bez wspomagania. W warsztacie zdjęli koła i okazało się, że ktoś zrobił w nich 10 mikroskopijnych dziur. Po trzy z przodu i po dwie z tyłu. Napisali mi to na firmowym papierze Regulskiego, w tamtym czasie najlepszej wulkanizacji w Warszawie. Mieli tam profesjonalną wyważarkę Hofmana, więc o pomyłce nie było mowy. Chciałem złożyć doniesienie do prokuratury, poszedłem do Sejmu uprzedzić o tym szefa, ale był przeciwny. Nie chciał, żeby mama i brat się dowiedzieli, martwił się o nich. Ale jakoś udało mi się go przekonać i zawiadomienie zostało złożone. Drugi wypadek wydarzył się w drodze do Elbląga. Lato, piękna pogoda, jedziemy dwulitrową vectrą. Auto nówka, więc mogę trochę przycisnąć. Jadę 160 na godzinę i w pewnym momencie zaczyna nami strasznie rzucać. Ściągnęło nas do rowu, mieliśmy dachowanie, samochód do kasacji. Przyjechała karetka, Jarkowi odstrzeliły pasy, ja na szczęście swoim zwyczajem jechałem w samej koszuli i pod pas miałem podłożony spinacz od bielizny, żeby nie piło. Okazało się, że ktoś poluzował nam wentyl w jednym kole. Sierżant, który przyjechał na miejsce wypadku, powiedział wprost, że ktoś chciał nam pomóc. Tym razem Jarek nie pozwolił mi nawet złożyć zawiadomienia, bo w międzyczasie zadzwonił do mamy i brata, że stanęliśmy na poboczu, poszliśmy za potrzebą i w tym czasie w nasze auto wjechał tir. Zawsze w pierwszej kolejności myślał o najbliższych. I jeszcze jedna historia. Niedoszła podróż brata do USA.
[…]

Rok 1990. Wiceprzewodniczący Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność" Lech Kaczyński (z lewej) i redaktor naczelny "Tygodnika Solidarność" Jarosław Kaczyński

Rok 1990. Wiceprzewodniczący Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność" Lech Kaczyński (z lewej) i redaktor naczelny "Tygodnika Solidarność" Jarosław Kaczyński

Autor: Zbigniew Matuszewski

Źródło: PAP

– Zezwolenie na broń dostał pan bez problemu?

– Tak, z miejsca dali mi rewolwer Smith & Wesson kaliber 9,67, kaburę i amunicję. Przywieźli jeszcze sześciostrzałowego taurusa kaliber 6. Typową broń damską. Mały sześciostrzałowy pistolet. Jarek nosił go w teczce.

– Po co?

– Żeby dodać sobie animuszu.

– Skorzystaliście kiedyś z tych pistoletów?

– Dwa razy było blisko. Wracaliśmy w nocy z Gdańska i jakiś facet ciągle zajeżdżał mi drogę. No, to się teraz zabawimy, pomyślałem. Zatrzymaliśmy się, wyciągam pistolet, który zresztą zawsze nosiłem odbezpieczony, i wysiadam. Oczywiście nie strzeliłem, ale przynajmniej więcej mi drogi już nie zajechał. Drugi raz był pod Belwederem, jak anarchiści oblali nam samochód farbą.

[…]

– Prezesowi nie przeszkadzało pana słownictwo? On nie lubi takiego języka.

– Chyba mi to wybaczał, chociaż sam rzeczywiście tak nie mówił. Siedzę kiedyś za kółkiem, rzucam joby ludziom Milczanowskiego, którzy cały czas nas słuchają, i krzyczę do Jarka, że teraz kolej na wiąchę od niego. On się wykręca, że mu nie wypada, ale mówi, żebym puścił im Beatlesów. Niech sobie posłuchają.

– Kaczyński lubił Beatlesów? Naprawdę?

– A co pan myśli? Obaj wychowaliśmy się na bigbicie. Niebiesko-Czarni, Czerwono-Czarni, "Pod papugami" Niemena, Czerwone Gitary. Szef najbardziej lubił "Historię pewnej znajomości", mówił, że przypominają mu się wakacje nad morzem z dzieciństwa. Kasety do samochodu załatwiał mój zmiennik Michał Sobieszczański. Mieliśmy też trochę zachodniej muzyki. Eltona Johna, "Paroles, paroles" Dalidy czy "Tombe la neige" Salvatore Adamo.

– Prezes siadał z przodu?

– Przeważnie tak, lubił patrzeć na trasę, mijane miasteczka. Z przodu więcej widział.

Rok 2007. Jarosław i Lech Kaczyńscy podczas konferencji na Wydziale Prawa Uniwersytetu Gdańskiego

Rok 2007. Jarosław i Lech Kaczyńscy podczas konferencji na Wydziale Prawa Uniwersytetu Gdańskiego

Autor: Dominik Sadowski

Źródło: Agencja Gazeta

– Chyba dobrze się panu jeździło z Kaczyńskim.

– No, dobrze, dobrze, ale dwie rzeczy były nie do wytrzymania. Pierwsza to temperatura w samochodzie. Jarek bał się, że go zawieje i za nic w świecie nie pozwalał otworzyć okna albo włączyć klimatyzacji.

– Zawsze mówił, że nie chce przynieść do domu przeziębienia, żeby nie zarazić mamy.

– No, nie wiem. Pani Jadwiga, którą też czasem woziłem, nie miała nic przeciwko klimatyzacji. Nawet z panem Rajmundem nie miałem kłopotów. Choć palił jak smok, to w samochodzie po papierosa nie sięgnął. Tylko Jarek mnie nękał duchotą. Jeździłem w samej koszuli, a i tak było mi gorąco. Kiedyś się o to pokłóciliśmy, powiedziałem mu, że nawet Kaligula lepiej traktował podwładnych niż on. No, i druga sprawa to wtrącanie się do jazdy. Skręć w lewo, a teraz prosto, tu w prawo. No, to mu mówię – tu jest zakaz, człowieku! Zrób prawko, to będziesz się wciskać za fajerę. A on, że jak ja robiłem prawko, to on pisał doktorat. I taka to była z nim jazda.

– Dziś długo by się pan u niego nie utrzymał. Wokoło ma samych klakierów.

– A myśli pan, że wtedy to nie miał? Panie prezesie, prezesuniu, panie Jareczku – ludzie już wtedy tak się do niego zwracali. Najbardziej Marek Suski, ten to przebijał wszystkich. Przed Dornem też go ostrzegałem. Czułem, że w końcu zrobi go w jajo, ale nie, Jarek wiedział lepiej. Eee, co ty mi będziesz mówił? – obruszał się. A po latach wyszło na moje. No, niestety, Jarek nigdy nie miał ręki do ludzi.

– Był łatwowierny?

– Jak jasna cholera.

[…]

– Rodzice [Jarosława – przyp. red.] mieszkali pod jednym dachem, ale prowadzili osobne życie. Podobno korzystali nawet z oddzielnych wejść do domu. Jedno wchodziło od Mickiewicza, a drugie od tyłu, od Solskiego.

– Od Mickiewicza na pewno wchodził listonosz, a my podjeżdżaliśmy zawsze od tyłu, bo po drugiej stronie Mickiewicza był burdel i Jarek nie chciał się denerwować. Często narzekał, że widzi ten przybytek z okna, pisał nawet skargi w tej sprawie, ale agencja działała w najlepsze. Bajki o jego potężnych wpływach, jakiejś wszechmocy w rzeczywistości wyglądały właśnie tak. Pod nosem działał mu dom publiczny i on nie mógł na to nic poradzić. […]

[…]

– Mama prezesa chyba pana lubiła?

– Pan, powiedziała mi kiedyś, jest tak blisko z Jarkiem i mam do pana pełne zaufanie. Podarowała mi wtedy piękne pióro wieczne. Ja z kolei przynosiłem jej róże, jej ulubione kwiaty. Jarek zawsze kupował jej siedem róż, a ja – pięć.

Rok 2007, premier Jarosław Kaczyński z matką Jadwigą podczas uroczystości związanych z 63. rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego

Rok 2007, premier Jarosław Kaczyński z matką Jadwigą podczas uroczystości związanych z 63. rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego

Autor: Tomasz Gzell

Źródło: PAP

– Innym kobietom prezes też dawał kwiaty?

– Jak jechał gdzieś na kolację, zawsze pytał, czy w domu jest kobieta. Jeśli była, zawsze zatrzymywaliśmy się po drodze w kwiaciarni. Był bardzo szarmancki.

– A kobiet, które do niego lgnęły, nie brakowało.

– Pewna dziennikarka z lokalnej gazety w Łodzi bardzo się do niego kiedyś zalecała, ale on tego nie odwzajemniał.

– Z Łodzi jest też Janina Goss. Pani Janeczka.

– Bardzo dbała o prezesa, pamiętam, że poleciła mu kiedyś dietetyczkę. Jarek poszedł do niej i dostał rozpiskę, co mu wolno jeść, a czego nie. Nawet sekretarki z biura zaczęły mu wtedy gotować mniej tłusto. Pani Janeczka z kolei robiła szefowi konfitury, przywoziła mu je do biura, a czasem nawet do domu. Jarek nie wiedział, czy ma się za to jakoś odwdzięczyć. W końcu mama poradziła mu, żeby coś jej sprezentował w podzięce. Poszedł do jubilera i kupił jej wisiorek na szyję.

– Ona pewnie potraktowała to jako zachętę do dalszych amorów.

– Możliwe, ale Jarek nie był tym zainteresowany. Wobec niej, ale też wobec innych kobiet zawsze zachowywał dystans.

[…]

– Wasze drogi rozeszły się w 1999 roku.

– Byłem zatrudniony jako kierowca w spółce Srebrna, ale miałem niepisaną umowę, że polecenia wydaje mi tylko Jarosław. Prezesem spółki był wtedy Wojciech Jasiński, do którego – nie ukrywam – czułem awersję. Jasiński za komuny był prominentnym członkiem PZPR, organizacji, moim zdaniem, zbrodniczej. Któregoś dnia przyszedł i mówi, że szef prosi mnie do siebie. Wchodzę do gabinetu, a Jarek zaczyna mi prawić kazanie. Wojtek się na ciebie skarży, jesteś krnąbrny, nie chcesz go słuchać. Była to oczywiście prawda, bo Jasiński chciał mną rządzić, a że jestem ciut nerwowy, to doszło między nami do kilku scysji. Na to ja: że się przecież umawialiśmy – polecenia wydajesz mi ty i tylko ty. "No, tak, ale wiesz, formalnie to on jest twoim prezesem". "Jarek, co ty? Taka gadka to do Władka. Przecież obaj wiemy, że to ty decydujesz". "Wojtek postawił mi ultimatum. Albo on, albo ty. Muszę wybrać jego, nie mam wyjścia". "Tak? No, to wypier...lam". "To wypier...laj".

Listopad 2017. Prezes Jarosław Kaczyński podczas mszy w Święto Niepodległości na Wawelu

Listopad 2017. Prezes Jarosław Kaczyński podczas mszy w Święto Niepodległości na Wawelu

Autor: Jakub Porzycki

Źródło: Agencja Gazeta

– Tak wyglądało wasze rozstanie?

– Potem Jarek rzucił jeszcze jedno zdanie. "Byłeś bardzo dobrym kierowcą", na co ja odpowiedziałem: "Dziękuję ci za to słowo, dobry człowieku" i wyszedłem. Dla mnie honor droższy od pieniędzy. Wie pan – boso, ale w ostrogach.

– "Byłeś bardzo dobrym kierowcą, ale wypier...laj" – to bardzo brutalne pożegnanie po 10 latach przyjaźni.

– Jarek wcześniej mnie kilka razy ostrzegał, ten konflikt narastał. W sumie to rozumiem, że musiał wybrać Jasińskiego, na nasze kłótnie patrzyli inni i trzeba było to jakoś przeciąć. Zresztą, później docierało do mnie, że rusza go sumienie i kombinuje z bratem, jak by mnie tu uhonorować. W końcu zaproszono mnie do pałacu prezydenckiego na 25-lecie "Tygodnika Solidarność", na którym dostałem Złoty Krzyż Zasługi i zrobiłem sobie z braćmi rodzinne zdjęcie.

– To było wasze ostatnie spotkanie?

– Kilka godzin po Smoleńsku próbowałem się jeszcze skontaktować z Jarkiem, ale telefon w biurze odebrał Jacek Cieślikowski, jego asystent. To syn kolegi z pielgrzymek na Jasną Górę, sam polecałem go do pracy. Powiedział mi, że trwa narada, więc poprosiłem tylko, żeby przekazał szefowi kondolencje. Potem minęliśmy się jeszcze na pogrzebie pani Jadwigi. Wyściskaliśmy się i to był ostatni raz, kiedy widziałem Jarka.

Źródło: Materiały prasowe