iStock.com
Pieniądze śmierdzą. Zwłaszcza monety. Jeżeli przekładasz je z ręki do ręki przez cały wieczór, to twoje dłonie nasiąkają tym specyficznym metalicznym zapachem, którego trudno się pozbyć. Jeszcze gorzej jest z ubraniami. Trzymają zapach dłużej niż dłonie. Kiedy pracujesz intensywnie przez kilka godzin w oparach potraw i mocnego alkoholu, wszystko zaczyna śmierdzieć barem. A później przynosisz pracę do domu. Przynosisz ją na swetrze, kurtce, szaliku, spodniach, koszulce. Wracasz, żeby odpocząć, a korytarz, w którym zostawiłaś ubrania, nie może przestać przypominać ci o wódce z colą i quesadilli za 22,50.
Gastronomia, czyli czarna dziura
Wcale nie chcesz przynosić pracy do domu. Monika mówi, że ta robota lasuje mózg. Burger z żurawiną, pasta, piwo pszeniczne, piwo najtańsze, dla pani piña colada, dla koleżanki mojito, dla pana łycha, pan pyta, co tak piękna dziewczyna robi po pracy, dla kolegi tylko frytki, fritz-kola, bo bardziej etyczna, a fajniej jest, jak coś jest bardziej etyczne, dla pana niegazowana, bo coś mu się sypie spod nosa i musi się nawodnić, znowu burger, teraz jesienny specjał z grzybami, vege burger, znowu pszeniczne, znowu najtańsze, quesadilla, working class beer – żubr „weź stary w końcu znajdź jakąś normalną robotę i przestań pić ten shit”, mojito, podwójna żubrówka z sokiem jabłkowym, carlsberg, jakieś ciekawe kraftowe piwo, może IPA, a macie dymione?, znowu żubr i do tego, no nie wiem, może paluszki, burger z żurawiną.
Kiedy stoisz za barem, ludzie ciągle cię obserwują, pytają wzrokiem, kiedy podejdziesz, gdzie ich alkohol, niecierpliwią się, ktoś się wepchnął w kolejkę. Dla klientów bez przerwy istniejesz, ani na chwilę nie przestajesz być niewidoczna. Niektórzy to lubią, innym trudno to znieść. Monika należy raczej do tej drugiej grupy. Ale za coś trzeba kupić jedzenie i zapłacić rachunki, więc czasami po prostu nie ma się wyboru. Wybór to domena tych, którzy mają poduszkę bezpieczeństwa. Możesz pomyśleć nad przekwalifikowaniem się, ale nie stać cię na darmowy staż, ponieważ nie masz oszczędności, a nie da się zjeść wpisu w CV ani zapłacić za rachunki ładnym portfolio. Z równie oczywistych względów nie stać cię na szkolenia i kursy. Jesteś w czarnej dziurze, która nazywa się gastronomia.
Co w głowie ma Monika?
Monika po zmianie trwającej od dziewiętnastej do pierwszej w nocy przychodzi do domu, siada na łóżku i przez godzinę patrzy w ścianę, uspokajając oddech. W tym czasie znikają quesadille za 22,50, piwa pszeniczne, mojito i frytki. Schodzi z niej całe napięcie i uspokaja się młynek. Wtedy może zasnąć.
W gastronomii raczej nie pracuje się z wyboru, tylko z braku wyboru. Średnia płaca tutaj to 2650 złotych brutto, czyli 1900 na rękę. Na umowie o pracę. Ale kto się przejmuje takimi rzeczami jak prawo pracy? Odpowiedź jest równie prosta, co brutalna – w polskiej gastronomii wszyscy kładą na to laskę.
Nawet 40 procent osób w gastro pracuje na czarno. Praw pracowniczych nie pilnują tu ani związki, ani państwo, które po 1989 roku uznało, że przedsiębiorcom nie należy przeszkadzać, bo wszystko wyreguluje wolny rynek. Oczywiście w długiej perspektywie. A jak wiadomo, w długiej perspektywie wszyscy będziemy martwi.
Jeśli gastronomia nauczyła czegoś Monikę, to mówienia w myślach „wal się” ludziom, wobec których nie mogła się bronić w inny sposób.
– Zrobiłam się wtedy mocno agresywna w sposobie myślowego reagowania. Ktoś do mnie coś mówi, a ja w głowie mam „spadaj”. Nie zrobiłam się agresywna zachowaniowo, ale zaczęłam tak myśleć o świecie. To wynik tej roboczej młócki. Czułam frustrację i bunt. To był sposób, aby nie wkładać tego w siebie. „Spadaj” i robiło mi się lepiej – mówi Monika.
*Naukowiec z etatem w gastro *
Dziewczyna w tamtym momencie była już badaczką sztuki, pisała teksty naukowe oraz wykładała. Ale nie miała możliwości utrzymania się z tej pracy. Stąd gastro.
– To był moment, kiedy świat nie dawał mi możliwości realizacji mojego potencjału w tym, w czym podobno jestem dobra. To, czym się zajmuję, jest istotną częścią mojej tożsamości. Kiedy świat mi mówił „nie utrzymasz się z tego”, „nie jestem zainteresowany – ja świat – tym, żebyś ty mogła z tego żyć”, to ja odbierałam jako komunikat: „nie jesteś potrzebna w ogóle”. Uogólnione „SPADAJ” było mi potrzebne, aby zachować przekonanie, że zajmowanie się teorią sztuki ma naprawdę sens: zjeżdżaj, obejrzę ten spektakl, napiszę ten artykuł, przeczytam tę książkę.
Jest rok 2014 i Monika od dwóch lat pracuje na przemian w barach i szatniach instytucji kultury. Zawsze bez umowy. Pracuje na gębę za 10 złotych na godzinę plus napiwki. Wszystko zależy więc od tego, ile godzin wyrobi. Czasami klienci wychodzą o dwudziestej trzeciej, a czasami impreza trwa do czwartej rano. W ten sposób nie można pracować codziennie, bo dostanie się udaru z przemęczenia. Chociaż teoretycznie możesz zarabiać i 3 tysiące, to raczej kłamstewka, aby oszukać samego siebie. Dobre pieniądze w gastro są jak yeti – wszyscy o nich słyszeli, nikt ich nie widział.
Jeśli gastro nauczyło Monikę wyzywania w myślach klientów, to praca w teatralnych szatniach pokazała brzydkie oblicze klasy średniej i wyższej, ludzi, którzy mają się za oczytanych i wrażliwych. Dziewczynom i chłopakom po drugiej stronie lady z numerkami ubrania oddaje jaśniepaństwo. „O popatrz, ona czyta książkę” – mówi pani w sobotnim outficie zdradzającym wysoką pozycję w korporacji. Mówi tak, jakby Monika nie miała uszu. Dziewczyna jest robotem odbierającym numerki i wydającym ubrania.
– Miałam wrażenie, że dla większości jestem po prostu przedmiotem z rękoma – mówi. – To się wyczuwa w spojrzeniu i w geście. Oglądałam moją grupę społeczną z drugiej strony szatni. Jacy wredni potrafią być ci ludzie.
Monika od strony szatni widzi ich od podszewki. Jeśli nikt nie ma pojęcia, jakie ktoś po drugiej stronie lady ma wykształcenie, jeśli nie wie, że Monika obejrzała setki spektakli i potrafi je zanalizować, osadzając w kontekście historycznym, i przeprowadzić analizę porównawczą recepcji dzieła w różnych kręgach kulturowych, to ten ktoś jest w najlepszym przypadku grzeczny, ale to jest grzeczność jak wobec krzesła czy stołu. To jest grzeczność pana, który nie uderzy poddanego. Jest w tym coś z rozkoszy i zarazem obrzydliwości władzy, ducha gnuśnego dworu, który Polski – pomimo prób modernizacyjnych egzorcyzmów – nie chce opuścić.
Najgorsi są pijani kolesie
– To jest zmora. „Umówi się pani ze mną? Nie. A może jednak? Nie. To ja tu postoję, nazywam się Marcin, pracuję w banku”. To jest nadużywanie relacji, w której ja nie mogę powiedzieć „odwal się koleś”. Komunikaty wysyłane przeze mnie były absolutnie nieszanowane. Jednocześnie wyobrażam sobie, że ten człowiek w stosunku do swoich koleżanek i kolegów może być ujmującym człowiekiem. Tylko że w takiej sytuacji, w szatni, przed barem, nie rozumie albo nie chce rozumieć, że wykorzystuje swoją pozycję. Bo ja tu pracuję między innymi po to, żeby mu było miło, więc mogę tylko asertywnie mówić: przepraszam, nie jestem zainteresowana znajomością. Nie mogę mu powiedzieć won. A, i możesz napisać, że ci kolesie są strasznie żałośni – mówi.
No więc piszę – kolesie podrywający nachalnie barmanki, jesteście, żałośni!
Kiedyś Monikę ktoś zapytał, czy nie jest jej nudno tak siedzieć w tej robocie. Pewnie miał dobre intencje, chciał w jakiś sposób wczuć się w sytuację po drugiej stronie. Ale jeśli nie byłeś po drugiej stronie, to nie wiesz, co wypada.
– Co miałam powiedzieć? Że to jest spełnienie moich ambicji? Że się świetnie bawię? To jest trochę tak, jakby ktoś zapytał bezdomnego w grudniu, czy nie jest mu zimno.
Gdzieś w czasie między szatnią a kelnerowaniem był jeszcze zmywak. Przez pierwsze tygodnie pracy Monika nic nie jadła na mieście. Higiena miejsca pracy? Świeże ścierki? Zapomnij, naczynia wyciera się brudną szmatą. Podobną do takiej do podłogi. Jest wilgotna, szara i śmierdzi bagnem. Żyją na niej te same bakterie co w nadbrzeżnym mule. Cóż, tak działa wolny rynek, jak się go nie kontroluje. Klient nie zajrzy na zmywak, a jeśli nie zrobi tego kontrola, to kubki, z których pijecie, naczynia, na których jecie, sztućce, kieliszki, filiżanki i kufle na piwo po wyjęciu ze zmywarki wyciera się do sucha szmatą, która śmierdzi szambem. Szkło nie przechodzi zapachem.
Zmywak, to nie jest fajne miejsce
Dziewczyna robiła na kilku zmywakach. Wszędzie obowiązywał ten sam zwyczaj. Podobno jest tak w całym mieście i w innych miastach też. Bez względu na poziom lokalu. Dlatego Monika nie jadła nic w restauracjach. Ale później przypomniała sobie, że przecież przez całe życie jadła na mieście z naczyń, które wycierane były bagienną szmatą. Pewnie jej bakterie są silniejsze niż te ze ścierek.
Monika mówi, że wypłaty w gastro, na zmywakach i w szatniach są zbliżone. Mało jest w języku polskim określeń, które z tak elegancką lakonicznością wyczerpują temat, jak tradycyjne „szajs nie pieniądze”. Jeśli mieszka się w dużym mieście, to za wypłatę wystarcza na jedzenie i część rachunków. I to nie zawsze. Zazwyczaj musisz wynajmować pokój na końcu miasta. A przecież nie wszyscy w gastronomii to dzieciaki na drugim roku studiów. Niektórzy to osoby, które po prostu utknęły i nie mogą się stąd wyrwać, bo w tej pracy lepi się podłoga.
Monika jest w trochę lepszej sytuacji. Mieszka w odziedziczonym mieszkaniu, więc odpada jej część rachunków. Nie ma też dużych potrzeb. Swój styl określa jako „nieszczególnie zadbany”, nie kupuje ubrań z sieciówek, wystarczą lumpeksy, dużo czyta, ale nie musi mieć książek na półkach, biblioteki w zupełności wystarczą, nie ma parcia na spędzanie jednej trzeciej tygodnia w modnych lokalach. Potrzebuje tylko pieniędzy na jedzenie. Ale i z tym bywało różnie.
Lepiej, żeby tata nie wiedział
– Opisz moją historię tak, żeby nie było można mnie rozpoznać, żeby tata się nie zorientował, że zdarzało się, że chodziłam głodna – zastrzega Monika.
I opowiada, że zdarzało się, że jadła raz, dwa razy dziennie przez dwa tygodnie. Nie z powodu choroby, nie z powodu diety. Monika, wykształcona, inteligentna i pracowita mieszkanka dużego miasta w środku Europy, w kraju, który od ponad dekady należy do Unii Europejskiej, chodziła głodna, bo pomimo wykonywania pracy, nie było jej stać na jedzenie.
– Co najdziwniejsze, to był swego rodzaju wybór. Powiedziałam w pewnym momencie, że nie chcę pracować w komercji. Chcę robić to, co uważam za ważne. Będę dorabiać. Najwyżej będę głodować – opowiada dziewczyna.
Ale chyba nikt, kto dokonuje takiego wyboru, realnie nie sądzi, że będzie chodził głodny.
Jest rok 2004, Dziwnów nad morzem i Prószków w Opolskiem właśnie otrzymały prawa miejskie, startuje kanał TVN Style, nad którego wymówieniem nazwy Polacy głowią się do dzisiaj, a w kwietniu kończy pracę komisja śledcza w sprawie afery Rywina. Jej główną spuścizną jest to, że do Zbigniewa Ziobry po wsze czasy przylgnie ksywka, którą do popkultury osiem lat wcześniej w piosence i na koszulce wprowadza Billy Corgan – „Zero”.
W tym samym roku Monika przychodzi do dużej telewizji, gdzie zaczyna pracować jako asystentka. Szybko awansuje. Z asystentki staje się specjalistką, później pracuje jako copywriterka.
Korpo pierze mózg
Jeśli zastanawiacie się, kto wymyśla te wszystkie „w przyszłym odcinku Magda wybiera się z Pawłem na wakacje. Traf chciał, że w tym samym hotelu w Szarm el-Szejk zatrzymał się Marcin, przełożony Pawła, który od dawna zabiegał o względy Magdy. To się nie może dobrze skończyć”, to robiła to właśnie Monika.
– Oczywiście, że większość z nas miała w nosie same treści – mówi Monika.
W korporacjach medialnych ludzie bardzo rzadko utożsamiają się z tworzonym przez siebie kontentem. Uważają go za szajs, a odbiorców w najlepszym wypadku za kogoś, kto jest sposobem na wyrobienie targetów, a w najgorszym − za podludzi.
– Ale było w tym coś intrygującego. Mieliśmy poczucie, że tworzymy popkulturę. Chociaż nie były to treści istotne i ciekawe artystycznie, pracowaliśmy przy czymś, co miało wielkie dotarcie, czym emocjonowały się miliony ludzi – tłumaczy.
Szybki awans, niezłe pieniądze, 3−4 tysiące złotych na rękę za pół etatu to było coś. Przez pierwsze lata było fajnie. Później coraz mniej. Im dłużej Monika pracowała w korporacji, tym wyraźniej dostrzegała jej gorszą stronę – małe kliki, interesy, bitwy buldogów pod dywanem. I zniechęcenie oraz niespełnione ambicje kolegów i koleżanek z pracy.
W korporacjach pracują często ludzie zdolni, którzy chcieliby się zająć czymś bardziej twórczym. Ale w molochach nie ma miejsca na indywidualną ekspresję. Pracuje się na właściciela, który w zasadzie nie wiadomo kim jest, bo jest rozproszonym akcjonariatem. Lub innym, większym korpo, którego właścicielem jest rozproszony akcjonariat. Pracuje się więc dla nieokreślonego, rozmytego bytu, dla nikogo, dla kapitalizmu z brakiem ludzkiej twarzy.
Tyrać, żeby wyjechać
Za to pracuje się na coś. Na kredyty do spłacenia, na dzieci do nakarmienia, na małżeństwa płaczące o randki w suszarni, psy wyjące o fryzjera, na koty miauczące o odrobaczanie, na kraje do zwiedzania, samochody do wzięcia w leasing. I trzeba to robić, bo wszyscy dookoła to robią. Robią to Piotrek i Tomek, i Magda, i Marcin, i Hanka, i Grzesiek, i Kamil. Wszak głupio być gorszym od Piotrka i Tomka, bo to przecież geje. Głupio, jeśli Magda może sobie pozwolić na wakacje, a ty nie, skoro ona przyjechała z jeszcze mniejszej miejscowości. A Marcin? Przecież on nawet nie ma studiów. Tak samo Hanka, ona nawet nie wie, ile izb ma polski parlament. No i ktoś taki ma mieć lepszy samochód niż ty, który wkuwałeś systemy polityczne świata na studiach na drugim roku i miałeś nawet stypendium naukowe? No, kurka, bez żartów. A Grzesiek i Kamil? To już nawet szkoda gadać.
Nie można się po prostu obrazić na wszystko. A przynajmniej jest cholernie trudno. Strasznie dużo na to wszystko pracowałeś. Przeszedłeś długą drogę, żeby tu się znaleźć nie po to, żeby teraz dać sobie spokój. Może za jakiś czas. Wtedy kupisz sobie domek pod miastem. Naprawdę niewielu się decyduje na odejście. Część się z tym godzi. Ci, w których wewnętrzny konflikt nie gaśnie, wyrzucają odłamki wojny na zewnątrz. Nieświadomie, złośliwymi uwagami, podsrywkami, mało zabawnymi żartami, które są skierowane przeciw kolegom i koleżankom z pracy. Lepiej się czujesz, jeśli ktoś czuje się gorzej. Zwłaszcza jeśli to jest na przykład Hanka, która nie czai metody D’Hondta, a ty ślęczałeś nad jej rozgryzieniem dwa tygodnie na politologii, marząc, że będziesz wiceministrem.
Monika przypomina sobie historię dziewczyny, która w 2012 roku mówiła, że tyle by dała, żeby być w innym miejscu, na przykład w wydawnictwie. Ale kredyt, mieszkanie, dzieci, leasing, wakacje. Tego się nie załatwi z pensji 2800 na rękę.
Dziewczyna w telewizji pracuje nadal, Monika wie to z Facebooka i Instagrama. Koleżanka wrzuca zdjęcia z biura i hashtaguje: #office, #work, #passion. Albo z wakacji; w kadrze jest drink z palemką, na drugim planie błękitna woda i białe jachty. Hashtagi: #polishgirl, #summer, #holidays.
Niewidzialna ręka rynku
Jest druga połowa pierwszej dekady XXI wieku. Znajomi Moniki pracują na cały etat. Spłacają niską ratę we frankach szwajcarskich, myślą, że załatwili system, ale nie przeczuwają nawet tego, co nastąpi w styczniu 2015. Jeszcze wierzą w racjonalną alokację zasobów, ale już niedługo poczują ból fistingu niewidzialną ręką rynku. Monika, pracując na pół etatu, jest dodatkowo freelancerką piszącą artykuły o tematyce kulturalnej do różnych tytułów. Stawki – 100, 200 złotych za tekst. Niewiele. Ale pisanie daje jej dużo radości, pozwala się czegoś nauczyć i zdobywać uznanie w dziedzinie, która ją interesuje, którą uważa za ważną.
Rok przed odejściem z korporacji zapewniającej jej niezłe pieniądze Monika zaczyna wykładać teorię sztuki. Wie, że chce robić to dla ludzi, którzy sami rozumieją, czego chcą się nauczyć.
Praca ze sztuką zagospodarowuje tę część Moniki, której nie może zagospodarować praca w telewizji – poczucie, że robi coś istotnego, czego nie da się przełożyć na tabelkę w Excelu, co ma większy sens niż napychanie kieszeni właścicieli korpo.
Sztuka jest ważna, warto w nią inwestować czas i serce. Monika takie przeświadczenie wyniosła z domu. Zawsze było dużo książek i zawsze ktoś czytał. Półki uginały się pod ciężarem piętrzących się tomów, które ojciec miał poukładać, żeby nie było takiego bałaganu. Lubił majsterkować, zobowiązał się, że zrobi dodatkowy regał, bo książki leżały już na telewizorze i na głośnikach od kupionego w latach dziewięćdziesiątych zestawu Technics. Wtedy to był naprawdę dobry sprzęt, podkreślał status rodziny wielkomiejskich inteligentów z byłej stolicy Polski, która nigdy się nie pogodziła z tym, że przestała być stolicą. Jakoś głupio, żeby leżała na nich „Literatura na świecie”. To nie robi dobrze ani głośnikom, ani „Literaturze”.
W którym pokoleniu dobrze leży garnitur?
Ojciec nie zdążył zrobić mebla. Nie, nie umarł, nie wylądował na wózku, nie dostał Alzheimera. Monika, kiedy zaczęła lepiej zarabiać, po kolejnej kłótni, która wybuchła między rodzicami w trakcie obiadu, po prostu kupiła trzy duże regały z Ikei. Książki już nie uginały półek.
Monika nie wierzy, że jest klasą wyższą z urodzenia. Nie tylko z powodu chronicznego braku pieniędzy. Owszem, nauka i sztuka zawsze były w domu, ale poglądów Monika nie odziedziczyła po rodzicach. Co najwyżej szacunek dla, jak to nie bez ironii określa, „dóbr intelektualnych”. Mówi, że jej mama to konserwatywna inteligentka, tak stereotypowa, jak tylko można sobie wyobrazić. Śmieje się, że matkę ktoś po prostu napisał w książce, że nie może być prawdziwa – zawsze dobrze wyglądająca, mówiąca długimi zdaniami, niezbyt tolerancyjna wobec nowości i uważająca, że „garnitury leżą dobrze w trzecim pokoleniu”. Jednocześnie uwięziona w autostereotypie matki Polki. A Monika wierzy w czarny protest, emancypację, chce przyjmować uchodźców, stara się mówić tak, żeby nie wyrażać klasizmu w dół.
To mama zawsze mówiła, że jest czas na mieszkanie z rodzicami i jest czas, żeby już z nimi nie mieszkać, tylko założyć rodzinę. Co prawda Monika nie założyła rodziny, ale wyprowadzenie się od rodziców uważała za coś zupełnie oczywistego. To ta część spuścizny rodzinnej, z którą się nie dyskutuje. Po prostu przychodzi ten czas, jakiś drugi rok studiów, że się z rodzicami nie mieszka. Dziewczyna wyprowadziła się mniej więcej wtedy, kiedy zaczęła pracę w telewizji. Trochę później kupiła półki na książki, ratując atmosferę przy niejednym wspólnym obiedzie.
Jest rok 2012 i wszyscy z utęsknieniem czekają na koniec świata, cicho wierząc w to, że ten akurat będzie pierwszym z zapowiadanych od dwóch dekad, który się ziści. Przewidzieli go Majowie, miała przylecieć planeta Nibiru, ostatecznie rozwiązać los rodzaju ludzkiego, Roland Emmerich w przeboju kinowym wieścił, że neutrina zaczną gotować wodę w podziemnych zbiornikach. Nic takiego nie miało miejsca, co niektórzy przyjęli z dużą rezerwą.
Tymczasem w Monice po ośmiu długich latach dojrzała decyzja, że po prostu nie chce już pracować w korporacji. Przez ten czas do dziewczyny od środka coraz mocniej pukał etos inteligenckiego domu, a traciła na atrakcyjności wizja robienia popkultury. Koniec końców naprawdę nikt za dwadzieścia lat nie będzie pamiętał tych wszystkich szajsprodukcji o perypetiach wielkomiejskiej klasy średniej. A mama z tatą kłócili się o półki na książki autorów, którzy umarli w latach czterdziestych XX wieku.
– W pewnym momencie ciało daje ci znak, że trzeba coś zmienić. Rzeczy, które sprawiały ci radość, zaczynają irytować. Kiedy wracasz do domu spacerem, czujesz napięcie w kręgosłupie, garbisz się, w lustrze widzisz, że opadają ci kąciki ust – mówi Monika. Nie opuszcza jej wrażenie, że traci kontrolę nad tym, co robi. Że rzeczy po prostu się dzieją. Bez jej udziału.
Każdy przepracowany miesiąc Monika odbiera jak zamykające się drzwi, czuje, że coś traci, i coraz silniej odbiera sygnały od znajomych z pracy, którzy są na fałszywej ścieżce, ale sobie tego nie uświadamiają. To właśnie przez nich atmosfera w korpo jest duszna. Monika nie chce – jak oni – być człowiekiem bez wyjścia. Jest młoda, w czasie pracy skończyła studia i zrobiła podyplomówkę z teorii sztuki. I wie, że właśnie na tym chce koncentrować energię, a nie na udawaniu, że wszystko jest OK, skoro nie jest. Kiedy pracuje w korporacji, umiera jej babcia, zostawiając po sobie nie tylko ciepłe wspomnienia, ale również mieszkanie. Luzuje się jedna pętla na szyi – nie trzeba wynajmować, a rachunki nie są wysokie. Będzie musiała tylko zarobić na ubrania z lumpa i jedzenie. Odchodzi i za chwilę zacznie przygodę z gastronomią. Najwyżej będzie głodować.
Przygoda z gastronomią
W ciągu kolejnych dwóch lat pracy w lokalach w czasie wolnym Monika skupiała się na pracy akademickiej i pogłębianiu wiedzy. Sama wspomina ten czas jako kryzys tożsamości. Dostawała sygnały, że to, co robi w kulturze, robi dobrze, jednocześnie pieniądze, które z tego dostawała, starczały na waciki. Na połowę paczki. Z drugiej strony były gastronomia, szatnia i zmywak – laboratorium, w którym można podglądać społeczeństwo. Tych samych ludzi albo ich znajomych, którzy gratulują dobrego artykułu, oryginalnej koncepcji.
Ten dziwny rozdźwięk nie daje Monice spokoju do dzisiaj. W czasie pracy w gastro wysyłała CV. Przy 160. przestała liczyć. Instytucje kultury, teatry, sceny, portale tematyczne, gazety, domy kultury. Raz na jakiś czas podejmuje współpracę z organizacją pozarządową zajmującą się kulturą. Kroplówką, dzięki której takie instytucje mogą funkcjonować, są pieniądze publiczne z grantów: rządowe, samorządowe, granty udzielane przez inne organizacje pozarządowe, krajowe i międzynarodowe. Te niewielkie zlecenia opierały się właśnie na szukaniu kroplówek, czyli na pisaniu wniosków o granty. Monika dostawała procent od zwycięskiego wniosku. Znaczna większość wniosków nie przechodziła pozytywnie oceny. To znaczy, że Monika najczęściej pracowała za darmo. Frustrujące były również nieprzejrzyste sposoby oceny. Nigdy nie wiadomo, czy wniosek, który dostał dofinansowanie, to nie fundacja założona przez szwagra Pawła, który siedzi w komisji oceniającej. A o rodzinę trzeba dbać, tu jest Polska, a nie Norwegia, tu się tradycyjnym wartościom hołduje, a nie zabiera dzieci za klapsa.
Sztuka za 1500 na rękę
Późną jesienią 2014 roku w końcu odzywa się znany na południu Polski teatr. Poczuła ulgę, dość już baru i szatni, dość zmywaka. Do dzisiaj nie zmywa w domu. Robi to jej chłopak. Monika uważa, że każdy w życiu ma limit naczyń do umycia, ona wyrobiła normę dla kilku pokoleń wiejskiej rodziny, a najczęściej nie są to rodziny małe. Na dźwięk brzęczących w zlewie kubków odsuwa się. Tam leży przydział dla kogoś innego.
W teatrze praca za 1500 na rękę, umowa-zlecenie. W określonym miejscu, pod nadzorem, w określonych godzinach. Czyli, według Kodeksu pracy, powinna być umowa o pracę. No ale jest zlecenie i co pan zrobisz? Państwową Inspekcję Pracy naślesz? To już w tej części Polski w podobnym zawodzie pracy nie znajdziesz przez dekadę. A PIP i tak tylko zajrzy w dokumenty, a więc nie zrobi nic. Początkowo czas pracy jest przestrzegany – osiem godzin, miła atmosfera, przełożona trochę kumpela, trochę ciocia. Wspólne imprezy, wspólna pasja, wydarzenia kulturalne, w których bierze udział lokalna elita artystyczna. Pieniędzy nie jest dużo, ale Monika ma misję. Robi to, bo uważa za ważne. Dla dobrej sztuki warto się poświęcić. Nawet kosztem ograniczenia spożycia kalorii. Warto. To jest ważne, teatr jest ważny.
Monika pracuje z Tomkiem, z którym przyjaźni się od lat. Tworzą małą wysepkę, mogą liczyć na wzajemne wsparcie, jeżeli coś idzie nie tak. A w każdej pracy coś czasem idzie nie tak. Pojawiają się razem na kolejnych imprezach. Po pracy czasem szefowa mówi, żeby wpadli na spektakl. Po spektaklu mówi, żeby pomogli sprzątać.
– Teraz wiem, że ten rodzaj zacierania granicy między pracą a życiem prywatnym był częścią mojego autowyzysku – konstatuje Monika.
Nie potrafiła odmówić, bo szefowa była fajna. A że za pracę, która nie mieści się w obowiązkach, nie dostawała pieniędzy? No cóż, sztuka wymaga poświęcenia.
Z czasem Monice przybywało obowiązków, ale nie pieniędzy. Do tego zwolniono Tomka, a wraz z nim zniknęło wsparcie.
– W pewnym momencie powiedziałam dość. Zwłaszcza że odezwała się inna instytucja, bardzo znana na południu grupa teatralna – mówi Monika.
No więc zmieniła pracę. Na gorszą: w imię dobrej sztuki można wiele poświęcić. Tym razem brak umowy, 1000 złotych na rękę.
Tak rządzi oczytany sadysta
– Jarałam się niebywale – opowiada i za chwilę dodaje – zostałam strasznie wykorzystana. W teatrze rządziły dwie osoby, reżyser i menedżer. Dobry i zły policjant. Reżyser, człowiek do ludzi, ze świetnymi pomysłami. Menedżer – znakomity organizator, oczytany, bardzo inteligentny sadysta. Rodzaj człowieka, który doskonale wie, w którym momencie i w które miejsce ukłuć tak, żeby bolało. Robił to, żeby nie tyle zmotywować do dalszej pracy, ile wyeksploatować w możliwie najbardziej skrajny, a jednocześnie efektywny sposób. To człowiek z gębą pełną lewicowych frazesów, poglądów środowiskowo słusznych, działający jak bezwzględny kapitalista rysowany grubą kreską.
Z miesiąca na miesiąc przybywało obowiązków, ale nie pieniędzy. Tak wygląda autowyzysk, tak wygląda poświęcenie dla sprawy, tak przejawia się nierównowaga w relacji władzy i podporządkowania. W pewnym momencie robisz rzeczy, których nie powinnaś robić, godzisz się na rzeczy, na które nie powinnaś się zgodzić i nie wiesz właściwie dlaczego. Masz wrażenie, że powiedziałaś A i ktoś z ciebie wydusił B. Być może to nawet byłaś ty sama.
– Nigdy nie pojawiła się ani jedna pochwała, że moja praca była wartościowa i solidna, panował klimat ciągłego podpieprzania, małych, złośliwych docinków, które miały wskazać ci twoje miejsce – opowiada dziewczyna.
Atmosfera z pracy zaczęła przesiąkać do domu i odbijać się na jej związku. Ciągłe podenerwowanie, napięcie, niskie poczucie własnej wartości po mistrzowsku rozgrywane przez menedżera, przepracowanie. Chłopak Moniki namawiał ją do zakończenia tego niepotrzebnego okresu w jej życiu.
Jak zerwany film
Jest lato 2015. Monika rezygnuje. Dzisiaj już niewiele pamięta z tamtego czasu. Większość wspomnień na poziomie faktów wyparowało, pozostała pamięć emocji. Kiedy wraca do tamtych momentów, wspomina wrażenie ciężaru na plecach, który pcha ją do ściany. Kiedy o tym opowiada, rozpościera w powietrzu ręce jak do robienia pompek, jak do obrony przed napierającym tłumem, przed wpadnięciem w cierniste krzaki. Pamięta, że broni się przed tą nieistniejącą ścianą, odpycha się od niej, brakuje jej tchu, odpycha się coraz mocniej i mocniej, ale ciężar na plecach jest coraz większy. Monika nie ma możliwości obrony, jest tylko ucieczka w bok, przed zgnieceniem, połamaniem wszystkich kości. Kiedy o tym mówi, sztywnieje, mięśnie płatają jej figle, robią się jak drewno.
– Gdyby nie mój chłopak, musiałabym wracać do gastro – mówi.
Prekariat to nowa klasa społeczna – przesuwalna masa ludzkich ciał na rynku pracy i pokiereszowanych ambicji, wieczni rozbitkowie, którym nie da się nakreślić żadnej klarownej linii kariery. Klasę tę opisuje się przez szereg braków – pewności zatrudnienia, ubezpieczenia zdrowotnego, emerytalnego, możliwości wzięcia urlopu, możliwości planowania w horyzoncie dłuższym niż miesiąc. Dla prekariatu nic nie rozpływa się w powietrzu, bo nic nie zdążyło się zestalić.
– Jasne, że czuję się prekariuszką. Słabe jest to, że pracujesz, że dajesz z siebie to, co najlepsze, i że nie możesz się z tego utrzymać, że nie masz gwarancji stałości zatrudnienia, o emeryturze nie wspomnę. To nie jest fajne – mówi Monika.
Ale ma coś, co uważa za ważne, kościec tożsamości, teorię sztuki, której tak wiele podporządkowuje.
– Mam jasny cel. Wiem, że chcę zajmować się teorią sztuki. I wszystkie rzeczy po drodze wynikały z tego, że ta główna linia nie daje mi utrzymania – kwituje. – Dlaczego pracowałam za takie pieniądze? Uważałam, że teatr jest ważny. Nadal uważam, że kultura i nauka są ważne.
To jest coś, czego jej zdaniem nie załatwi wolny rynek. Wolny rynek obsługuje treści najłatwiejsze do skonsumowania.
– Kultura może służyć rozrywce lub ważniejszym rzeczom, a rynek stawia głównie na rozrywkę. Wcale nie chodzi mi o to, że to jest mniej wartościowe. Chodzi o to, że gdyby selekcji miał dokonywać tylko rynek, to stracilibyśmy coś ważnego. Pytasz, po co ma istnieć to inne? To, co jest poza rozrywką? Ponieważ buduje to nas jako ludzi i jako społeczeństwo. To chyba najszersza rama mojego przekonania – tłumaczy.
Jeśli nie rynek to co? Państwo, które jako gracz nie musi liczyć się z kaprysami konsumentów. Tak uważa Monika.
– W moim obrazie świata państwo powinno zapewnić kulturę. Tak jak zapewnia chodnik, tak powinno zapewnić istnienie teatru. A w Polsce tę funkcję przejęły organizacje pozarządowe. Mówi się, że NGO-sy powinny mieć swoich sponsorów. Ale sponsorzy przeznaczają pieniądze nie po to, żeby się przyczynić do rozwoju dobrej sztuki. Przynajmniej nie jest to zjawisko częste. Sponsorzy robią sobie w ten sposób reklamę. I w tym miejscu zatoczyliśmy koło i wróciliśmy do wolnego rynku – wyjaśnia.
W tej chwili utrzymuje ją chłopak. Oboje doszli do wniosku, że tak będzie lepiej. I dla niej, i dla niego, i dla nich. On zajmuje się geoinformatyką. Monika nie do końca wie, co to jest, coś zupełnie spoza jej świata. Roboczo myśli o tym jak o projektowaniu Ziemi. Dzięki jego pieniądzom z projektowania planety Monika ma szansę na rozwój, na współpracę międzynarodową. Podczas wyjazdów na sympozja poznaje ludzi z lepszego świata, takich, którzy zajmując się tą samą tematyką co Monika, mogą nie tylko jeść i kupić zimowe buty, ale również raz na jakiś czas pozwolić sobie na wakacje.
– Jeżeli jakaś gazeta, portal lub uczelnia zajmujące się tym, w czym się specjalizuję, zatrudniłyby mnie na etacie, to mogłabym z tego żyć. Ale etatów jest mało. Abym pracowała, muszą zwolnić się miejsca – mówi. – Po prostu ktoś musi tam umrzeć.