Getty Images

El unico riesgo es que te quieras quedar – to hasło reklamowe widniejące na kolumbijskich lotniskach. Skierowane szczególnie do tych turystów, którzy obawiają się porwań, gwałtów, napaści i chorób. Do tych którzy uważają Kolumbię za tropikalny, dziwny i skrajnie niebezpieczny kraj. Czyli do mnie, sprzed wyjazdu.

"Co to właściwie znaczy?" - zapytałam pilota naszej wycieczki, Artura.

"'Jedyne ryzyko jest takie, że będziesz chciała tu zostać'" - odpowiedział, a ja się roześmiałam. Roześmiali się też wszyscy uczestnicy naszej wycieczki, prócz niego i drugiej pilotki– Natalii. Pomyślałam, że to pewnie dlatego, że słyszeli to zdanie już tysiąc razy. Myliłam się.

Po raz pierwszy wytykali mnie palcami

Nie umiem powiedzieć, co zdziwiło mnie najbardziej, gdy po raz pierwszy zobaczyłam kolumbijskie miasto – ludzie śpiący na trawie, kobiety z gigantycznymi implantami w pośladkach, czy przepiękne graffiti na niemal każdym murze. Ale mogę z całą pewnością powiedzieć, co zdziwiło mieszkańców Bogoty. To byłam ja, samotnie przemierzająca stołeczne uliczki.

Graffiti w Kolumbii jest formą sztuki.

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL

Po mniej więcej 5 minutach od wyjścia z hotelu w Bogocie, a był to mój pierwszy samotny spacer, podeszła do mnie grupa młodych Kolumbijczyków i Kolumbijek. Wyglądali jak paczka znajomych, którzy wybrali się na piwo. "Foto, foto!" - powtarzali, a że znajdowaliśmy się na ślicznym deptaku, pomyślałam że chcą, abym zrobiła im zdjęcie.

"Ok! No problem" - powiedziałam, wzięłam telefon od jednego z nich i czekałam, aż się ustawią, ale oni patrzyli na mnie zdziwieni. "No! Foto you. You foto!" - zaczęli się śmiać, a ja zrozumiałam, że to mi chcieli zrobić zdjęcie. Oburzona powiedziałam "No!", bo wtedy jeszcze nie wiedziałam i jeszcze nie przywykłam do faktu, że choć Bogota jest miastem tysiąca kolorów, najdziwniejszym z nich są bladzi, biali ludzie.

Widok na Bogotę z 30 piętra.

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL

Tego wieczoru w Bogocie, Kolumbijczycy pytali jeszcze dwa razy, czy mogą zrobić mi zdjęcie. Później nawet jeśi nie pytali, to czułam, że i tak robili, patrząc na mnie z zaciekawieniem i wskazując palcami. Gdy wyjeżdżałam z Kolumbii na lotnisku podeszła do mnie kobieta. – Amusing I meet you here! – krzyknęła, jakbyśmy były starymi znajomymi. Pokazała na swój telefon i wyjaśniła, że spotkała mnie pewnego dnia na mieście. Widziała, jak piłam kawę i zrobiła mi zdjęcia. – I have your picutures in my phone! – mówiła zadowolona, a ja zrozumiałam pierwszą ważną rzecz – to nie był rasizm, próba zawstydzenia, ani obraza. To była ciekawość zmieszana z ogromną serdecznością. Za to nie można było się gniewać.

Myślałam, że to wypadek, a to była tylko siesta

W porze siesty, Kolumbijczycy udają się na odpoczynek. Idą na restauracji, bądź zamawiają na wynos obiady w białych pojemnikach. Ponieważ wielu z nich handluje na ulicy, nie mogą po prostu wyjść z biura, mogą tylko oddalić się od stanowiska pracy. Jeśli te stanowiska mieszczą się nieopodal ruchliwych ulic, Kolumbijczycy jedzą posiłek, a następnie relaksują się na pasach zieleni. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam czterech mężczyzn leżących bez ruchu na trawie, która oddzielała od siebie pasy na drodze ekspresowej, pomyślałam że miał miejsce straszliwy wypadek. Drugiego dnia już całkowicie przywykłam do ludzi leżących pod drzewami, przy drogach i na chodnikach. Trzeciego dnia nie zdziwił mnie nawet widok nieruchomych Kolumbijczyków przykrytych foliowymi workami, którzy w ten sposób zabezpieczają się przed deszczem, żeby nie zmoknąć w czasie drzemki.

Mężczyzna odpoczywający w centrum Bogoty.

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL

Siesty na miejskich ulicach, czy pod drzewami, dobrze pokazują, jak bardzo Kolumbijczycy cenią odpoczynek. Przerwa na posiłek, lub kawę jest tu kwestią absolutnie podstawową. To dlatego w Kolumbii na każdym rogu można znaleźć kawiarnię, w której zawsze są klienci. Kupno kawy nie wiąże się z dużymi kosztami, w przeliczeniu na złotówki, cena waha się od 60 groszy (tzw. tinto - mała czarna) do 6 zł (duża latte z cukrem). Trzeciego dnia wycieczki, w mieście na północy kraju, Villa de Lyeva, wyszłam na rynek, by kupić kawę na wynos przed odjazdem autokaru. Znajdowało się tam około 10 kawiarni, gdy weszłam do pierwszej prosząc o kawę w kubku z przykrywką usłyszałam: "No, no. Only here, no cofee to go", a pani przekierowała mnie do następnej stamtąd do następnej i do następnej i jeszcze do następnej kawiarni. W końcu, z maleńka kawą w styropianowym kubku, bez nakrywki, pobiegłam do autokaru, rozlewając połowę po drodze. "Artur, dlaczego oni mają tyle kawiarni, a w żadnej nie ma przykrywek, ani kubków na wynos?" - zapytałam naszego pilota. "Bo kawa jest po to, żeby porozmawiać, usiąść i się zrelaksować. Nie po to, żeby biec przed siebie. Oni bardzo cenią spokój i rozmowę z drugim człowiekiem" - odpowiedział, a ja wyobraziłam sobie, co by się stało, gdyby to w warszawskich kawiarniach zabrakło białych przykrywek...

Na terenie całej Kolumbii co czwarte drzwi, to drzwi do kawiarni.

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL

Oto tajemnica kolumbijskich kształtów

Zawsze myślałam, że dla Latynosek matka natura była po prostu łaskawsza. Myliłam się. No, może nie całkowicie, ale w pewnej części. Przemierzając kolumbijskie miasta, nie ważne czy jest się kobietą czy mężczyzną nie sposób nie zwrócić uwagi na gigantyczne piersi i jeszcze większe pośladki Kolumbijek (tym bardziej, że typowym ubiorem są tu bluzki odsłaniające dekolt i obcisłe skórzane leginsy). Kolumbia jest jednym z państw, w których najczęściej dokonuje się operacji plastycznych. Ze względu na ogromny popyt, zabiegi powiększania biustu i pośladków są dużo tańsze, niż w pozostałych częściach świata (koszt za wstawienie implantów piersi to około 2000 dolarów). Żeby wyjaśnić fenomen chirurgii plastycznej trzeba wspomnieć o ideale kolumbijskiego piękna i pewnym oryginalnym artyście. Fernando Botero maluje wszystko, co w świecie uchodzi za piękne, ale powiększa to do rozmiarów XXL. Jego obrazy uważane są za kanon kolumbijskiej sztuki i w pewnym sensie wyznaczają też kanony kolumbijskiego piękna.

Figurka w hotelowym lobby oraz Mona Lisa według Botero.

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL

Wydatne kształty są wśród tutejszych kobiet bardzo pożądane. Świadczą o zdrowiu, płodności i po prostu uchodzą za niezwykle seksowne. W każdym sklepie z damską odzieżą można znaleźć specjalne majtki podnoszące pośladki – "Butt Lifter Pants" oraz body sięgające do pół uda, gdzie w miejsce pośladków i biustu wszyte są naprawdę grube poduszki.

Reklama widoczna w witrynie jednego ze sklepów z damską odzieżą.

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL

Trudno w to uwierzyć, ale to właśnie rodzice fundują swoim pociechom pierwszą operację plastyczną z okazji Quinceañer'y, czyli 15-tych urodzin. Quinceañera dotyczy dziewczynek i wyznacza granicę między dzieciństwem, a dorosłością. Z tej okazji Kolumbijki odwiedzają profesjonalnych stylistów, zakładają gigantyczne różowe suknie i obwieszają świecącymi ozdobami. Biorą udział w sesji zdjęciowej i organizują wielkie przyjęcie dla przyjaciół oraz krewnych, a rodzice biorą kredyt na kupno wymarzonego prezentu dla swoich małych kobietek - operacji powiększania piersi bądź pośladków.

15-letnia Kolumbijka podczas urodzinowej sesji zdjęciowej. Gdy zobaczyła, że patrzymy, zaczęła nam machać

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL

Prostytutka wśród biznesmenów

O Cartagenie wiedziałam tyle, że jest biznesową stolicą Kolumbii, że mieszkają tam niezwykle bogaci ludzie, i że jest głównym ośrodkiem kolumbijskiej seks-turystyki. Do mieszczącego się na wybrzeżu hotelu przyjechaliśmy w nocy, więc prócz oświetlonych wieżowców nie widziałam właściwie niczego. Był to dopiero czwarty dzień wycieczki i wciąż nie mogłam przyzwyczaić się do sześciogodzinnej zmiany czasu, więc obudziłam się bardzo wcześnie. O 6 wyszłam z hotelu do oddalonej o kilkanaście metrów kawiarni - Juan Valdez, z najlepszą kawą w kraju.

Plan w jednej z centralnych dzielnic Cartageny.

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL

Idąc te kilkanaście metrów spotkałam cztery afroamerykańskie prostytutki. Ze srebrnymi torebkami na ramionach, rozmazanym makijażem i obcasami w dłoniach schodziły ze zmiany. Jedna z nich nagle się zatrzymała, stanęła naprzeciwko kawiarni i zaczęła głośno krzyczeć.

W Kolumbii prostytucja jest oficjalnie nielegalna.

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL

Przemknęłam obok i weszłam do eleganckiego wnętrza. W środku było już kilkoro biznesmenów. Siedzieli i obradowali, a ona im przeszkadzała. Patrzyła przez przeszkloną szybę i całą sobą wykrzykiwała coś po hiszpańsku. Zdążyłam złożyć zamówienie, a baristka przygotowała mi kawę (choć tam wcale się nie spieszą), a ona dalej krzyczała. Zdążyłam wypić połowę, a druga połowa zdążyła całkowicie wystygnąć, a ona dalej krzyczała. Biznesmeni, którzy być może kilka godzin wcześniej skorzystali z usług jej koleżanek, kilkukrotnie przerwali dyskusję i z niesmakiem pokręcili głowami. Patrzyłam na nią, ale nie zapytałam nikogo, co ona tak krzyczała i to jest rzecz, której chyba najbardziej żałuję z całego tego wyjazdu. Bo kiedy wchodziłam z powrotem do hotelu, ona dalej krzyczała.

Tak Kolumbijczycy radzą sobie z biedą

Minimalna płaca w Kolumbii wynosi 273 dolary, czyli niecałe 1000 zł na miesiąc. Ale nawet takimi pieniędzmi nie każdy może się cieszyć - szacuje się, że jedna trzecia Kolumbijczyków żyje poniżej granicy ubóstwa. Wysoki poziom biedy najlepiej widać na obrzeżach miast. Dopiero wyjeżdżając z przestrzeni zajętej przez wieżowce, można dostrzec maleńkie domki zwykłych Kolumbijczyków.

Domy zajmowane przez przeciętne kolumbijskie rodziny.

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL

O ogromnej biedzie na terenie całego kraju, czytałam jeszcze przed wyjazdem. Byłam przygotowana na widok ludzi proszących o pieniądze, dlatego zszokowało mnie, że w ciągu dwóch tygodni spotkałam tylko jedną żebrzącą osobę - starszą kobietę bez nogi, która po prostu siedziała na chodniku, trzymając w rękach koszyczek z monetami.

Mężczyzna przed sklepem.

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL

Kolumbijczycy lubią się relaksować na pasach zieleni i popijać kawę, ale dobrze wiedzą, kiedy zakasać rękawy. Zamiast żebrać na ulicach, wolą robić na nich interesy, a że miejskich handlarzy przybywa, wymyślają coraz nowsze sposoby na zarobek. To dlatego w kościelnych przedsionkach można kupić mopy, szmaty i płyny do naczyń. Przy każdej większej ulicy pośpiesznie pracują pucybuci, do których o każdej porze ustawiają się duże kolejki. Handlarze rozkładają na chodnikach niemal każdy rodzaj towaru - filmy, bieliznę, jedzenie, biżuterie i kapelusze. Przy wyjściach z muzeów i innych budynków przyciągających turystów, siedzą kobiety z wózkami, do których na łańcuchach przyczepione są telefony komórkowe. Za minutę połączenia płaci się około 70 groszy.

Mopy sprzedawane w przedsionku kościoła, pucybuci oraz oraz kobieta handlująca połączeniami telefonicznymi.

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL

Jedną z najbardziej przykrych dla mnie form handlu była działalność Palenqueras - czarnych kobiet w kolorowych, tradycyjnych sukniach, które z misami pełnymi owoców przechadzały się po cartageńskim rynku. Palenqueras wywodzą z dawnej wsi San Basillo de Palenque. Mówi się, że to właśnie z San Basillo de Palenque wyzwolono pierwszych afrykańskich niewolników. Na cześć tego szczęśliwego zdarzenia, kobiety zwane Palenqueras chodzą po ulicach w tradycyjnych kolorowych sukniach, dają się fotografować i sprzedają tropikalne owoce turystom. Prawda wygląda jednak nieco inaczej - Palenqueras wcale nie są radosne. Wściekłe i ociekające potem rozglądają się dookoła w poszukiwaniu turystów, którzy ukradkiem robią im zdjęcie. Jeśli takich znajdą, nie odpuszczają. Z misami pełnymi czerniejących bananów i ananasów biegną za nieszczęśnikami i domagają się pieniędzy "Many, Many. One Dolar!" - krzyczą. Jeśli nie dostają tego, czego chcą, kręcą głowami i mamroczą pod nosem coś, co z pewnością nie jest pieśnią pochwalną na cześć wolnej Ameryki.

Palenqueras na rynku w Cartagenie.

Źródło: flickr/wikipedia

Lekcja socjologii u genialnego fryzjera-geja

"Kolumbijczycy wierzą, że ich fryzjerzy są najlepsi na świecie. Peluqueros (hiszp. fryzjerzy) są niezwykle pewni siebie, jak artyści czy wizjonerzy" - mówił nasz przewodnik, a ja pomyślałam, że dobrze się składa. Po przyjeździe do Kolumbii, ze względu na ostre słońce, moje włosy zmieniły barwę z brązu na mysio-rudy i bardzo potrzebowały wizjonera. Wybrałam salon mieszczących się na cartageńskim wybrzeżu, w jednym z gigantycznych wieżowców biznesowych. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że będzie to najlepsza lekcja wiedzy o społeczeństwie. To właśnie na skórzanym fryzjerskim fotelu „Loreal'a” dowiedziałam się, co w praktyce oznacza podział obywateli Kolumbii na sześć klas ze względu na miesięczne zarobki.

Piękna i bogata Cartagena.

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL

Kiedy weszłam do bogatego wnętrza nie miałam wątpliwości kto tu jest szefem, ani jakiej jest orientacji seksualnej. Niewysoki łysy Kolumbijczyk w mokasynach, z rolexem i łańcuchami na szyi chodził energicznie między fotelami, kontrolując pracę swoich podwładnych. Słabo mówił po angielsku, ale zrozumiałam o co mi chodzi, gdy tylko zdjęłam kapelusz. "Ajajajaj! Dizaster, dizaster!" - powtarzał. Po chwili zastanowienie pokazał zdjęcie proponowanego koloru. Kiwnęłam głową, a on przystąpił do dzieła raz po raz podśpiewując latynoskie melodie, albo mamrocząc "Dizaster... dizater. Who did this to her?... ". Bez wątpienia był wizjonerem i bez wątpienia był szóstką, to znaczy reprezentował najbogatsza klasę w kolumbijskim systemie społecznym. Jego współpracownik być może kochanek, wysoki, brodaty, 30-letni Kolumbijczyk wyglądał na piątkę. Uczeń wpatrzony w mistrza, ubrany w elegancki garnitur z bezwzględnym poczuciem wyższości wobec pozostałych pracowników. Na stanowiskach obok pracowali dwaj inni fryzjerzy, kobieta i mężczyzna, o ciemniejszych karnacjach, ubrani w robocze stroje. Mogli mieścić się w czwartej i trzeciej klasie. Chociaż poruszali się z dużo mniejsza pewnością po salonie, cała czwórka zwracała się do siebie per "señor" i "señora". Po imieniu mówili tylko do Klaudii - najstarszej z nich, kobiety około siedemdziesiątki, która w salonie piastowała najniższe stanowisko. Klaudia zamiatała włosy z podłogi i pomagała przy klientach. Przez chwilę suszyła mi włosy, ale tylko przez chwilę, bo dosłownie po minucie nadęty 30-latek wyrwał jej suszarkę z dłoni. Wywrócił oczami i krzyknął "Klaudia, Klaudia, por favor!". "Disculpe señor" - przeprosiła cichutko Klaudia.

Cartagena, widok ze starego miasta na dzielnicę biznesową.

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL

Moja wizyta skończyła się przed samym zamknięciem. W drzwiach minęłam się z kilkoma Afroamerykankami, które przyszły, żeby posprzątać salon. Zarówno one, jak i Klaudia reprezentowały uboższą część społeczeństwa, niż reszta pracowników. Przed wyjściem zdążyłam tylko odpowiedzieć na ich wesołe "Ola!" i usłyszeć, że nadęty 30-latek, jako jedyny nie odpowiedział nic, całkowicie ignorując cztery nowo przybyłe kobiety.

Byłam bardzo zadowolona z moich niezwykle starannie wykonanych blond pasemka, ale ciągle myślałam o tym 30-letnim pomocniku fryzjera, który bardzo nie pasował do mojego obrazu otwartej i tolerancyjnej społeczności Kolumbijskiej.

To jest tak piękne, że nie może być prawdziwe

Kilka razy doświadczyłam tego uczucia w snach, widząc jakąś wyimaginowaną krainę. "To jest tak piękne, że nie może być prawdziwe" myślałam, a sen się kończył. Kiedy wjechaliśmy na teren Barú doświadczyłam dokładnie tego uczucia, ale tym razem nie obudziłam się. Barú jest 25-kilometrową wyspą na obrzeżach Cartageny. W wielu miejscach jej szerokość nie przekracza jednego kilometra, więc z łatwością można dostrzec nieruchomą taflę Morza Karaibskiego po obu stronach lądu. Na wyspie mieszka około 20 tysięcy ludzi, którzy albo żyją z turystyki, albo są tak bogaci, że nie muszą już nic robić. Barú podzielona jest na prywatne posiadłości, funkcjonujące jako kompleksy turystyczne. Przez dwa dni mieszkaliśmy w jednym z takich kompleksów o nazwie "Royal Decameron" i ze względu na trzy rzeczy - kolory, klimat i muzykę - były to jedne z najbardziej niesamowitych dni mojego życia.

Plaża na wyspie Baru.

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL

Trudno powiedzieć, jaki kolor przeważa na Barú: błękit nieba, turkus morza, żółć słońca, czy głęboka zieleń dżungli, przez którą trzeba przejść, żeby dostać się z apartamentu na plażę. Mimo tysięcy turystów dzika gęstwina pozostała nietknięta. Popularność wyspy nie przeszkadza też iguanom, które bez żadnych obaw spacerują po chodnikach, wygrzewają się na żywopłotach i straszą turystów nad basenem.

Na Barú ludzie są wyluzowani. Z kapeluszem na głowie i drinkiem lub kawą w dłoni przechadzają się po wyspie. Nie są nadęci, o czym przekonałam się próbując przeprowadzić sondę na temat "pierwszego skojarzenia z Polską". Z mikrofonem i telefonem na wielkim statywie przerywałam im rozmowy przy barze albo kąpiele w basenie, żeby zapytać o oddalone 10 tys. km. państwo. Polacy nie byli by zachwyceni z takiego obrotu sprawy, ale nie Kolumbijczycy. Z życzliwością i wielkim staraniem mówili o wszystkim, co wiedzieli o naszym kraju.

Gośćmi na wyspie byli przede wszystkim bogaci Kolumbijczycy o jasnych karnacjach, biali Amerykanie i równie biali Europejczycy (nie licząc kilku Polaków spieczonych jak buraczki). Obsługę stanowili wyłącznie bardzo ciemni Kolumbijczycy lub Afroamerykanie. Wierzcie lub nie, ale to nie było komfortowe uczucie, kiedy dopytywali, jak smakowała kolacja, czy dolać kawy, albo posprzątać pokój. Poczucie jakiejś wszechobecnej ukrytej dyskryminacji towarzyszyło mi do pierwszej, wieczornej dyskoteki. Miała być salsa, DJ i open bar, ale wcześniej wszystkich gości zaproszono na pokazy taneczne. Ku mojemu zaskoczeniu na scenie prócz animatora pojawiły się cztery osoby z obsługi hotelowej. W roboczych uniformach, trochę nierówno i chaotycznie rozpoczęli taniec. Ich występ był tak energetyczny i w gruncie rzeczy doskonały, że całkowicie porwał publiczność.

Później było jeszcze lepiej. Kiedy gości zaproszono na parkiet, owładnięta latynoską euforią, postanowiłam zatańczyć salsę. Widok był prawdopodobnie żałosny, spadły mi klapki i szybko zgubiłam rytm, ale ci, którzy przed chwilą wywijali na scenie, stali obok, klaskali, uśmiechali się i wyciągali kciuki w górę. Wtedy na tym parkiecie, wszyscy bawiliśmy się razem.

Kiedy wróciłam do pokoju, pomyślałam, że ci ludzie po całym dniu pracy, z autentyczną radością wykonali pokaz, którego nie zapomnę do końca życia, a potem zeszli ze sceny i tańczyli salsę z tymi, dla którym wcześniej robili kawę i sprzątali pokoje. Trzeba mieć niemało dystansu, luzu i życzliwości, żeby zdobyć się na coś takiego. Dla mnie właśnie tacy są Kolumbijczycy.

Esta es Colombia. Esta es es increíble

Minęły dwa tygodnie od kiedy wróciłam do domu. Wszyscy pytają, co najbardziej zszokowało mnie w Kolumbii. Odpowiadam, że widok Morza Karaibskiego, wieżowce w Bogocie i ogromne iguany. Ale tak naprawdę, najbardziej zdziwiła mnie codzienność Kolumbijczyków. To, że kiedy ktoś wiąże buty na chodniku, blokując ruch, nie złoszczą się, tylko cierpliwie czekają. Że na każdym kroku się do siebie uśmiechają. Że nie biegną ulicami, nie przepychają się, nie chrząkają wymownie, nie narzekają. Że tańczą jak szaleni. Że bez żadnej krępacji przytulają się i całują. Zdałam sobie też sprawę, że bardzo bolesna historia kraju, nie musi determinować zgorzkniałości mieszkańców, a trudna sytuacja ekonomiczna nie decyduje o ich szczęściu.

Kolumbia to przepiękny i cholernie poruszający kraj. Pamiętacie to hasło reklamowe? Po dwóch tygodniach spędzonych tam, podobnie jak naszych przewodników, mnie też przestało śmieszyć, a zaczęło zastanawiać. Więc, jeśli chcecie jechać do Kolumbii, jeźdźcie ale muszę was bardzo poważnie ostrzec: "El unico riesgo es que te quieras quedar".

Kolumbijska flaga na wzgórzu w Cartagenie.

Autor: Marianna Fijewska

Źródło: WP.PL