PAP/EPA
"16 lat po Bondzie Pierce Brosnan nadal wygląda lepiej niż ty" – bezceremonialnie stwierdza "Esquire". I nie ma w tym ani grama przesady. Wciąż uznaje się go za ikonę stylu i elegancji. A jeśli wierzyć ekspertom, nikt nie nosi koszuli i marynarki tak jak on.
Choć właśnie stuknęło mu 65 lat, czas jest dla niego nad wyraz łaskawy. On tłumaczy, że po prostu stara się nie stetryczeć. Na planie pierwszej "Mamma Mii!" nauczył się surfować i najwyraźniej fale dobrze mu służą.
Jak sam mówi, najlepsze ma już za sobą, ale ani myśli o emeryturze. Ciągle pojawia się w kilku filmach rocznie. Najnowszy, "Mamma Mia: Here We Go Again!" właśnie wchodzi na nasze ekrany.
Od początku pod górkę
Rola agenta 007 była mu pisana praktycznie od samego początku. Choć musiał swoje odstać w kolejce.
Urodził się w małej mieścinie we wschodniej Irlandii jako jedyne dziecko stolarza Thomasa Brosnana i młodziutkiej May Smith. Krótko po narodzinach chłopaka, ojciec wziął nogi za pas. Pojednali się dopiero w połowie lat 80. Niedługo potem tata aktora zmarł.
Bezrobotna i nieradząca sobie ze stygmatem samotnej matki May oddała syna pod opiekę dziadków i wyjechała do Londynu. Tak zaczęła się tułaczka chłopca, mająca swój finał w internacie niejakiej pani Eileen.
- Moja matka była odważną kobietą. Podjęła stanowczy krok decydując się na wyjazd do Anglii. Chciała po prostu lepszego życia dla mnie i dla siebie – bronił jej po latach aktor w "E! News".
Wymowny zbieg okoliczności
Kiedy skończył 11 lat, szczęście się do niego uśmiechnęło. Matka ponownie wyszła za mąż i sprowadziła syna do Londynu. Jej nowym wybrankiem był William Carmichael. Rodowity Szkot, pasjonat kina i jak się okazało porządny facet.
– Tak naprawdę powinienem być ojcu wdzięczny, że zostawił matkę – zwierzał się w wywiadach Brosnan. – Gdyby się nie rozstali, moje życie wyglądałoby inaczej. Dorastałbym w Irlandii. Nie chodziłbym do szkoły w Londynie. Ale przede wszystkim nie miałbym takiego ojczyma. Bill stał się dla mnie nie tylko rodzicem, także autorytetem, przyjacielem, przewodnikiem w życiu.
Ale Pierce zawdzięcza mu coś jeszcze. Latem 1964 r. William zabrał pasierba do kina na "Goldfingera" Guya Hamiltona. Był to trzeci film o Jamesie Bondzie, a zarazem pierwszy obejrzany przez Brosnana na wielkim ekranie.
Czas pokazał, że trudno o bardziej wymowny zbieg okoliczności. Jednak zanim Pierce usłyszał "Kamera, akcja!", musiało minąć jeszcze trochę czasu.
"Dziękuję Bogu za ciebie, drogi chłopcze!"
Najpierw trafił do londyńskiego ogólniaka. Szykanowany za swój akcent dorobił się ksywy "Irlandczyk". Towarzyszy mu ona po dziś dzień.
Stolica rozbudziła w prowincjuszu artystyczne ambicje. Wylądował więc w szkole plastycznej. Jednak kiedy przez przypadek trafił na warsztaty teatralne w Oval House, wiedział, że już nic nie będzie takie same.
Droga do aktorstwa wiodła jednak przez… cyrk. Brosnan przez trzy lata z powodzeniem występował jako połykacz ognia. Do momentu kiedy zaczęły spływać interesujące role. W między czasie parał się różnymi fuchami. Był m.in. taksówkarzem oraz sprzedawcą warzyw w centrum Londynu.
Przełomem okazał się angaż do przestawienia "The Red Devil Battery Sign" według Tennesseego Williamsa oraz telegram od zachwyconego autora. Brzmiał: "Dziękuję Bogu za ciebie, drogi chłopcze!". Mogło być już tylko lepiej. Przynajmniej zawodowo.
Wykapany agent Jej Królewskiej Mości
Kolejnym sygnałem, że rola 007 jest mu pisana, okazało się małżeństwo z Cassandrą Harris. Była australijską aktorką i filmową dziewczyną Bonda w "Tylko dla twoich oczu". To ona przedstawiła go słynnemu Albertowi Broccoliemu podczas przerwy w zdjęciach. Legenda głosi, że producent zażartował, iż Irlandczyk to wykapany agent Jej Królewskiej Mości.
Za namową żony na początku lat 80. przeniósł się do Hollywood. W tym czasie miał już na koncie kilka ról, m.in. w głośnym "Długim Wielkim Piątku" u boku Boba Hoskinsa i Helen Mirren. Talent i urok szybko zaowocowały.
Brosnan podpisał kontrakt z NBC na serial "Detektyw Remington Steele". Zagrał w nim postać żywcem wyjętą z Hollywood lat 50. Był dowcipny, szarmancki i niebywale przystojny. Wypisz wymaluj 007.
Był w rozsypce
Nic dziwnego, że szukający następcy Rogera Moore’a producenci zgłosili się właśnie do niego. Niestety, musiał odprawić ich z kwitkiem. Przeszkodą okazał się kontrakt na kolejny sezon bijącego rekordy serialu. Fuchę życia przyjął tym razem Timothy Dalton.
Przez kolejne 10 lat Pierce Brosnan miewał wzloty i upadki. Wprawdzie pojawił się w kilku niezłych produkcjach – m.in. "Pani Doubtfire", "Kosiarzu umysłów" czy nieco zapomnianym horrorze "Nomads" – częściej można było go oglądać w filmach telewizyjnych wątpliwej jakości.
Życie prywatne również go nie rozpieszczało. W 1991 r. zmarła jego żona. Przyczyną śmieci Cassandry okazał się cichy zabójca – rak jajnika. Ten sam nowotwór kilkanaście lat później zabrał jej córkę.
Został sam z synem Seanem oraz dwójką dzieci Cassandry z poprzedniego małżeństwa, które adoptował. Był w rozsypce. I właśnie wtedy do drzwi zapukali Barbara i Albert Broccoli. Tym razem długo się nie namyślał.
"Dziękujemy ci bardzo. Do widzenia"
Kiedy w 1995 r. na ekrany weszło "GoldenEye" w reżyserii Martina Campbella, rodzina Broccolich zamarła w oczekiwaniu. Projekt stał bowiem pod wielkim znakiem zapytania.
Nie chodziło nawet o Irlandczyka w roli brytyjskiego agenta. Czasy się zmieniły, żelazna kurtyna runęła, a zimna wojna chwilowo wróciła do zamrażarki. Czy w takim świecie było jeszcze miejsce dla staromodnego playboya z MI6? Wyniki box office i entuzjastyczne recenzje krytyków błyskawicznie rozwiały te wątpliwości.
Siedemnasty film o 007 z tytułową piosenką Tiny Turner sprzedał się wyśmienicie. Budżet wynoszący 60 mln dol. zwrócił się pięciokrotnie, a Brosnan ekspresem trafił do pierwszej ligi. Nareszcie mógł przebierać w ofertach. Pomiędzy kolejnymi "Bondami" - zagrał łącznie w czterech – pojawił się w wielu popularnych produkcjach. Wystarczy wymienić "Górę Dantego", "Krawca z Panamy" czy remake "Afery Thomasa Crowna".
Sielanka nie mogła trwać jednak wiecznie. Choć Broccoli zapewniali, że będzie grał 007 tak długo, jak zechce, "Śmierć nadejdzie jutro" z 2002 r. okazało się jego pożegnaniem z idealnie skrojonymi smokingami i martini (wstrząśniętym, nie mieszanym).
- Kręciłem właśnie "Po zachodzie słońca", gdy zadzwonił mój agent i powiedział: "Negocjacje z producentami Bonda urwały się. Mają do ciebie zadzwonić". I zadzwonili. Barbara Broccoli powiedziała "Przykro nam" i zaczęła ryczeć, a Michael Wilson ze stoickim spokojem oświadczył: "Dziękujemy. Byłeś świetnym Bondem. Dziękujemy ci bardzo. Do widzenia" – zwierzał się na łamach książki "Some Kind of Hero: The Remarkable Story of the James Bond Films".
Z kolei w innym wywiadzie zachowanie producentów nazwał bez ogródek sukinsyństwem. Pigułka była gorzka i przełykał ją bardzo długo. Zwłaszcza, że "Śmierć nadejdzie jutro", mimo chłodnych recenzji, było w tamtym czasie najlepiej zarabiającym filmem cyklu.
Nierozłączni aż do śmierci
Na szczęście miał przy sobie kogoś, kto wspierał go w tych trudnych chwilach.
W 1994 r. spotkał na plaży w Meksyku 10 lat młodszą dziennikarkę Keely Shaye-Smith. Między nimi momentalnie zaiskrzyło. Trzy lata później urodził się ich pierwszy syn Dylan Thomas. W 2001 r. para powiedziała sobie sakramentalne "tak". Kilka miesięcy później na świat przyszedł ich kolejny potomek, Paris Beckett.
Brosnan nigdy nie dawał pożywki mediom. Z punktu widzenia kolorowej prasy można go wręcz nazwać nudziarzem. Zero skoków w bok, zero skandali.
W wywiadach w kółko podkreśla, jak bardzo jest zakochany w żonie, oraz że ojcostwo to najtrudniejsza rola w całym jego dorobku. Dowody miłości do Keely daje i na Instagramie, i w sytuacjach, gdy któryś z tabloidów nieelegancko rozpisuje się o jej figurze.
- Jest wspaniałą żoną i matką. Przez te wszystkie wspólne lata doświadczyliśmy wielu cudownych momentów, ale też wielu ciężkich chwil. To nas ogromnie umocniło. Dziś wiem, że najważniejsze to mieć przy sobie człowieka, z którym chce się być, który będzie dla ciebie wsparciem i przyjacielem. Mi się udało. Dlatego jeśli Bóg pozwoli, zawsze będziemy razem, nierozłączni aż do śmierci – mówił "The Daily Mail".
Od czasu rozstania ze szpiegowską franczyzą na ekranie pojawiał się wielokrotnie. Założył nawet firmę producencką, która nakręciła ciepło przyjętych "Kumpli na zabój", gdzie sparodiował samego siebie.
I choć poza "Autorem widmo" i "Mamma Mią!" jego kolejne filmy nie rozpaliły ani box office'u, ani klawiatur krytyków, stać go na wszystko. Według najnowszych danych "The Sunday Times" fortuna aktora warta sięga 70 mln euro, a na jego konto nieprzerwanie wpływają tantiemy z tytułu "Bondów". Jak sam mówi, gra bo ciągle sprawia mu to frajdę.
- Tak naprawdę niewielu mężczyzn miało szansę zagrać Bonda. Przyniosło mi to wiele szczęścia. Dzięki roli w filmie o agencie 007 stałem się na tyle rozpoznawalny, że mogę żyć bez obaw i robić to, co kocham – mówił dwa lata temu podczas wizyty we Wrocławiu.