Archiwum prywatne
Łukasz Knap, Wirtualna Polska: Kiedy pierwszy raz usłyszałaś o Polsce?
Izumi Fujita: To było 18 lat temu. Byłam wtedy na obozie językowym w Anglii, na którym poznałam chłopaka z Polski. Wtedy nic nie wiedziałam o Polsce. Z tamtej perspektywy wydaje mi się zabawne, bo nigdy bym wtedy nie pomyślała, że mogłabym tam zamieszkać. Cztery lata później przyjechałam do Krakowa, który wydał mi się pięknym miastem, które odstawało od tego, co widziałam w zachodniej Europie. Polska nie była wtedy jeszcze w Unii Europejskiej, nie było tylu dróg i bezpośrednich tanich połączeń lotniczych. Pamiętam, że z Anglii do Krakowa leciałam przez Pragę. Ale podobało mi się, ludzie byli dla mnie bardzo mili, uwielbiałam chodzić na targi.
Wtedy byłaś jeszcze studentką?
Tak, byłam na trzecim roku studiów, a wtedy każdy szanujący się japoński student rozpoczyna praktyki. Zaczęłam pracę w firmie zajmującej się handlem owocami.
Jak ci się podobało?
Nie podobało mi się. Moim atutem była dobra znajomość języka angielskiego, w firmie mało kto mówił biegle po angielsku, szybko rzucono mnie na głęboką wodę. W ciągu trzech lat odbyłam podróże do Kalifornii, Chile, Nowej Zelandii, Meksyku, Indii i wielu innych. To był bardzo intensywny czas, wiele się nauczyłam, ale praca była wykańczająca, zaczynałam pracę o ósmej rano i kończyłam o dziesiątej w nocy. Dzień w dzień, ale natłok pracy miałam tak duży, że się nie wyrabiałam. Nie miałam życia poza pracą. Dostawałam coraz bardziej odpowiedzialne zadania, ale po trzech latach miałam dość. Mój ówczesny partner, Polak, skończył studia w Japonii. Postanowiliśmy wyjechać do Krakowa.
Miałaś wtedy pomysł, co mogłabyś robić w Polsce?
Nie. Bałam się, oczywiście, zaczęłam uczyć się polskiego, nie musiałam pracować, ale szybko znudziło mi się siedzenie w domu i gotowanie. Nie chciałam być w Polsce japońską panią domu. Jestem z wykształcenia antropologiem, moją uwagę szybko przykuła sztuka ludowa, najpierw w muzeum, a potem na różnych festiwalach. Podobało mi się, że to sztuka żywa, powstająca z potrzeby serca, będąca odzwierciedleniem warunków życia artystów, którzy ją tworzą. Gdy przyjechałam pierwszy raz do Krakowa w zimie, Polska wydała mi się mrocznym i zimnym krajem, a w tej sztuce znalazłam dużo ciepła i koloru.
Gdzie znalazłaś te kolory i ciepło?
Najpierw w łowickich wycinankach. Muzeum w Yamanashi w 2011 r. zaproponowało mi zorganizowanie wystawy poświęconej tym papierowym ozdobom. Zaprosiliśmy wtedy jedną wycinankarkę i hafciarkę. Wystawa odbiła się dużym echem. Wcześniej pojechałam na festiwal do Kazimierza Dolnego, gdzie poznałam tkaczki z podlaskiego Janowa. Już wtedy szukałam unikatowego polskiego rzemiosła artystycznego, które mogłoby się spodobać w Japonii. Wyczułam duży potencjał w polskiej tradycyjnej tkaninie dwuosnowowej, która należy do najciekawszych i najbardziej oryginalnych zjawisk w polskiej sztuce ludowej.
Pojechałam do Janowa i na miejscu odkryłam, że tą piękną sztuką zajmuje się profesjonalnie zaledwie pięć osób. Były jeszcze dwie w innych miejscowościach. Nie mogłam w to uwierzyć, ponieważ w czasach komunizmu tą trudną sztuką zajmowało się ponad pięćdziesiąt tkaczek, w samym Janowie było ich piętnaście. Wszystko dzięki Cepelii, która skupowała od nich wszystkie haftowane produkty, które były wtedy symbolem polskiego rzemiosła artystycznego w kraju i za granicą. Wtedy państwo wspierało tkaczki, wypożyczało krosna i wspierało edukację. Obecnie tkaczki muszą sobie radzić same i niestety dziś nie ma znajdziemy żadnych tkanin w Sukiennicach czy sklepach Cepelii.
Dlaczego?
Nie mam pojęcia, może tradycyjne tkaniny kojarzą się Polakom z czasami komunizmu i dlatego stracili zainteresowanie tym rzemiosłem? Może przegrało ono z masą zagranicznych produktów, które zalały polski rynek po 1989 roku?
Tobie tkaniny z Janowa nie kojarzą się z polskim komunizmem?
Bynajmniej. Dla mnie jest on przykładem oryginalnego polskiego designu, który wyraża życie polskiej wsi, lasów czy choćby Puszczy Białowieskiej. Dla mnie te miejsca często są dużo ciekawsze niż miasta, w których jest pełno sieciówek, takich samych jak w innych miastach na świecie. Na tkaninach dwuosnowowych pojawiają się zarazem proste i wyrafinowane wzory
Skąd pomysł, żeby organizować wycieczki na Podlasie dla japońskich tkaczek?
Impulsem była myśl, żeby w jakiś sposób zachować unikatowe polskie dziedzictwo, któremu grozi zniknięcie, ponieważ tym fachem zajmuje się zaledwie siedem kobiet, z czego pięć jest po sześćdziesiątce lub siedemdziesiątce. Zaprosić tkaczki z Japonii do polskiej wsi, aby na miejscu uczyły się polskich wzorów i techniki. Nie musiałam czekać na odzew długo. Szybko znalazłam chętnych i zorganizowałam już cztery takie wycieczki. W każdej udział wzięło sześć osób. Razem odwiedzamy tkaczki z Janowa i Korycina. Zależy mi na kameralnej atmosferze, aby panie mogły poczuć atmosferę, miały czas na wspólne gotowanie.
Jak japońskim tkaczkom podoba się na polskiej wsi?
Panie są zachwycone Polską, ale nie mogą uwierzyć, że nikt tutaj nie interesuje się cudami, które powstają na wsi. Do tej pory nie spotkała nas żadna trudność. Raz tylko zatrzymała nas straż graniczna, która najwyraźniej myślała, że jesteśmy nielegalnymi imigrantkami (śmiech). Byliśmy dla nich atrakcją, chyba nigdy wcześniej nie widzieli Japończyków na podlaskiej wsi. Poza tym zarówno polskie i japońskie tkaczki natychmiast znajdują porozumienie. Potrzebują mnie jako tłumaczki tylko przez trzy albo cztery dni, potem radzą sobie beze mnie i przy krośnie rozumieją się niemal bez słów. Podczas ostatniej wycieczki udało się nam nawet zorganizować japońską ceremonię parzenia herbaty. Wszyscy byli bardzo szczęśliwi. Myślę, że te wycieczki pozwalają polskim tkaczkom odzyskać wiarę, że to, co robią, jest cenne i godne uwagi.
Oprócz promowania polskich tkaczek, pomagasz im sprzedając ich produkty w Japonii.
Tak, myślę, że śmiało mogę powiedzieć, że ponad sześćdziesiąt procent rękodzieła polskich tkaczek trafia do Japonii. Nie są to wielkie dywany, które powstawały w czasach komunistycznych, ale raczej mniejsze makatki, które łatwiej powiesić na ścianach japońskich domów, które są z reguły mniejsze od dużych wiejskich domów. Przekonałam tkaczki, aby tworzyły także przedmioty użytkowe, takie jak poszewki na poduszki, obrusy, kosmetyczki czy torebki, które bardzo się spodobały w Japonii. Musieliśmy popracować nad stonowaniem kolorystyki.
Dlaczego wymierająca w Polsce sztuka cieszy się takim wzięciem w Japonii?
Japończycy mają wielki szacunek dla rękodzieła, nie tylko tego, które powstaje w Japonii, ale także za granicą. W jesieni życia każdy ma tam czas i pieniądze, żeby zajmować się swoim hobby. Mają swoje grupy i festiwale. W tym roku pojadę na największy taki festiwal w Tokio, na którym wraz z polską tkaczką Lucyną Kędzierską będę promować moją książkę o tkaninach z Janowa.
Jakie masz plany po powrocie do Polski?
Mam różne pomysły. Najbardziej zależy mi na tym, aby zachować tradycję polskiego tkactwa i tradycję przędzenia na kołowrotku. To ostatni moment, aby zarazić młode pokolenie tą piękną sztuką. Ale lepiej późno niż wcale. Marzy mi się też, żeby do Janowa przyjeżdżało więcej ludzi. Kraków Krakowem, Warszawa Warszawą, ale polska wieś jest jednym z największych skarbów, które ma Polska. Warto pokazać ją światu.
Izumi Fujita - ur. w Tokio, mieszka w Polsce od 2008 roku. Jest autorką japońskiego przewodnika po Polsce "Polska, miasta średniowieczne i miasteczka". W tym roku w Japonii ukaże się jej druga książka poświęcona tkaninom z Janowa. Prowadzi coroczne warsztaty z polskiego tkactwa. Jest kuratorką wystaw rzemiosła artystycznego i prowadzi sklepy tymczasowe w Japonii. Prowadzi firmę Slow Art. Ma także konto na Instagramie.