Stefan Batory podczas Maratonu Piasków, Stefan Batory, Archiwum prywatne
18 marca 2017 roku. Przez las biegnie Stefan Batory. Nie, nie ten Batory, ale historia i tak dobra. Nagle spośród liści wyłania się stanik. Biustonosz. Damska bielizna, wiadomo.
"Szukam Kopciuszka, który zgubił element garderoby w Lesie Kabackim. Przymiarki u mnie w zamku w każdy wtorek i czwartek o 20:00. Rezerwacja wizyt przez Booksy, dojazd obowiązkowo z iTaxi.pl" – pisze Batory tego samego dnia na Facebooku.
Nikt się nie zgłosił.
Może dlatego, że Kopciuszek nie istnieje? Może. Ale gdyby istniał i okazałaby się nim kobieta, która zmieniłaby życie Batorego, to dopiero byłaby historia. Taka pasująca do całej reszty. Bo Stefan Batory to człowiek-przypadek.
A przy okazji założyciel iTaxi i Booksy. Z iTaxi łatwo nie było, korporacje taksówkowe wypowiedziały aplikacji wojnę, przez co projekt prawie upadł. Ale przetrwał i teraz idą do przodu.
Z Booksy było inaczej – aplikacja pomagająca umówić się na wizytę do fryzjera czy kosmetyczki, nikomu nie nadepnęła na odcisk. Przeciwnie, wszystkim ułatwia życie. To dlatego błyskawicznie zyskuje popularność na całym świecie. Booksy po zaledwie trzech latach od narodzin jest już w ponad 30 krajach na świecie, w tym w RPA, Argentynie, Brazylii czy Singapurze, nie wspominając już o USA, gdzie polska aplikacja wystartowała nawet wcześniej niż na rodzimym rynku.
Ale zacznijmy od początku.
Pierwszy falstart
Batory zaczął szybko. Wszystko w życiu zaczynał szybko, zwykle przez przypadek.
- Nikt mnie nigdy o to nie pytał, nigdy się też nad tym nie zastanawiałem, ale jak teraz o tym myślę, to rzeczywiście był szereg przypadków i to dość zaskakujących – mówi Batory.
- Podstawówkę skończyłem rok wcześniej, już po siódmej klasie, zupełnie przypadkiem. Liceum właściwie nie skończyłem i nie pisałem matury, co też wydarzyło się przypadkiem. Później na studia też poszedłem trochę przypadkiem, a na pierwszym roku studiów znalazłem pracę przypadkiem… - mówi Batory.
Jak to możliwe? Skąd studia, skoro nie chodził nawet do ósmej klasy? Ta historia zaczyna się w szpitalu, w którym pracowała mama Stefana – ucznia siódmej klasy w szkole podstawowej w Kolbuszowej na Podkarpaciu .
- Kiedyś koleżanka mamy - nauczycielka - wylądowała w tym szpitalu, więc mama często ją odwiedzała. Wtedy usłyszała od niej, że będzie w Rzeszowie nowe liceum z wykładowym angielskim. Tylko nie ma dzieci, które znałyby wystarczająco dobrze angielski, dlatego zrobią zerówkę, do której będzie się chodziło zamiast do ósmej klasy – opowiada Batory. Zabrzmiało dobrze.
Któregoś dnia w gazecie pojawiło się ogłoszenie, że oto jest nowe liceum, w którym będzie dużo angielskiego i niemieckiego i że za chwilę są egzaminy wstępne. Trochę wcześniej niż zwykle, bo w maju, ale co tam.
- No to wsiedliśmy z tatą w samochód, pojechaliśmy na te egzaminy i się dostałem. Tylko okazało się, że to nie jest to liceum, tylko takie zwykłe, bez żadnej zerówki – mówi Batory.
No ale skoro już się dostał… - Mama poszła do pani dyrektor podstawówki i powiedziała, że syn się właśnie dostał do liceum i co z tym można zrobić? Przenieśli mnie w pierwszym tygodniu czerwca z siódmej do ósmej klasy i miałem trzy tygodnie, żeby zaliczyć cały program ósmej klasy. Jak mi się uda, to droga wolna – opowiada Batory.
Udało się. Przez trzy tygodnie codziennie pisał po pięć sprawdzianów, ale się udało.
Nie napiszę: ”bez matury poszedł na studia”, choć bardzo chcę
W liceum też jednak za długo nie posiedział. Dwa lata. Potem w trzeciej klasie wyjechał na stypendium do USA.
- Dostałem się zresztą na to stypendium jako ostatnia osoba na liście. Jeden punkt mniej i bym nie pojechał. Pojechałem. Miałem zamiar pójść tam do trzeciej klasy, a kiedy wrócę do Polski, pójdę do klasy maturalnej. Taki był plan. Choć brałem pod uwagę też, że będę musiał wrócić wręcz do trzeciej klasy ze względu na zbyt duże różnice programowe. Ale pomyślałem: ok, i tak jestem rok do przodu - opowiada.
Tylko przez nieporozumienie powiedział swojemu opiekunowi, że chce być w grupie starszych uczniów. Jak po dwóch tygodniach okazało się, że nie może, bo nie zdąży w trakcie nauki uzbierać wystarczającej liczby punktów, żeby skończyć szkołę, uparł się. No bo radził sobie, to po co zejść poziom niżej? Wziął w kolejnym semestrze podwójny angielski, punkty uzbierał i skończył liceum w Stanach.
Po powrocie do Polski pojawiło się pytanie, co z tym zrobić – czy wracać do szkoły, czy może pójść już na studia, skoro szkołę właściwie już skończył. Matury co prawda nie pisał, ale nieważne. Kuratorium zgodziło się nostryfikować dyplom.
- Do dziś śmieję się, że nie mam nawet średniego wykształcenia. Ale proszę nie pisać w tytule: ”bez matury poszedł na studia”, bo będzie skandal – mówi z uśmiechem. W ogóle cały czas się uśmiecha, taki jest, wieczny optymista.
Tylko że nagle okazało się, że skoro ma pójść na studia, to za dwa tygodnie musi podejść do egzaminów wstępnych. A on przecież dopiero jakby skończył trzecią klasę liceum, egzaminów nie planował. Poszedł. Chciał się dostać na informatykę, ale zabrakło czasu i kilku punktów. Poszedł na matematykę.
Typowa dziecięca pasja: programowanie baz danych
Skąd ta informatyka? Już w podstawówce nauczył się programować bazy danych. Nie, nie był dziwakiem, chłopcem, którego nikt nie lubił na podwórku. Nauczył się tego przez… przypadek.
Chciał grać w gry komputerowe, jak jego koledzy. Marzyła mu się Amiga albo Atari. W końcu w siódmej klasie na gwiazdkę dostał komputer. Tylko że rodzice kupili mu "peceta".
- To był IBM 286 z kartą graficzną Hercules. Był czarno-biały i miał starą wersję DOS-a, bo to były czasy, że nawet jeszcze Windowsa nie było. W sumie niewiele się dało na tym komputerze zrobić, ale bardzo się z niego cieszyłem - wspomina.
Trochę się jednak dało – dało się go zepsuć.
- Jak go uruchomiłem, tam była masa różnych opcji, w dodatku po angielsku, a ja wtedy nie znałem angielskiego. To mnie tak zaintrygowało, że postanowiłem to rozgryźć. Przez dwa dni rozgryzałem sam, aż sformatowałem dysk, w dodatku z jakimiś dziwnymi parametrami i komputer kompletnie umarł. A ja nie wiedziałem nawet, co to jest to formatowanie - opowiada.
Wiedział to jedyny informatyk w mieście – w małej Kolbuszowej. Komputer naprawił i zaproponował, że może czegoś poduczyć małego Stefana. Ale jedyne, co potrafił, to programować bazy danych. Dobre i to.
Pierwsza praca? Tak, przez przypadek. A może to raczej optymizm?
- To było tak: mieszkałem w akademiku. Firma Internet Securities , która była jednym z pionierów internetu w Polsce, powiesiła ogłoszenie, że szuka do pracy studenta, który zna Pearla, HTML-a, Java Script i szereg innych programów. Ogłoszenie wisiało przez tydzień i wyglądało na to, że nikt się nie zgłosił, bo poprzeczka została postawiona za wysoko. Po kolejnych kilku tygodniach dalej nikogo nie znaleźli, więc stwierdziłem, że się zgłoszę, chociaż nie znałem ani jednego słowa, skrótu, który w ogłoszeniu był użyty – przyznaje.
Na rozmowie kwalifikacyjnej powiedział, że dopiero się tych programów uczy. "Jutro zaczynasz" – usłyszał.
Jak to możliwe, że nie wyleciał, kiedy okazało się, że jeszcze prawie nic nie umie? - Oni co prawda nie byli świadomi, jak bardzo na początku tej nauki jestem, ale trafiłem wtedy na fajnych ludzi, którzy byli bardzo wyrozumiali i pomogli mi. A przede wszystkim dali mi bardzo dużą swobodę i bardzo dużą odpowiedzialność – mówi Batory.
Dziś robi dokładnie to samo z ludźmi, których sam zatrudnia. – Stawiam przede wszystkim na chęci, a nie na umiejętności. Bo wiedzy i umiejętności można ludzi nauczyć, a postawę człowieka jest zmienić najtrudniej - podkreśla.
Pierwszy biznes. "Bałem się, że dostanę patelnią w twarz"
Potem przyszedł czas na własny biznes. EO Networks założyli w ośmiu – wszyscy odeszli z portalu Ahoj, który kilka miesięcy później upadł. Ale oni też mało nie upadli. Sam Batory w wielu wywiadach powtarzał, że firma narobiła tyle długów, że on przez dwa lata jadł tylko ziemniaki.
Bo to był przełom 1999 i 2000 roku, a to oznacza, że właśnie pękła bańka internetowa. - Wszyscy na dźwięk słowa "internet" uciekali – przyznaje Batory.
Pięciu z nich też uciekło, do pracy w korporacjach. - Zostało nas trzech, którzy… nie wiem, co wtedy mieliśmy w głowach. Nie chcę powiedzieć, że nie potrafiliśmy znaleźć sobie pracy, bo nawet nie próbowaliśmy. Z jednej strony to była wytrwałość, ale z mojej strony to chyba była jednak apatia – mówi Batory.
- Widziałem niby, że dzieje się coś złego, że powinienem coś z tym zrobić, ale brakowało mi jakiegoś impulsu. Te dwa lata trwania w kryzysie w dużym stopniu wynikały z mojej nieporadności. Bo coś przez dwa lata już głośno krzyczało "pull up, pull up", a ja nic z tym nie potrafiłem zrobić – przyznaje.
Któregoś dnia spotkał swojego pierwszego szefa. Zapytał, co ma zrobić – nie ma klientów, ma za to długi, a na koncie ostatnie pieniądze odłożone jeszcze w poprzedniej pracy.
"Wydaj te ostatnie pieniądze na garnitur i zapieprzaj do klientów" - usłyszał. I tak zrobił. Potem Deloitte siedem lat z rzędu umieszczał EO Networks jako jedyną polską firmę rankingu najbardziej dynamicznie rozwijających się w naszej części Europy. Udało się, wygrali. Dziś spółka notowana jest na NewConnect.
- Teraz jak analizuje to z perspektywy czasu, wiem, że ja się wtedy po prostu bałem. Bałem się chwycić za słuchawkę, bałem się pójść na spotkanie i po raz 2576 usłyszeć: "nie". Bałem się dostać patelnią w twarz – mówi Batory.
Pierwszy maraton? 250 km po pustyni
"Nie popadłem w alkoholizm, nie ćpałem, nie łajdaczyłem się" – powiedział kiedyś a propos dwuletniego kryzysu w EO Networks. Nie robi tego i dziś, bo ma bieganie.
To jego worek, w który ładuje emocje. Ale wcale nie dlatego zaczął biegać. Zaczął, bo chciał schudnąć (jak każdy, przyznajcie się).
Na lunche chodził z kolegą do pobliskiego centrum handlowego. On jadł kebaby i inne fast foody – ważne, żeby było mięso i żeby było tłusto. Kolega dla odmiany jadł sałatki – dobrze się odżywiał, bo biegał.
- Któregoś dnia stanąłem z nim w kolejce do baru sałatkowego. Zdziwił się, bo zawsze mówiłem, że zielone mi szkodzi. Szkodziło mi dalej, ale jak zobaczyłem na wadze 99,5 kg, powiedziałem dość – wspomina Batory.
Ale trawa nadal mu przez gardło nie przechodziła. Wyglądał, jakby jadł najwstrętniejsze robaki. To dlatego alternatywa „jesz dalej kebaby, ale biegasz” wydała mu się kusząca. Namówił go kolega od sałatek.
A zaczął od razu z wysokiego "c". Po kilku miesiącach zdecydował się na swój pierwszy maraton – 250 km po Saharze. Co powoduje, że człowiek ma ochotę pojechać na tydzień na pustynię i biec w tak piekielnej temperaturze nieludzki dystans? Hmmm… przypadek. A raczej nieporozumienie.
- Nikt nie wierzył, że będę biegał, koledzy w firmie myśleli, że poddam się po kilku tygodniach, najwyżej kilku miesiącach, robili zakłady. Któregoś dnia przyszedł do mnie Gaweł i mówi: "wiesz co Stefan? Jesteś wytrwały. Zapiszmy się razem na Maraton Piasków" – wspomina Batory.
Usłyszał słowo "maraton" i przyjął wyzwanie, choć dotąd nie przebiegł jednorazowo więcej niż 20 km. Zapisał się. Odważnie, wiedział bowiem, że to nie jest zwykły maraton, ale bieg po pustyni. Nie wiedział wtedy jednak jeszcze, że to nie jest maraton, a sześć maratonów dzień w dzień – w sumie 250 km.
- Wtedy byłem przekonany, że jak coś się nazywa "maratonem", to jest na dystansie 42 km. Okazało się, że niekoniecznie. A jak już się dowiedziałem, to byłem zapisany i głupio było mi się wycofać – mówi dziś zapalony biegacz.
Na trasie maratonu zorganizowany jest szpital polowy – nazywają go rzeźnią. Najczęściej trafiają tam zawodnicy na wycięcie pęcherzy, żeby następnego dnia móc biec dalej. Lekarze polewają rany środkiem dezynfekująco-osuszającym. Brzmi niegroźnie, wygląda strasznie. Biegacze przeraźliwie przy tym krzyczą, twarz wykręca im ból.
Gdyby Batory przed startem o tym wiedział, nie byłoby mu pewnie głupio się wycofać. Nie wiedział. Pobiegł. I dobiegł do mety. Potem wystartował jeszcze dwa razy. Teraz ma plan, żeby pobiec po raz czwarty i dobiec w pierwszej trzydziestce.
Nie pokonała go Sahara, wykończyły sznurówki
Maraton Piasków nie był jednak najbardziej ekstremalnym biegiem w jego karierze sportowca-amatora. Do niego był przygotowany.
Po takim doświadczeniu 100 km w Anglii zignorował. I to był błąd.
- Podszedłem do tego bardzo nonszalancko, zjadłem na śniadanie przed biegiem jajecznicę z bekonem i z szynką i to mi się przez pół drogi odbijało, wpływając na wydolność organizmu. A na dodatek wziąłem tylko malutką, półlitrową butelkę wody, bo co 12-15 km miały być punkty żywieniowe z wodą, więc założyłem, że będę sobie tam dolewał. Tylko to był akurat najgorętszy tydzień w Anglii od 120 lat. 30 kilka stopni, taki upał, że po 4-5 km nie miałem już wody i kolejne 6-8 km robić na sucho. Kiedy dobiegałem do punktu żywieniowego, siadałem na krześle i wypijałem dwa litry wody. A jak już wypiłem, to miałem w brzuchu taki balon, że przez kolejne kilometry czułem, jakbym miał w środku piłkę lekarską - wspomina.
- Ten bieg sponiewierał mnie i fizycznie i emocjonalnie. Walczyłem ze sobą chyba z dziesięć godzin, żeby zejść z trasy, nigdy wcześniej nie czułem się tak źle - jakby przejechała po mnie ciężarówka i to jeszcze z naczepą - dodaje. Nie poddał się, choć powinien. Przez tydzień nie mógł dojść do siebie.
Ale klęska przyszła dopiero nad Balatonem. Był świetnie przygotowany fizycznie, z respektem podszedł do żywienia. Miał przed sobą 212 km dookoła Balatonu. Poległ na 140. kilometrze.
- Nie byłem w stanie zgiąć stopy, unieść jej, a właściwie obu. Nie byłem w stanie biec. Miałem łzy w oczach. Przez chwilę próbowałem iść tyłem i stopy ciągnąć za sobą, żeby tylko ukończyć tę trasę – wspomina. Nie dał rady. Po raz pierwszy się poddał. I tak zresztą zdjęliby go z trasy, bo z taką techniką przekroczyłby limit czasu.
Okazało się, że dostał ostrego zapalenia ścięgna zginacza stopy. Przyczyna była prozaiczna: zbyt ciasno zawiązane sznurówki. Śmieszne? Wtedy nie było.
"Jak wyjdę z więzienia…"
Kiedy na studiach w dziekanacie wpisywał się na listę, za nim natychmiast pojawiała się Myszka Miki, Pszczółka Maja i Hans Kloss. Tylko że on akurat naprawdę nazywa się Stefan Batory i żartów wcale sobie nie robi. Nie w biznesie.
Nie żartuje też, kiedy mówi, że bycie w setce najbogatszych Polaków nic dla niego nie znaczy, a pieniądze nie są żadną miarą sukcesu.
- Chciałbym zrobić coś dużego, coś, co zmieni życie wielu osobom i mam takie poczucie, że iTaxi i Booksy to robią – mówi Batory.
I na dowód przytacza opowieść: - Mieliśmy w Stanach takiego klienta, który poprosił o zawieszenie swojego konta w Booksy na pięć lat. Powiedzieliśmy, że chyba w takim razie trzeba rozwiązać umowę. A on nam na to: "nie nie, bo jak wyjdę z więzienia, to dalej chcę z tego korzystać".
Booksy jest aplikacją, która łączy klientów z branżą health&beauty, pozwala klientowi umówić się na wizytę u fryzjera czy kosmetyczki o każdej porze dnia i nocy. Albo ja odwołać. Punktom usługowym pozwala z kolei zarządzać ich kalendarzem bez potrzeby ciągłego odbierania telefonów od klientów.
Ale pomysł wpadł Batoremu przypadkiem w związku z zupełnie inną branżą. Jaką? Długo nie chce mówić. Prosi o wyłączenie dyktafonu, bo nie chce nikogo urazić. W końcu daje się przekonać.
Historia zaczęła się w Las Vegas. W Polsce "te" ulotki wsadza się za wycieraczki, w Vegas po prostu rozdawali je na ulicy.
- Doszliśmy z kolegą – Konradem Howardem - do wniosku, że to jest bardzo nieefektywny sposób docierania do klientów i dałoby się to jakoś zautomatyzować – mówi ostrożnie Batory.
Następnego dnia wymyślili, jak to powinno działać. Właściwie wymyślili Booksy, tylko z inną nazwą…
Ale to cały czas była tylko zabawa. - Nie chcielibyśmy być znani jako ci dwaj, co zrewolucjonizowali sex przemysł na świecie – mówi Batory.
Wtedy zaczęli się zastanawiać, w jakich innych branżach są podobne problemy – że jak ktoś pracuje, to nie może odbierać telefonów w tym samym czasie, bo ma zajęte ręce. I w ten sposób wymyślili branżę health&beauty.
Dziś z usług Booksy korzysta fryzjer Neymara w Santos w Brazylii, a od tygodnia również osobisty fryzjer Baracka Obamy w Chicago i tysiące innych na całym świecie.
Ale pomysłów, gdzie można jeszcze wykorzystać Booksy, jest więcej, a niektóre zaskakują nawet Batorego. Z aplikacji korzysta pewien kościół, można się umówić na chrzest, czy komunię. Polską aplikację testowała nawet armia amerykańska, używając Booksy do rekrutacji, a obecnie brytyjskie ministerstwo zdrowia rozważa zastosowanie tego systemu w punktach krwiodawstwa.
– Że też sami na to nie wpadliśmy! – mówi Batory, który sam nieraz stał w kolejce, żeby oddać krew. Nic straconego. Ma dopiero 39 lat, choć wygląda najwyżej na 29. Ma jeszcze czas.