Reuters
- To święto, karnawał. Kolarze są u nas pierwszy raz, nigdy wcześniej nie startowali z Dole. Nie dziw się więc, że na start przyszło całe miasto. To przecież najlepsze sportowe wydarzenie na świecie - mówi nam łamanym angielskim Nicholas. I pokazuje nożem na kawałek kiełbasy: - Spróbuj jeszcze tego! To nasz lokalny przysmak.
Nicholas pracuje w miasteczku startowym Tour de France. Rozpromieniony, pucułowaty; ma kucharską czapkę i fartuch. Stoi za ladą, a nad jego głową świecą się żółte litery: "specialite regionale".
On odpowiada dziś za strawę. Serwuje gościom lokalne wędliny i sery. Uśmiecha się, zagaduje. To także jego dzień. Jest jednym z kilku tysięcy mieszkańców malowniczego Dole, którzy dzięki wyścigowi opowiadają Francji i światu swoją małą historię.
Kolorowe jarmarki
Godzina 9:00. Parkujemy. Od razu widać, że w Dole dzieje się coś wyjątkowego. Wąska uliczka ciągnie się wzdłuż malowniczego kanału przecinanego zacumowanymi łodziami. I płynie nią morze ludzi. Mają flagi, kolarskie koszulki; pierzaste koguciki i baloniki na druciku. Jest zwykły dzień tygodnia, ale nikt nie pracuje. Jarmark. Festyn trwa.
Nicholas przekonuje: - Tak jest codziennie. W każdym mieście. Nie zobaczysz, nie uwierzysz.
Wierzę. Staje mi przed oczami obrazek sprzed roku. Arpajon-sur-Cere. Idziemy chodnikiem, drogę przecinają nam starsze panie na wózkach. Stajemy, przepuszczamy. Słyszmy ciche "Merci! Bonjour!". I już ich nie ma. Też pędzą na start, nie mają czasu do stracenia. Dzień wcześniej wycinały w kolorowej bibule koszulki, które dziś zdobią okna. Na domu opieki jest też napis: "Benvenue!".
Ten sam klimat, ta sama atmosfera. Beztroska radość i duma. To nie wyścig tylko święto. A nawet styl życia.
Rower ponad piłkę
Kilka lat temu, podczas kampanii prezydenckiej, Nicolas Sarkozy i Francois Hollande mieli wskazać po 7 najważniejszych wydarzeń sportowych w historii Francji. Obaj umieścili w swoim zestawieniu etapy Tour de France. Sarkozy nawet dwa, jeden na pierwszym miejscu.
Przed rokiem, gdy kraj gościł piłkarskie mistrzostwa Europy, serca ludzi faktycznie biły w rytmie wyznaczonym przez futbolowe święto. Ale tylko tych w dużych miastach. Bo na prowincji w lipcu to kolarze co roku jadą po tarczy zegara; ich rywalizacja napędza i reguluje codzienność.
Mój kawałek podłogi
Miasteczko startowe to rozgrzewka. Wszyscy sponsorzy i partnerzy wyścigu mają tu swój kawałek podłogi. Na jednym ze stanowisk dawna legenda rozdaje autografy, obok wyścigowy golibroda serwuje kibicowi pozycję ze swojego menu. "Specjalność etapu"? A może po prostu "Kilometr zero"?
Jest sztukmistrz bawiący się kartami, jest makieta z dziurą na głowę, w której można udawać lidera wyścigu. Pani w kapeluszu ma dla chętnych kolorowe farbki, obowiązkowo jest też butik. Kubek to 10 euro, za torbę na zakupy trzeba dać 3.
Za płotem scena. Gra muzyka, konferansjer zabawia widzów. Pojawiają się też kolarze. Wyjeżdżają z padoku, pozdrawiają kibiców, rozdają autografy. Wszyscy są jeszcze uśmiechnięci. Po wizycie u masażystów, po słodko przespanej nocy. Karnie ustawiają się na linii startu, pozują do zdjęć. Christopher Froome zachowuje kamienną twarz, Nairo Quintana rozdaje uśmiechy.
Tu są przyjaciółmi, za chwilę staną się wrogami.
Łańcuch pokoleń
Dzień powszedni, godzina 12:00. Burgundia, Departament Jury. Z nieba leje się żar, termometr pokazuje trzydzieści stopni. Mijamy miasta i miasteczka. Łączy je bliźniacza historia. Augerans, Mathenay, Saffloz. Zamknięte sklepy, wyludnione deptaki, okna w domach jak puste oczodoły. Wszyscy oblepiają chodniki przy głównej drodze, żeby powitać kolumnę kolarzy.
Są seniorzy i dzieci. Kobiety i mężczyźni. Jedni w zadumie podpierają ściany, inni siedzą przy suto zastawionych stołach. Piknikują, cieszą się i bawią. Młoda para leży na kocu, obok mężczyzna w rozpiętej koszuli rozpala grilla. W cieniu drzewa siwowłosy pan na inwalidzkim wózku, obok niego matka huśtająca wózek. Krąg życia, łańcuch pokoleń.
Wielu ma kolarskie koszulki. Domy i płoty udekorowali flagami, transparentami. Najczęstsze hasło? "Made in Jura". Duma gospodarza.
Kto myśli, że tu chodzi o sport, grubo się myli. Kibice tylko pozornie stawili się po to, aby przeżyć punkt kulminacyjny, który trwa niewiele więcej niż mgnienie oka; by zobaczyć kawalkadę atletów, pędzących na rowerach z prędkością wprawiającą asfalt w drżenie.
Oni machają. Machają wszyscy. To nie mówi o nich nic, a jednak prawie wszystko. Jedni są dyskretni, inni nad wyraz ekspresyjni. Starzec dumnie unosi dłoń. A za chwilę z rowu podrywa się boży szaleniec i z krzykiem podbiega do jednego z kolarza. Pędzi, popycha, krzyczy. Tour de France to teatr uczestniczący. Widzowie są i aktorami, i obserwatorami. Jego niezbędną częścią.
180 milionów upominków
Od 1930 roku z wyścigiem jeździ karawana. 47 procent osób stojących przy trasie pojawia się tam podobno tylko dla niej. Przejazd trwa 35 minut, anonsuje zbliżających się kolarzy. A są jeszcze wozy sponsorów, partnerów. Dopiero później zawodnicy, samochody techniczne. Jeśli peleton jest rozciągnięty, wszystko trwa dłużej niż mecz piłkarski. Nawet ponad 2 godziny.
Widzowie mają duże żółte torby z uszami. Niewielkie skarbce na upominki upolowane podczas przejazdu karawany.
Czymże ona jest? To 12-kilometrowy ciąg kolorowych pojazdów. Popiersie kolarza, kosz z pieczywem, gigantyczna paczka frytek. Sambadromy. Tańczące kobiety i rozkrzyczani mężczyźni. Witają kibiców, zachęcają do zabawy, rozdają gadżety. Breloczki, flagi, kiełbaski, bułeczki. Według organizatorów przez 3 tygodnie dłonie kibiców złowią takich drobiazgów 180 milionów.
Najwięcej z nich złapią ci sprytni. Doświadczeni. Uniesione dłonie to dla nich za mało. W tym roku hit to odwrócone parasole.
Ciągnik na straży
Dzień powszedni, godzina 15:00. Skrzyżowanie. Przystanek, wysiadamy. Jedną z bocznych, polnych dróg blokuje postawiony w poprzek ciągnik. Przed nim na składanych krzesłach siedzi starsze małżeństwo. Jak strażnicy pilnujący spokoju kolarzy.
Bo wyścig zatrzymuje czas. Kolarze nie mają takich wrogów, jak w Polsce. Nikt nie protestuje, nikt się nie zżyma, że ruch sparaliżowany, że zamknięte ulice. Wszyscy się cieszą, jak na kolejny odcinek ulubionego serialu.
Przy szosie mija mnie starszy mężczyzna. Ma na głowie kask ze strzykawkami imitującymi rogi. Ubranie jasne, w czarne łaty. Doklejony ogon i ogromny dzwonek. - Zdjęcie? Nie ma problemu. Jestem tu już piąty raz. Przebieram się i przychodzę zawsze, kiedy kolarze przejeżdżają w okolicy - mówi.
Za chwilę będzie machał dzwonkiem, a kolarze przemkną obok niego. Doświadczy szalonego pędu, klaustrofobicznej atmosfery peletonu. Później jest podjazd. Tam kibiców czekają już inne doznania. Grupa się przerzedzi, rozciągnie. Każdy z widzów będzie mógł z bliska poczuć zapach potu i zajrzeć w zasnute znojem oczy swojego faworyta.
60 kilometrów kabli
Miasteczko przy mecie to medialny moloch. 7 hektarów. Dziesiątki wozów transmisyjnych i wszechobecne kable, których długość sięga 60 kilometrów. A obok tłumy kibiców chcących zobaczyć wreszcie na trasie lokalnego herosa, który przerwie ich 32-letnie oczekiwanie na tubylca wygrywającego Tour de France.
Na świecie żyje dziś takich tylko trzech. Bernard Hinault, Bernard Thevenet i Lucien Aimar. Francuzi mają najpiękniejszy wyścig świata, a brakuje im kolarzy zdolnych do wygrywania.
W tym roku Tour de France trwa od 1 do 23 lipca. Odwiedza 34 departamenty. 635 miast, 500 hoteli. Pilnują go 23 tysiące policjantów oraz żandarmów, akredytowanych przy wyścigu jest ponad 2 tysiące dziennikarzy. 198 kolarzy pokonuje ponad 3,5 tysiąca kilometrów, a ich walkę oglądają na szklanym ekranie kibice w 190 krajach świata.