Andrzej Mikler, Materiały prasowe

Miała porcelanowe oczy. Szkliste. Martwe jak oczy lalki. Nie oddychała, ale jej serce biło, słabo, słabiuteńko. Kurczyło się ostatkiem sił, ale wytrzymało do czasu przejęcia jej przez ratowników. Po czym stanęło. Ale TOPR-owcy nie poddali się. Książka "TOPR. Żeby inni mogli przeżyć" opisuje tę i inne akcje oraz historię Tatrzańskiego Pogotowia Ratunkowego. Oto jej fragment.

Niedzielny poranek 21 lutego 2015 roku zdawał się wróżyć pogodny dzień. Gdyby nie ten wiatr. Ale to nic, nie szkodzi. Przecież i tak wejdą pod ziemię. Planowali tę wyprawę od dawna. Nie byli nowicjuszami. Wszyscy skończyli kursy speleologiczne. Mieli już za sobą kilka udanych eksploracji tatrzańskich jaskiń. Teraz przyszedł czas na Komin w Ratuszu Litworowym w Wielkiej Świstówce. Czworo młodych grotołazów – dwie dziewczyny i dwóch chłopaków – z entuzjazmem spakowało plecaki i sprzęt. Ta wyprawa miała być jak każda inna. Nic nie zapowiadało nieszczęścia.

Autor: Edward Lichota

Źródło: Materiały prasowe

Tymczasem w odległej części Zakopanego Edward Lichota, ratownik TOPR-u, odwołuje zaplanowaną na ten dzień wyprawę w góry. Miał poprowadzić w Tatry grupę turystów, ale niepokoiło go coraz mocniejsze wietrzysko. Według niego warunki są fatalne. Spokojnie zalega więc na kanapie, spodziewając się leniwej niedzieli. Około piętnastej słyszy nad swoim domem charakterystyczny dźwięk toprowskiego Sokoła. Już wie, że stało się coś złego. Pięć minut później melduje się w centrali.

Byli tuż przed wejściem do jaskini, gdy runął na nich śnieg. Lawina, która zeszła z rejonu Świstówki, porwała całą czwórkę. Ich los zdawał się przesądzony.

Kiedy w Tatrach wiatr wieje z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę, śmigłowiec nie może kontynuować akcji. A czas ucieka z zawrotną prędkością, niwecząc szansę zasypanych.

Autor: Andrzej Mikler

Źródło: Materiały prasowe

Dwie godziny po wypadku ratownicy wyciągają spod śniegu dwudziestopięcioletnią Kasię. Dziewczyna nie oddycha, a jej serce właśnie przestało bić. Jednak toprowcy nie zamierzają się poddać. Rozpoczynają heroiczną walkę. Kładą na szalę całą swoją wiedzę, doświadczenie i determinację. Rzucają wyzwanie Bogu, który zdaje się być przeciwko nim. Wichura powala drzewa, trzaskający mróz utrudnia reanimację, a droga w dół wydaje się drogą do piekieł. Wielu by odpuściło, poddało się, uznało prymat siły wyższej. Ale nie oni, nie ratownicy TOPR-u. Mimo apokaliptycznej scenerii wierzą w niemożliwe.

I staje się cud! Kilka miesięcy później mówi o nim cały medyczny świat, choć nikt z tego świata nie wie, że u podwalin sukcesu leży jedna z największych tragedii w historii Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.


Tatrzańskie lawiny zabijają. Zazwyczaj ginie się w nich z uduszenia. Dwadzieścia pięć procent przypadków to jednak śmierć na skutek urazów odniesionych w trakcie spadania, co wynika z rzeźby terenu.

– W polskich Tatrach nie ma dużych, otwartych pól śnieżnych, a mówiąc ściślej, jest ich procentowo mniej niż ostrych, drapieżnych skał. Dlatego nawet niewielkie lawiny, z małą ilością śniegu, stanowią duże zagrożenie – tłumaczy Marcin Józefowicz. – Według statystyk najwięcej wypadków zdarza się przy drugim, a więc umiarkowanym stopniu zagrożenia lawinowego, choć były śmiertelne zdarzenia nawet przy lawinowej jedynce! Tatrzańskie lawiny, żeby zabić człowieka, nie muszą go zasypać, wystarczy, że strącą go w przepaść lub w bardzo skalisty teren. Są, mówiąc brutalnie, jak maszynki do mięsa, schodząc wąskimi, skalistymi żlebami, dosłownie mielą swoją ofiarę.


Trzydziesty grudnia 2001 roku od początku był nerwowym dniem. Zakopane pękało w szwach. Turyści wypełniali każdą wolną przestrzeń, snując się to tu, to tam lub umykając przed tłumami, ruszyli w Tatry, choć pogoda zupełnie temu nie sprzyjała. W górach obowiązywał trzeci stopień zagrożenia lawinowego. Ratownicy czekali w napięciu, aż zdarzy się coś złego, i niestety doczekali się.

[Od redakcji: podczas akcji ratunkowej na lawinisku na zboczach Szpiglasowego Wierchu powtórna lawina zabiera ze sobą ośmiu ratowników. Sześciu przeżywa. Dwóch, mimo przeprowadzonej z najwyższym profesjonalizmem i poświęceniem akcji ratunkowej, nie udaje się uratować ].


Dramat spod Szpiglasowej Przełęczy wstrząsnął ratownikami TOPR-u, a postawione przez Adama Maraska pytanie: „Czy ratownicy musieli zapłacić tak straszną cenę?”, nie dawało spokoju także doktorowi Sylweriuszowi Kosińskiemu, młodemu wówczas lekarzowi i świeżo upieczonemu ratownikowi TOPR-u. Z tym, że jego nurtował przede wszystkim aspekt medyczny. Chciał wiedzieć, czy współczesna medycyna daje osobom zasypanym jakiekolwiek szanse. Na to pytanie mógł mu odpowiedzieć doktor Hermann Brugger, szef komisji medycznej IKAR, który z racji piastowanego stanowiska znał stan wiedzy na ten temat i dane różnych grup ratowniczych na świecie. Za namową naczelnika TOPR-u Kosiński napisał do niego list.

Autor: Andrzej Mikler

Źródło: Materiały prasowe

– Dokładnie opisałem mu całe zdarzenie oraz przebieg akcji ratunkowej, pytając wprost, czy bylibyśmy w stanie uratować "Maję" [Marek Łabunowicz, jeden z dwójki ratowników zasypanych w 2001 r.], bo jego serce na chwilę zaskoczyło. Najpierw jednak sporo poczytałem na temat hipotermii, porządnie wgłębiłem się w temat, chcąc być przygotowanym na ewentualną dalszą korespondencję, choć Bogiem a prawdą nie wierzyłem, że mój mail w ogóle zostanie zauważony. Brugger tymczasem błyskawicznie odpisał, przysyłając piękny i wzruszający list, w którym, oprócz wyrazów współczucia, bardzo konkretnie odniósł się do problemu, twierdząc, że "Maja" był skazany, ponieważ nie mieliśmy dostępu do szybkiego transportu ani do nowoczesnych urządzeń, czyli do ogrzewania pozaustrojowego. I tak oto od słowa do słowa Kosiński dowiedział się, że jedyną skuteczną metodą wyprowadzenia człowieka z głębokiej hipotermii jest podłączenie go do "starego", dobrego i od lat używanego w kardiochirurgii płucoserca. To maszyna ze specjalnym układem pomp, dzięki którym po chirurgicznym otwarciu klatki piersiowej wypompowuje się krew człowieka, by przepuścić ją, poza jego organizmem, przez oksygenator, w którym dwutlenek węgla zastępowany jest tlenem, później przez system filtrów oczyszczających krew z toksyn i w końcu przez wymiennik ciepła podgrzewający krew! Tak "obrobiona" krew ponownie wpompowywana jest do organizmu człowieka, przy czym pompa tłoczy ją z odpowiednią siłą i energią, imitując w ten sposób pracę serca. Maszyna używana między innymi do leczenia hipotermii nazywa się ECMO i jest zminimalizowaną wersją płucoserca, a krew może być wypompowywana i wprowadzana ponownie do ciała przez żyłę i tętnicę udową – po małym nacięciu w okolicy pachwiny i bez konieczności otwierania klatki piersiowej. – ECMO jest w stanie w ciągu godziny podnieść temperaturę ciała o sześć stopni (a nie o jeden, jak w tradycyjnych metodach), co pozwala na szybkie wyprowadzenie człowieka z hipotermii. Ten proces, w zależności od stopnia wychłodzenia, może trwać trzy, cztery godziny, ale trzeba pamiętać, że w tym czasie dzięki maszynie organizm ma wszystko, czego potrzebuje – krew jest ogrzana, utlenowana i wyczyszczona – tłumaczy Kosiński.

Autor: Andrzej Mikler

Źródło: Materiały prasowe

– Najczęściej popełnianym błędem w próbie wyprowadzania ludzi z hipotermii jest brak koordynacji działań. Co z tego, że są ośrodki, które posiadają tego typu sprzęt, skoro w każdym z nich leczy się inaczej, opierając się na własnym, mniejszym lub większym, doświadczeniu. Kluczem do sukcesu jest zaś stworzenie i wprowadzenie jednolitych zasad i standardów, które są stosowane w każdym miejscu, by zwiększyć skuteczność tego działania. Mało tego, te standardy muszą być przestrzegane na każdym etapie udzielania pomocy, więc muszą je znać zarówno ratownicy medyczni, jak i lekarze, zespoły karetek i zespoły śmigłowcowe, tak by pacjent dowożony z jakiegokolwiek miejsca w Polsce był dokładnie tak samo przygotowany. Diabeł tkwi w szczegółach. Czasami jedna niewłaściwa decyzja lub jej brak zamyka drogę do ocalenia. Ten łańcuch przetrwania to szereg ściśle określonych działań i zachowań, które uruchamia ten, kto znajduje wychłodzonego człowieka.


16,9 stopnia Celsjusza – taką temperaturę ciała miała Kasia po wyciągnięciu jej z lawiny pod Świstówką, a jednak lekarze uznali, że ma szansę na przeżycie. Dlatego wykonując pierwszy ucisk klatki piersiowej i wtłaczając w jej płuca pierwsze tchnienie, ratownicy uruchomili wspomniany łańcuch przetrwania. Dzięki temu dziewczyna przeżyła. Dziś ma dwadzieścia osiem lat i jest żywym dowodem niezaprzeczalnego postępu medycyny, wspartego doświadczeniem, mądrością i determinacją rzeszy ludzi, tych, którzy uwierzyli, że to się uda.

Ratownicy TOPR Marek "Maja" Łabunowicz i Bartek Olszański zginęli w grudniu 2001 roku. Nieśli pomoc turystom zaginionym pod Szpiglasową Przełęczą.

Ratownicy TOPR Marek "Maja" Łabunowicz i Bartek Olszański zginęli w grudniu 2001 roku. Nieśli pomoc turystom zaginionym pod Szpiglasową Przełęczą.

Autor: WOJTEK STEIN/REPORTER

Źródło: East News

– Dopiero w szpitalu dowiedziałam się, co mnie spotkało, ale, co ciekawe, na początku w ogóle się tym nie interesowałam. Nie zadawałam żadnych pytań ani sobie, ani nikomu innemu, do dziś nie wiem dlaczego – wraca do wspomnień Kasia Węgrzyn. – Po prostu leżałam i dochodziłam do zdrowia. Nie bardzo rozumiałam, o co chodzi lekarzom, którzy za każdym razem, gdy do mnie podchodzili, zagadywali coś o górach. Niczego nie kojarzyłam, bo nie pamiętałam, że w ogóle w nich byłam. Jednak wciąż o nic nie pytałam. O wypadku i tym, co się wokół niego działo, opowiedzieli mi bliscy. Czułam się, jakbym słuchała filmowej historii, dotyczącej kogoś zupełnie innego. Wyszłam ze szpitala po trzech miesiącach; miesiąc spędziłam na intensywnej terapii, miesiąc na zwykłym oddziale i miesiąc na rehabilitacji. A potem… wróciłam w góry. Nadal po nich chodzę, ale rozważniej i mądrzej. Jestem po kursie lawinowym i zimą zawsze mam przy sobie detektor.


Małopolskie Centrum Leczenia Hipotermii Głębokiej ma na swoim koncie kilku ocalonych, opisanych i okrzykniętych na świecie medycznymi cudami, w tym słynnego dwuletniego Adasia z Racławic, który niemal nagi spędził pięć godzin na dziesięciostopniowym mrozie. Gdy go odnaleziono, temperatura jego ciała wynosiła 12,7 stopnia Celsjusza! Adaś jest już w pełni zdrowy. To jeden z najciekawszych przypadków medycznych, światowy rekord uratowania z hipotermii. Wcześniej udało się wyprowadzić z niej osobę z najniższą temperaturą ciała wynoszącą 13,7 stopnia Celsjusza. Dziś świat patrzy na nas z niekłamanym podziwem, choć nie wie, że u podstawy tego sukcesu leży opisana toprowska tragedia, którą doktor Kosiński przekuł w dobro.


Książka „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć” Beaty Sabały-Zielińskiej ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka.

Beata Sabała-Zielińska. Dziennikarka radiowa. Jako rodowita góralka przez dekadę opowiadała słuchaczom Radia ZET o problemach i ciekawostkach z Podhala i okolic, nadając swoim relacjom niepowtarzalny zadziorny charakter. Jest autorką swoistego dziennikarskiego pamiętnika pt. "Radio-aktywna Sabała, czyli jak zostałam głosem z Zakopanego", a także współautorką (z Pauliną Młynarską) książek "Zakopane odkopane – lekko gorsząca opowieść góralsko-ceperska" i "Zakopane – nie ma przebacz!", które są oryginalnymi przewodnikami po stolicy Tatr. Obecnie pracuje na Uniwersytecie Jagiellońskim. Prowadzi zajęcia dydaktyczne w Instytucie Dziennikarstwa, a w studenckiej rozgłośni UJOT FM szlifuje nowe radiowe talenty.