Grzegorz Michałowski, PAP

2240,00 zł (dwa tysiące dwieście czterdzieści złotych, zero groszy). Oto wypłata za ponad 80 interwencji w miesiącu, w tym wyjazdy do czterech ciężkich wypadków samochodowych, pięć reanimacji i cztery osoby własnoręcznie skradzione śmierci. Paragon na ludzkie życie opiewa w Polsce na 14 złotych netto za godzinę.

Tekst otrzymał Nagrodę Newsweeka im. Teresy Torańskiej 26 listopada 2017 roku.

Panowie, może wody?

Kod 1 oznacza jazdę na sygnale i najwyższy priorytet w pogotowiu, dlatego obskurny mercedes do 11-letniego chłopca gna ile mocy w starym, zjeżdżonym silniku. Zgłoszenie na 112, niskie ciśnienie, informacja od dyspozytora, zespół już w karetce. Najpierw w lewo w ulicę Sosnkowskiego, syrena wyje, później jeszcze raz w lewo, w Pużaka, samochody zjeżdżają z drogi. Mijają dwie, może trzy minuty od wyjazdu ekipy z warszawskiej stacji Ursus, gdy dyspozytorka na radiu wywołuje numer boczny karetki i wydziera się wniebogłosy:

- On się wam zatrzymał! Słyszycie?! On się zatrzymał!!

W karetce Daniel, młokos, ledwie minął drugą dziesiątkę, w ekipie dopiero trzeci miesiąc. Mirek, drugi ratownik, to przy Danielu dinozaur - doświadczony, fenomenalny specjalista, którego ręce setki razy przywracały ludzi do życia. No i lekarka, 80-letnia. Wiedzą będąca w stanie położyć na łopatki każdego profesora, ale czy akurat ona powinna wyjeżdżać do ratowania ludzi?

To stara kamienica, odrapana, wokół wąskie uliczki, jeszcze dodatkowo skurczone przez masę zaparkowanych wzdłuż samochodów. Karetka wyje, a jej rozpaczliwy ryk informuje sąsiadów, że za którąś ze ścian rozgrywa się dramat. Gapie jak sępy, zawsze trzeba wyjrzeć przez okno, zatrzymać się z wózkiem na warzywa i zerknąć, do której klatki przyjechali. Przy odrobinie szczęścia - zobaczyć, kogo wynoszą.

Na czwartym piętrze (windy brak) czeka ciasne mieszkanie, w mieszkaniu lament rodziców. Dzieciak z łóżka na podłogę. Jak nigdy Mirek tego nie robi, tak teraz pięć pierwszych oddechów wykonuje metodą usta-usta. Zero efektu. Podłączony monitor sygnalizuje asystolię (brak czynności elektrycznej serca). Jak w filmie - prosta linia i najgorsze rokowania. Daniel goni po resztę sprzętu do karetki, biegnąc po schodach spotyka lekarkę, która ledwo człapie na górę. Młody wraca, chłopiec już zaintubowany, z założonym wkłuciem do szyi. Mirek działał.

- Michał, ten chłopiec nazywał się Michał - mówi Daniel.
- Pamiętasz coś jeszcze?
- Jego lodowate dłonie. I puste, otwarte podczas reanimacji oczy.

Pokój Michała jest przerażająco ciasny, dziecko leży między łóżkiem a stołem, reanimacja toczy się na samym środku dywanu. Dookoła rozrzucone zabawki, miśki, klocki, samochody, na stole rozstawiona kolejka. Zapewne godzinę temu Michał odprawiał tu pociągi, grał w piłkę, a matka krzyczała z kuchni, żeby nie kopał w domu. Daniel z Mirkiem walczą na zmianę, już 40 minut, brak efektu, trzeba podać adrenalinę. W mieszkaniu gorąco jak w piekle, pot kapie z czoła na dywan. Mirek koszulkę może już wykręcać, Daniel za moment będzie w podobnym stanie.

- Panowie, może wody? - pyta nagle matka patrząca na ratowników próbujących wyrwać śmierci jej syna. Rodzice, odkąd ich dziecko trafiło w ręce ratowników, nie mówią nic. Bije od nich spokój. Dopiero po fakcie Daniel zrozumie, jaki wymiar miały słowa zrozpaczonej, patrzącej na tę tragedię matki. Na wodę nie ma czasu, uciskanie klatki, tlen, raz, dwa, trzy, cztery, pięć… Wdech, wdech.

- Niech ktoś w końcu uspokoi tego jebanego psa (ujada w drugim pokoju)! Na stole ta pieprzona kolejka... Nie ma efektu. Decyzja - odjazd do szpitala.

Autor: Marcin Bielecki

Źródło: PAP

Wzory na spienionym mleku

- Jakie słowo najlepiej oddaje pracę w polskim pogotowiu?
- Upokorzenie.

Daniel studia na kierunku ratownictwo medyczne kończy na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Z bardzo dobrymi ocenami. Po otrzymaniu dyplomu (farmakologia, toksykologia, intensywna terapia i wiele innych - wszystko w małym palcu) musi się zatrudnić w kawiarni, znanej sieciówce, gdzie od razu dostaje umowę o pracę i wynagrodzenie w wysokości 18 złotych netto za godzinę. W końcu - po roku - znajduje robotę w zawodzie. Musi podpisać kontrakt oznaczający konieczność założenia własnej działalności gospodarczej.

Jako ratownik medyczny zarabia w Warszawie 18 złotych brutto za godzinę (14 zł netto). Zostaje przedsiębiorcą. Na fakturze: data sprzedaży USŁUGI (resuscytacji krążeniowo-oddechowej matki trójki patrzących na to dzieci), nazwa USŁUGI (użycie defibrylatora, złożenie dziecku wkłucia, intubacja), wszystko to zgrabnie określone jednym kodem w Polskiej Klasyfikacji Działalności: 86.90.B, działalność pogotowia ratunkowego.

Sam musi opłacać ZUS (dwa lata preferencyjny, czyli około 500 zł, po dwóch latach 1200 zł), do tego jeszcze podatek do Urzędu Skarbowego. Na rękę zostaje mu 1500 złotych. Robiąc kawę jedyne ryzyko, jakie podejmuje, to popsucie wzoru serduszka na spienionym mleku. W karetce błędna decyzja może zabić pacjenta. Na serduszkach zarabia więcej niż prawdziwych sercach, z konieczności utrzymuje więc dwie prace. Po 24-godzinnym dyżurze w karetce jeździ na Dworzec Centralny i przez osiem godzin pyta:

- A może ciastko do tego espresso?

Na samochód go nie stać. Mieszka przy ratuszu na Woli, żeby dojechać na dyżur (system pracy od 7 do 7) wstaje o 5. Najpierw - jeszcze solidnie zaspany - autobusem do centrum. Później przesiadka i kolejnym - 517 - kierunek Ursus-Niedźwiadek. Słuchawki w uszach, zawsze energetyczna muzyka. To jedna z jego pasji. Nie gra na żadnym instrumencie, ale kolekcjonuje płyty. Wszystkie zaoszczędzone pieniądze przeznacza na koncerty. Słuchał Toni Braxton w Moskwie czy Mary J. Blige we Frankfurcie.

- Pamiętam, jak po reanimacji dziecka słuchałem utworu "Pulse". Gdy teraz słyszę ten kawałek, mam ciarki - mówi o muzyce i widać w nim błysk.

Pochodzi z Orzechówki na Podkarpaciu. Czy Orzechówka jest z niego dumna?

- Nie wiem.
- Po co to robisz?
- Kawę robię dla pieniędzy, życie ratuję z pasji.

Kilka nieświadomych uścisków

Wydostanie się z mieszkania to przedsięwzięcie karkołomne. Daniel niesie Michała, aby opuścić pokój, musi wsunąć się do łazienki. Mirek w korytarzu trzyma sprzęt. Wszystko ostrożnie, delikatnie, żeby nie naruszyć rurki intubacyjnej.

- Za długo jest bez ucisku - Mirek wie, co mówi. Po schodach biegną. Jedno, drugie, trzecie piętro, karetka czeka przed wejściem z gotowymi noszami. Daniel ostrożnie kładzie dziecko i wraca do uciskania. Michał zimny, z życiem na ostatnim zawiasie. Nie mogą ruszyć, bo jakiś kompletny idiota chwilę wcześniej, mimo włączonej sygnalizacji, zaparkował w taki sposób, że zablokował karetkę. W końcu jadą. Syrena, samochody na Pużaka w korku łapią centymetry chodnika. W karetce wciąż rozpaczliwe próby. Daniel nie czuje już rąk, ale teraz walka toczy się już jak w transie. Trzy, cztery… Wdech… Rurka od respiratora wypięła się od rurki intubacyjnej, a młody nie ma jak się oderwać od uciskania klatki piersiowej.

- Niech mi pani pomoże, niech pani włoży z powrotem tę rurkę! - krzyczy do matki.

- Jaką rurkę, o co panu chodzi?! - matka jest skołowana, ale jaka ma być, skoro na jej oczach gaśnie jej jedyne dziecko?

Daniel sam podłącza ponownie respirator. Na SOR-ze czeka już kolejna ekipa, następne 20 minut. W poczekalni rodzice w proszku, co chwila dopytują, co się dzieje z ich synem. Daniel i Mirek też czekają, choć nie mają takiego zwyczaju. Są mokrzy, zmęczeni. Wychodzi lekarz, otwiera szeroko drzwi i mówi:

- Proszę posłuchać, to bije jego serce.

Udało się.

Kilka nieświadomych uścisków i Daniel z Mirkiem wracają na stację. Uzupełnienie karetki, dwie minuty i kolejne wezwanie. Dziś będzie ich jeszcze dziesięć.

Autor: Darek Delmanowicz

Źródło: PAP

Naprawdę zgrabna pętla

Informacja od dyspozytora jest mglista. Jakaś próba samobójcza, jakiś nastolatek, oto adres. Ale żyje? Tabletki? Żyletki? Nie wiadomo. Dobrze, że rodzina choć adres zdołała wykrzyczeć w słuchawkę. A czarny scenariusz to też jakiś scenariusz. Dyspozytor nie ma wolnej "eski" (karetki specjalistycznej z minimum trzyosobowym składem, w tym z lekarzem, wysyłanej do najcięższych przypadków), więc na miejsce jedzie Marlena z Grześkiem, ekipa karetki "P" (podstawowej, z zespołem dwuosobowym, bez lekarza).

Bogate domy z bogatymi właścicielami, bogato zdobione ogrody, wysokie żywopłoty i bogato wyposażone samochody na równo ułożonych podjazdach sugerują, że mieszkańcom tej dzielnicy w życiu się udało. Dźwięk syreny odbija się tu jednak od dachów tak samo jak od starych kamienic, a sąsiedzi w koszulach z gościem na koniu grającym w polo wyglądają zza firanek w podobny sposób, jak mężczyźni z praskich bram z letnią, gołą klatą. Ktoś stoi na podjeździe, macha, podbiega i się zatrzymuje. Płacze, krzyczy, choć przecież jej nie słychać, bo syrena robi swoje. OK, to tutaj.

Marcel musiał poświęcić długą chwilę, żeby udało mu się zawiązać na linie tak zgrabną pętlę. Później trzeba było ściągnąć treningowy worek, odstawić go pod okno, a taboret - pod oczkiem w suficie. Lina przez oczko. Gdy bujał taboretem, a po sekundzie 20 centymetrów nad ziemią żegnał się z życiem i domową siłownią od ojca, rodzina wracała z zakupów i wyjeżdżała na ostatnią prostą przed domem. Reakcja: ojciec - nóż, pierwsza walka, wdechy, uciski. Siostra - telefon, chaos, pogotowie i krzyk do syreny na podjeździe. Matka - chaos.

- Ratujcie go, ratujcie!
- Gdzie?
- W piwnicy, na dół, dopiero 17 lat!

Marlena z Grzegorzem podejmują walkę. Uciski, wdechy, uciski. Między jedną a drugą serią - wezwanie wsparcia.

- Doślijcie nam "eskę"!

I dalej walka, uciski, lament matki, krzyk siostry. 20 minut - dojeżdża "eska". 40 minut, walka. 74 minuty - Marcel, lat 17, leży pod oknem, tuż obok worka (sam ściągał), nie chce dać nadziei.

- Próbujcie, defibrylator, defibrylatorem próbujcie! - to ojciec. Siostra - chaos. Matka - chaos.

Babcia mówi do mnie doktór

Osobie z miasta trudno zrozumieć dziewczynę, która za wszelką cenę całe gimnazjalne i licealne życie chce uciec z Sopotu do Warszawy. Tak na stałe uciec. Trudno zrozumieć chłopaka, który mimo pięknych gór za oknem rodzinnego domu chce do stolicy. Marlena chciała i uciekła.

- Rodzina mnie nie rozumie. Mówią mi: przecież pochodzisz z tak pięknego miejsca, po co ci ten warszawski beton? A dla mnie rodzinne okolice to szare, chmurne miejsce. I bez perspektyw. Robiłam wszystko, żeby uciec i mi się udało.

W Warszawie kończy filologię angielską, ale nie może znaleźć dobrej roboty. Pracuje w fast-foodzie w centrum. Kanapki, ocean chrupiącej panierki, morze coli z dystrybutora, rzeka ludzi w kolejkach. W czwartek o 8:00, jak zawsze, wszyscy wpadają po poranne frytki i kawę. Ktoś zamawia, Marlena odwraca się do podajnika i słyszy, że za jej plecami dzieje się coś strasznego. Kolejny obrót, kolegą miota atak padaczki. Co klient, to inna rada: daj mu coś w rękę! Coś w zęby! Trzymaj go! A dziewczyna nie wie, co poza krzykiem na zaplecze może zrobić. Tydzień później uczy się już na ratownika.

- Rodzina jest ze mnie dumna. A babcia mówi na mnie doktór. Na lekach się znam, wiem jak się zachować, ale jaki tam ze mnie doktór.

Twoja kolej

O chłopca walczyłeś 74 minuty. O Marcela, lat 17, leży pod oknem, przy worku (sam ściągał). Wstań, popraw spoconą bluzkę, zdejmij gumowe rękawiczki, popatrz w oczy ojcu (nóż, wdechy, defibrylator), siostrze (telefon, podjazd, chaos), matce (chaos) i powiedz:

Lekarz o godzinie 17:23 stwierdził zgon.

Czas, start.

Jak nie mięknąć

Widoki są czasem przerażające, zdarzenia - dewastujące psychikę, a ochroną możesz być jedynie sam dla siebie. W wakacyjną, piątkową noc Daniel modli się o spokojny dyżur, bo w sobotę wesele przyjaciół. Modlitwy docierają jednak co najwyżej do Boga, bo dyspozytor nic o nich nie wie. - Wypadek, tramwaj, BMW.

W lewo, w lewo, w prawo, syrena. One połamane, zakleszczone w czymś, co jeszcze mgnienie temu było sportowym autem. Ale żyją. On (ponoć on) nie żyje. Musi nie żyć, bo uderzenie sprasowało go ze szkłem, metalem, kierownicą, deską rozdzielczą. One do szpitala, on w ostatnią drogę. Daniel w garnitur, lakierki i na wesele.

- Na szczęście szybko wypieram takie obrazy. Nie boję się, gdy jadę na miejsce. Działamy jak automaty - mówi.

Autor: Radek Pietruszka

Źródło: PAP

Marlena sprawia wrażenie osoby, której nie rusza zupełnie nic.

- Nie ma niczego, co tkwi w mojej pamięci, co boli, nie daje spokoju. Nie przejmuję się, nie zabieram roboty do domu - mówi i dodaje: - Bez pancerza, który sami sobie tworzymy, w tej pracy nie da się wytrzymać. Bez pancerza ratownicy wpadaliby w alkoholizm albo popełniali samobójstwa. Nie mamy przecież zapewnionej pomocy psychologa, jak nasi koledzy z Zachodu.

Ale Marlena na dnie pamięci też ma historię, która zabolała i która od czasu do czasu wraca. Wezwanie do kobiety z nowotworem. To był już jej koniec, wszyscy w mieszkaniu o tym wiedzieli, ale gdy odeszła trzymając Marlenę za rękę, coś ukłuło.

- Bo moment przejścia jest najtrudniejszy.

Myśli frunące przez głowę

- Gówno prawda!

Wiecie, ile razy Danielowi zdarzyło się to słyszeć w odpowiedzi na stwierdzenie, że ratownicy narażają swoje życie, aby ratować innych? Wiele razy.

Swoje 24 godziny dziś wyrobił i na stacji być już go nie powinno. Wyjeżdżał 14 razy, reanimował, uspokajał, wkłuwał, dobierał leki, nie spał sekundy. Siedzi na stacji, myśli o łóżku i pyta sam siebie: gdzie do cholery jest zmiennik? A tego nie ma ani o 7, ani 27 po, spóźnia się. Wezwanie, jak na złość. Kod 1, musi wyjechać 15 raz.

To chyba czwartek, na sto procent wakacje, słońce nęka mimo poranka. Drzwi - zasunięte, syrena - włączona, ekipa - gotowa, jadą. Za kółkiem Andrzej, też medyczny. Obok Natalia, młodziutka ratowniczka, świeża, ale ambitna. Ile wiadomo? Mężczyzna, brak kontaktu, obfite krwawienie, ponoć narkoman. Ogromny mrówkowiec już tętni życiem, ludzie zbierają się do roboty, ruch spory. Kilka pięter sprintu w górę. Wianek sąsiadów, drzwi otwarte, on leży. Godzina 7:40, to tu.

Komenda: - Proszę państwa, proszę zrobić miejsce, proszę się odsunąć!

Nagi, lat może ze 30, raczej nie więcej, w korytarzu leżą obok siebie - on i strzykawka. Kilkanaście minut temu szukał igłą przyjemności, skłute ręce odesłały go do pachwiny. Zbuntowała się tętnica, więc krwi jest tyle, że przydałyby się kalosze.

Komenda: - Młody, tu jest za ciasno, dawaj go na klatkę schodową!

Andrzej ciągnie chłopaka, Daniel pomaga, Natalia patrzy, jak bezwładne nogi zostawiają na posadzce bordowe smugi. "Eska" jedzie na pomoc.

Andrzej uciska, Natalia intubuje, Daniel zakłada wkłucie doszpikowe. Sąsiadka wychodzi z naprzeciwka, pewnie po bułki, sopocką i truskawkowy dżem, ale zerka na akcję i zawraca. Musiał jej minąć śniadaniowy apetyt. Wszędzie bordowo, Daniel wymienia rękawiczki, ale to na nic, bo po chwili znów całe są we krwi. Bierze ampułkę adrenaliny - tempo, tempo, szybciej - zgniata ją w palcach. To nic, bierze następną, podaje. Walczą, drugą karetką na miejsce dociera lekarz. 8:20 - taką godzinę wpisze w kartę zgonu. Ekipa zrobiła wszystko co mogła, ale trudno kogoś ratować, gdy życie rozlewa się po podłodze i kapie z piątego na czwarte piętro.

Daniel ściąga rękawiczki, widzi i łączy puzzle. Ampułka... - Kurwa… - to jedyne, co jest w stanie z siebie wydusić. Kciuk poważnie skaleczony, skóra przecięta.

Jak sądzisz, jakie myśli fruną wtedy przez głowę?

Prosto z miejsca zdarzenia jedzie do szpitala zakaźnego, robi testy i przez kolejne 30 godzin nie może wyzbyć się widoku leżącej we krwi strzykawki. Zanim otrzyma wynik testu, w internecie o HIV i AIDS przeczyta tyle, że sam mógłby napisać o tym książkę. Zdjęć woli jednak nie przeglądać. Następnego dnia wyniki - czysto, ale jak najszybciej musi zacząć terapię przeciwko wirusowi HIV.

Źródło: Fotolia

- Leki są bardzo mocne, na pewno pan to odczuje - mówi lekarka.
- Dobra, ja już nie takie rzeczy… - odpowiada z pewnością siebie.

Leki są bardzo mocne i Daniel to odczuwa. Dosłownie ścina go z nóg. Dostaje takiej biegunki, że rozwiązaniem idealnym byłaby przeprowadzka na stałe do toalety. To jednak niemożliwe, bo trzeba jechać na kolejny dyżur. Po trzech dniach jest już komfortowo, bo zostają tylko mdłości i ból głowy. Kończy terapię, wynik: narkoman na koniec swojej burzliwej przygody z życiem niespodzianki Danielowi nie zostawił.

Gówno prawda?

Śniadanie na obiad, obiad - na kolację

Nie ma czegoś takiego, jak normowany czas pracy, kawowe kwadranse, obiadowe okienka, zupa dnia. Daniel wyskakuje z 517 na przystanku Sosnkowskiego o 6:32, cofa 150 metrów, skręca w lewo i zachodzi do Galerii Wypieków. Panie otworzyły pięć minut temu. Dwie bułki na słodko, trzy uśmiechy i na stację. Przy odrobinie szczęścia bułki zje na śniadanie.

Ale dziś szczęścia nie ma - sprawdzenie karetki, uzupełnienie leków i sprzętu i od razu pierwszy wyjazd. Później drugi, trzeci, czwarty. Bułki je na obiad, a obiad na kolację, między dziewiątym a dziesiątym wezwaniem. Ulubiony "chińczyk" z pudełka na wynos. Ryż smażony z kurczakiem, sos łagodny, plastikowe sztućce (widelec, no przecież, że bez noża), jedzenie na szpitalnych noszach.

- Wiem, że to niehigieniczne, ale jeśli nie zjem tak, to nie zjem w ogóle - mówi. Kolejne wezwanie, w połowie pudełka, dokończy w nocy. Jak szczęście dopisze.

No pewnie, że są noce, w których wezwań jest mniej, dzięki czemu można się odrobinę przespać, odpocząć, usiąść - ale to rzadkość. Są też dyżury, podczas których trzeba wyjeżdżać aż 19-20 razy. To Daniela rekord. - Fizycznie to było niesamowicie trudne. Ostatnie wyjazdy wyglądały tak: - Jedzie pan z nami? Jeśli tak, to zapraszamy do karetki, jeśli nie - do widzenia.

Miesięcznie w pogotowiu pracuje około 200 godzin, zdarzają mu się 36-godzinne dyżury. No i pół etatu w kawiarni. Biega z jednej pracy do drugiej. Jak ma wolny dzień - śpi. Zna osoby, które w pracy na stacji spędzają kilka dni z rzędu. Jego kumpel w sześć lat etatowo przepracował 15. Kredyt, Mieszkanie dla Młodych, co poradzisz.

No i ten kontrakt, czyli nie ma urlopów, nie ma L4. Czasem do roboty jeździ z 39-stopniową gorączką. 30 grudnia ma dobowy dyżur na stacji, w sylwestra od razu z dyżuru leci do kawiarni, 1 stycznia na kolejny dyżur dobowy w pogotowiu. Co to kogo interesuje, że dopadł go wirus? Nie załatwił sobie podmianki, to niech wsiada do karetki i nie marudzi. Wchodząc od pierwszego pacjenta wymiotuje na drzwi bloku. Jadąc z kolejnym w karetce, wymiotuje do reklamówki.

- W wieku 24 lat mentalnie czuję się 40-latkiem - mówi.

To nie jest tak, że zmęczenie nie odbija się na pacjentach. Daniel stara się zachowywać profesjonalnie, ale jest rozdrażniony, w duchu przeklina wszystko i wszystkich.

Autor: Darek Delmanowicz

Źródło: PAP

W gorący dzień wezwanie do starszej pani, otyłej. Tak otyłej, że jest zbyt duża, aby znieść ją do karetki. Zespół nalega, żeby zeszła sama, atmosfera napięta, nerwy, środek bardzo ciężkiego dyżuru. W końcu idzie. Ledwo mieści się w karetce. Danielowi puszczają nerwy.

- Proszę tutaj usiąść, czego pani nie rozumie?!

Kobieta siada, karetka rusza, mija chwila, kobieta osuwa się na ziemię.

- Stójcie, kurwa, ona się zatrzymała!

Akcja, reanimacja, karetka na sygnale do szpitala. Kobieta umiera na SOR-ze.

- Ostatnie słowa, jakie usłyszała w życiu, to moje: "czego pani nie rozumie?!".

Marlena zna osoby, które pracują po 300 albo 400 godzin w miesiącu. To ludzie permanentnie przemęczeni, zirytowani, rozdrażnieni. Ale jeśli muszą? Potrzebują pieniędzy? Marlena nie ma rodziny, dyżuruje co czwartą dobę, pracuje 192 godziny w miesiącu. Zarabia około 3 tysiące złotych, ale brutto. Jest oczywiście na kontrakcie. ZUS, Urząd Skarbowy, nietrudno obliczyć, ile z tego zostaje.

Anglia przyjmie wszystkich

Daniela, dziś 26 lat, nie ma już w Polsce. Mieszka w Oxfordzie, jest w trakcie szkolenia. Jeszcze trochę czasu minie, zanim zacznie pracować jako pełnoprawny ratownik w angielskim pogotowiu, ale posiadanie tylko jednej pracy to dla niego prawdziwy luksus. Podczas zajęć przygotowujących do podjęcia pracy rozmawia z miejscową ratowniczką.

- W Warszawie dyżurujemy w systemie 24-godzinnym, niektórzy pracują 400 godzin w miesiącu - mówi.

Reakcja - wielkie oczy. Dwa dni później wszyscy znajomi ratowniczki nie mówią o niczym innym, takiej ciekawostki i tematu do rozmówi nie podsunął im jeszcze nikt.

Daniel ma prosty pomysł, którego w Polsce nie był w stanie zrealizować: jedna praca, czas na relaks, podróże, koncerty. Marzy mu się powrót do ukochanej Moskwy i podróż koleją transsyberyjską.

- No i samochód kupiłem.

Marlena też wyjeżdża z Polski, praca w angielskim pogotowiu już na nią czeka, musi jeszcze tylko zrobić prawo jazdy kategorii C. Wszyscy wyjeżdżają: lekarze, pielęgniarki, ratownicy.

- Ratownicy z Polski są najlepiej wykształceni w Europie, a pieniądze, jakie dostajemy, są nieproporcjonalne do tego, ile musimy się uczyć i jakie czynności wykonujemy. Każdy ratownik w Polsce ma 49 leków, które może samodzielnie podać. Wcześniej było ich 27, ale non-stop dokłada się nam obowiązków. A nie idą z tym w parze żadne dodatkowe pieniądze, podwyżki. 18 złotych za godzinę, 14 złotych netto, to jest po prostu żart z poważnych ludzi... Przecież kierownik zmiany w McDonald’s zarabia więcej. W ostatnim roku wyjechało już trzech moich znajomych. Gdy powiedziałam mojej kierowniczce, że wyjeżdżam, spytała: jak możesz mi to robić? Mogę.

Autor: Darek Delmanowicz

Źródło: PAP

Nie musisz być dobry, musisz być tani

- Okleiliśmy karetki, nosimy koszulki. Mam jednak wrażenie, że strajk taksówkarzy zrobił większe wrażenie na społeczeństwie, niż nasz - mówi Marlena.

Jeśli nie słyszeliście: ratownicy od dłuższego czasu walczą o poprawę warunków pracy: podwyżki takie, jakie otrzymały pielęgniarki (1600 zł), finansowanie szkoleń i udzielanie urlopów szkoleniowych przez pracodawcę, zatrudnianie jedynie na bazie umowy o pracę, eliminacja zatrudnienia na umowy cywilno-prawne. To i tak tylko niektóre z postulatów zgłoszonych do Ministerstwa Zdrowia.

- Nasz strajk nic nie da. My od pacjentów odejść nie możemy, zbyt duża odpowiedzialność na nas spoczywa. Zawsze słyszymy ten sam argument: nie mamy na was pieniędzy. Żeby coś się zmieniło, musielibyśmy się chyba zwolnić z pogotowia - mówi Marlena i dodaje: - Prawda o polskim pogotowiu jest niestety bardzo smutna. Aby w nim pracować, nie musisz być nie wiadomo jak wykształcony, nie musisz posiadać rzucającej na kolana wiedzy. Wystarczy, że jesteś tani.

Wezwanie, informacja od dyspozytora.

- Sorry, muszę lecieć.

Najpierw w lewo, później prosto. Syrena wyje, samochody szukają pobocza. Kod 1. Marlena jedzie na pomoc, tylko kto pomoże Marlenie?


_**Tekst jest efektem wielogodzinnych rozmów z ratownikami medycznymi, przeprowadzonych w maju i czerwcu 2017 roku. Jest to zapis bardzo dokładnych i najbardziej ekstremalnych wspomnień z kilku lat ich pracy oraz rzeczywistości, w której działają.**_