Jarosław Kociszewski , 11 października 2019

Trump sprzedał Kurdów za garść dolarów

Craig Lassig, PAP/EPA

Nikt, tak jak Polacy, nie wie, co oznacza zdrada przez sojuszników. W 1939 roku na pastwę wroga zostawili nas Francuzi i Anglicy. Po 80 latach "wyczyn" naszych "sojuszników" powtórzył prezydent USA. Ba, on go przebił – zdradził Kurdów, którzy już walczyli i ginęli u boku Amerykanów. Europa odwróciła głowę.

USA zdradziły sojusznika, który przelewał krew we wspólnej walce z tzw. Państwem Islamskim (ISIS). Kurdowie pozostawieni na łaskę zadeklarowanego wroga, Turcji, mówią o "nożu w plecy". To, co ich spotkało, powinno być ostrzeżeniem dla wszystkich, którzy swoje bezpieczeństwo i przyszłość nadmiernie wiążą z decyzjami Donalda Trumpa.

Biznes ważniejszy od sojusznika

Bez udziału Kurdów kalifat w Syrii i Iraku terrorystów ISIS nie zostałby pokonany. Dla Donalda Trumpa to wyraźnie za mało. Podczas wystąpienia w Białym Domu decyzję o usunięciu amerykańskich żołnierzy z drogi tureckich wojsk inwazyjnych uzasadnił, mówiąc, że Kurdowie nie pomogli USA podczas walk… w Normandii (rok 1944!), ani żadnej innej bitwy drugiej wojny światowej, walczą o swoją ziemię, co było w ostatnich latach finansowane w dużym stopniu przez USA.

Absurdalność i cynizm tej wypowiedzi szokuje.

Autor: LUKAS COCH

Źródło: PAP/EPA / Osaka, 28 czerwca 2019 roku. Szczyt przywódców państw G20. W pierwszym rzędzie prezydent Turcji Erdogan stoi obok Donalda Trumpa.

Jak dokładnie Kurdowie, bliskowschodni naród bez państwa, miał pomagać w walce z nazizmem w Europie? Powody do niepokoju powinna mieć też duża część sojuszników w NATO, którzy nie dość, że nie pomagali w Normandii, to wręcz stali po przeciwnej stronie linii frontu, i nie są to tylko Niemcy, ale także Węgrzy, Rumunii czy Słowacy.

Lista ta wydłuży się jeszcze bardziej, jeżeli dodamy do niej kraje i narody, których obywatele i członkowie wstępowali, chociażby do SS.
Odniesienie do pieniędzy jest typowe dla obecnego gospodarza Białego Domu, który patrzy na relacje międzynarodowe jak na biznes, a sojuszników najwyraźniej dzieli na lepszych i gorszych klientów bądź usługodawców.

Według amerykańskich analityków w ciągu ostatnich 3 lat Pentagon wydał 1,4 mld dolarów na wsparcie dla sił walczących z ISIS. Większość tej kwoty otrzymali Kurdowie, co oznacza, że w rachunkach prezydenta znaleźli się po stronie kosztów, a nie zysków. Inaczej Turcja, która jest potencjalnym źródłem dochodów, więc należy się z nią układać, bo USA będą mogły na niej zarobić, w odróżnieniu od Kurdów.

Nic więc dziwnego, że gospodarz Białego Domu wielokrotnie chwalił Polskę za to, że w całości pokryje koszty zwiększania amerykańskiej obecności militarnej. Kłopoty zaczną się, gdy ktoś Warszawę przelicytuje lub z jakiegoś powodu zacznie brakować środków na opłacenie ochrony.

W takiej sytuacji nikt nie będzie mógł zagwarantować, że któregoś dnia Donald Trump nie porozumie się z Rosją nad głowami zaniepokojonych, dotychczasowych sojuszników z Europy Środkowo-Wschodniej uznając, że Moskwie można wiele wybaczyć w imię interesów.

USA przez dekady szczyciła się etosem kraju niosącego wolność i demokrację uciemiężonym narodom. To, że wielokrotnie tego nadużywano, jest sprawą zupełnie inną. Amerykanie byli gotowi wesprzeć odważnych ludzi walczących o niepodległość. Ze słów Donalda Trumpa można było wywnioskować coś zupełnie odmiennego – fakt, że Kurdowie walczą o własną ziemię w jakiś sposób pomniejsza ich wartość jako sojusznika.

Naród bez państwa

Tymczasem to właśnie prawo do wolności i stanowienia o sobie jest kluczową motywacją dla Kurdów w krajach, w których żyją. Niemal połowa tego narodu, liczącego ok. 45 milionów ludzi, mieszka w Turcji, gdzie Partia Pracujących Kurdystanu (PKK) od czterech dekad toczy walkę partyzancką, nie wahając się stosować także terroru. Ponad 10 mln Kurdów żyje w Iranie, który krwawo rozprawia się z ich stosunkowo słabo zorganizowaną partyzantką. Niespełna 10-milionowa mniejszość wywalczyła sobie autonomię w północnym Iraku, płacąc za to ogromną cenę.

Autor: Delil Souleiman

Źródło: EAST NEWS/AFP / Wspólny patrol amerykańsko-turecki na północny Syrii. 8 września 2019 roku. W kilkanaście dni później Amerykanie wycofali się dając Turkom w praktyce wolną rękę do rozprawy z Kurdami.

Jedną z czarnych kart historii XX wieku stał się atak gazowy dokonany przez wojska Sadama Husajna na kurdyjskie miasto Halabdża w 1988 r.
Z kolei Rożawa, praktyczna autonomia w północno-wschodniej Syrii powstała w wyniku wojny domowej, była obietnicą ziszczenia marzeń o niepodległości prawie 4 milionów syryjskich Kurdów. W chwili, gdy armia prezydenta Bashara Asada była w rozsypce tracąc kolejne terytoria, Kurdowie doszli do porozumienia z Damaszkiem. Wojska syryjskie i oddziały kurdyjskie w większości przypadków, nie atakowały się i nie wchodziły sobie w drogę.

Prawdziwym przełomem było pojawienie się ISIS i powstanie kalifatu na ogromnych przestrzeniach Iraku i Syrii. Islamiści stanowili śmiertelne, fizyczne zagrożenie dla Kurów, którzy stali się ostatnią, zorganizowaną siłą zdolną ich zatrzymać po tym, jak fanatycy rozbijali kolejne dywizje wierne rządom w Bagdadzie i Damaszku.

Z pomocą w walce ze wspólnym wrogiem pospieszył wtedy Zachód na czele z USA. Na niebie zaroiło się od dronów i samolotów, w tym polskich F-16 operujących z bazy w Kuwejcie. Największe kontyngenty instruktorów, specjalsów, ale także artylerzystów i żołnierzy piechoty wysłali Amerykanie, Brytyjczycy i Francuzi. Z całego świata zjeżdżali się ochotnicy gotowi ramię w ramię walczyć przeciwko kalifatowi.

Krew przelewać mieli jednak przede wszystkim Kurdowie, którzy zrozumieli, że stoją w obliczu historycznej szansy na wymarzoną wolność. Szybko przestali mówić o niepodległym, zjednoczonym Kurdystanie obejmującym wielkie połaci Turcji, Iraku, Syrii i Iranu.

To udać się nie mogło, zarówno na skutek podziałów wewnętrznych, ale przede wszystkim z powodu oporu samych zainteresowanych państw, jak również obawy społeczności międzynarodowej przed rewizją granic.

Kompromisem miały być więc autonomie. Co prawda w Iraku odbyło się referendum niepodległościowe, ale to miało więcej wspólnego ze sporami między rządzącymi, niż realnym dążeniem do odłączenia Irbilu od Bagdadu.

Świat nie uznał niepodległego Kurdystanu w Iraku, który pozostaje autonomią.

"Za wasze bezpieczeństwo i naszą wolność"

Podobnie funkcjonować miała Rożawa, co w języku oznacza po prostu "zachód" bez pretensji do Wielkiego Kurdystanu, którego tak bardzo obawiają się Turcy. Tu również, korzystając ze słabości państwa centralnego, Kurdowie mieli nadzieję na ugranie czegoś dla siebie.

Autor: EPA / STR

Źródło: PAP/EPA / Wspierani przez Turcję członkowie Syryjskiej Armii Narodowej szykują się do ofensywy. Będą walczyć z Kurdami, którzy do niedawna wspierali ich w walce z ISIS. 8 października 2019 roku.

Punktem przełomowym była trwająca pół roku bitwa o miasto Kobani na granicy z Turcją. Rozpoczęta we wrzeniu 2014 r. ofensywa ISIS niemal zakończyła się sukcesem, a czarne flagi kalifatu załopotały nad większością dzielnic. Kurdyjscy bojownicy nie ulegli, a Ankara zgodziła się nawet na udzielenie im wsparcia przez pobratymców w Iraku.

Kosztem setek zabitych i tysięcy rannych wojska Rożawy udowodniły swoją wartość. W ciągu kolejnych miesięcy i lat Kurdowie wielokrotnie pokazywali także swoją wierność, walcząc ramię w ramię z zachodnimi sojusznikami. Bez nich nie padłaby Rakka, ani Baghouz, ostatni bastion kalifatu w niewielkim miasteczku w dolinie Eufratu.

Oczywiście Kurdowie ginęli nie tylko w walce przeciwko wspólnemu, śmiertelnemu wrogowi, ale także, a może przede wszystkim, za własną sprawę. Aż chciałoby się powiedzieć, że za "wolność waszą i naszą", choć bardziej precyzyjne byłoby stwierdzenie "za wasze bezpieczeństwo i naszą wolność". Oceniają, że w kampanii przeciwko islamistom stracili ok. 11 tys. ludzi.

Ankara przez cały czas z dużą niechęcią i nieskrywaną obawą przyglądała się krzepnięciu pomysłu na Rożawę. Około połowy członków przeszło 25-milionowego narodu kurdyjskiego żyje na terytorium Turcji. Od dekad na terytorium tego kraju trwają walki z członkami Partii Pracujących Kurdystanu (PKK), którzy w walce o niepodległość nie niejednokrotnie posługują się terrorem.

Rząd turecki wielokrotnie oskarżał Kurdów syryjskich, podobnie jak irackich, o wspieranie PKK lub przynajmniej tworzenie warunków do prowadzenia działalności przez bojowników, czy partyzantów, którzy z perspektywy Ankary są jedynie terrorystami dążącymi do rozbicia państwa.

Zachód odwraca głowy

Dlatego wojska tureckie są obecne w północnym Iraku, a na początku 2018 r. przeprowadziły operację pod mylącą nazwą "Gałązka Oliwna." W praktyce była to inwazja na prowincję Afrin w północnej Syrii, w której Ankara, obok tysięcy własnych żołnierzy, wykorzystała siły lojalnym sobie, sunnickich milicji syryjskich. Dzięki ofensywie, która kosztowała życie tysięcy ludzi, Turcja uniemożliwiła Kurdom przejęcie kontroli nad praktycznie całą, północną granicą Syrii i odcięła Rożawę od enklaw kurdyjskich w zachodniej części kraju.

Autor: Kerem Kocalar

Źródło: PAP/Abaca / Trwa operacja turecka w Syrii. Płoną budynki w mieście Ras al-Ajn. 9 października 2019 roku.

Już wtedy niemrawe protesty, a raczej milcząca zgoda Zachodu, a zwłaszcza USA, na działania prezydenta Erdogana dała liderom kurdyjskim wiele do myślenia, jednak zaangażowani w krwawą wojnę z ISIS nie mogli przypuszczać, że braterstwo broni i wspólnie przelewana krew nie ma znaczenia dla gospodarza Białego Domu.

Niespełna rok później, w grudniu 2018 r., Donald Trump zapowiedział rychłe wycofanie amerykańskich żołnierzy z północnej Syrii. Wiadomość ta była szokiem, ale wówczas Pentagonowi udało się "zneutralizować" prezydenta USA. Wykonano kilka ruchów w terenie, zmniejszono częstotliwość lotów zwiadowczych, ale w praktyce Kurdowie nie zostali porzuceni. Turcja już wtedy mówiła o konieczności stworzenia strefy buforowej, ale obecność wojsk amerykańskich spowodowała, że na słowach się skończyło.

Jeżeli jednak tym razem prezydent Erdogan w pełni zrealizuje swoje plany, to Kurdowie mogą trwale utracić znaczną część ziem, o które tak bohatersko walczyli. Ankara zapowiada nie tylko wysłanie wojsk, ale także przesiedlenie tam 1-3 milionów uchodźców z Syrii. W znaczniej większości są to sunnici, którzy uciekli z okolic Aleppo i dalej na południe położonych rejonów kraju.

Co prawda prawo międzynarodowe zabrania zmiany etnicznej kompozycji terenów okupowanych i nakazuje umożliwienie uchodźcom powrotu do miejsc, z których uciekli, ale najwyraźniej nie robi to na nikim żadnego wrażenia. Turcy twierdzą, że nie zamierzają tych terenów okupować, choć walczą, by przejąć nad nimi kontrolę, a ich działania są podyktowane potrzebami bezpieczeństwa, walką z terrorem i wynikają z pobudek humanitarnych.

Nowa fala uchodźców - tego boi się Europa

Krynica czy Źródło Pokoju, jak nazywa się obecna operacja, może jednak nie tyle rozwiązać, ile wywołać nowy potężny kryzys humanitarny. Co zrobić z milionami sunnitów, którzy mają zasiedlić strefę buforową pomimo oporu Kurdów? Wielu z nich uciekło przed koszmarami wojny i mało prawdopodobne, aby ludzie ci znowu chcieli narażać życie swoje i najbliższych.

Zamiast na podbite przez Turcję tereny Rożawy mogą próbować uciekać gdzie indziej, co oznaczać może tylko Europę.

Autor: EPA/STRINGER

Źródło: PAP/EPA / Kurdyjskie rodziny opuszczają Ras al-Ajn z powodu tureckiej ofensywy. 10 października 2019 roku.

Kryzys uchodźczy i migracyjny w 2015 r. tak dalece wstrząsnął Unią Europejską i wpłynął na politykę, że nawet najbardziej optymistyczni czy otwarci politycy Starego Kontynentu nie chcą jego powtórzenia. Wykorzystuje to prezydent Erdogan, który kilkakrotnie sugerował przepuszczenie kolejnej fali uchodźców do Europy, jeżeli Bruksela nie pomoże finansowo Ankarze w utrzymaniu ok. 3 milionów Syryjczyków żyjących w Turcji.

Już pierwsze bombardowania trwającej od poniedziałku operacji skłoniły niejedną rodzinę kurdyjską do ucieczki. Walki najprawdopodobniej obejmą wiele miejscowości dotychczas oszczędzonych przez dramat syryjskiej wojny domowej, a uciekać zaczną ludzie, którzy jeszcze nie doświadczyli losu uchodźców. Patrząc na doświadczenia z przeszłości, większość z nich nie będzie uciekać daleko.

Zostaną w pobliżu opuszczonych terenów z nadzieją na rychły powrót, lecz dołączą do milionów ludzi na Bliskim Wschodzie, którzy potrzebować będą pomocy humanitarnej "na miejscu". Z czasem może się to zmieniać, jeżeli okaże się, że ich domy i gospodarstwa zajmują osiedleńcy przywiezieni przez Turków, co jest niezgodne z prawem międzynarodowym.

Podjęta w imię krótkoterminowych, wymiernych interesów decyzja Donalda Trumpa o przyglądaniu się z boku operacji Krynica Pokoju będzie miała długotrwałe konsekwencje daleko wykraczające poza tereny Rożawy, czy nawet Bliskiego Wschodu. Uderza w niemożliwe do wyceny w dolarach relacje oparte na lojalności i braterstwie broni, bez których trudno budować trwałe relacje sojusznicze wymagające nie tylko wspólnoty interesów, ale także zaufania.