Szymon Opryszek, WP.PL
Politycy zniknęli z Cherán siedem lat temu. A wraz z nimi:
Plakaty z ich fałszywymi uśmiechami; konszachty z narcotraficantes - kartelami narkotykowymi; lepkie ręce; obietnice bez pokrycia; intrygi, wyborcze urny schowane są na strychu dawnego urzędu miasta. A siedziby partii zmieniły się w sklepy.
Enedino Santaclara Madrigal recytuje to wszystko jednym tchem. Ma 67 lat, kapelusz z szerokim rondem i kowbojską kamizelkę. Przez ponad 30 lat uczył dzieci w szkole podstawowej. Dziś jest najstarszym z dwunastu członków consejo major, rady głównej, która zarządza miastem. Obok niego w radzie zasiada jeszcze pięciu byłych nauczycieli, jeden przedsiębiorca, dwóch rolników i trzy gospodynie domowe.
- Trudno wyobrazić sobie świat bez polityków, prawda? - Enedino skubie wąsa. - Otwórz gazetę, włącz telewizor, są wszędzie. Czasem mam wrażenie, że zaraz wyskoczą z lodówki. Konserwatyści, lewicowcy, centraliści. Próbują przemycić nam swoje poglądy. Ale, na cóż nam ideologie, gdy trzeba zbudować chodnik, albo wyremontować plac przed kościołem?
Wojna o drewno
Cherán to 20-tysięczne miasteczko w stanie Michoacán, otoczone zielonymi wzgórzami. W języku rdzennej grupy etnicznej Purepecha nazwa miasta oznacza "miejsce strachu". Szyldy w centrum starają się koić nerwy: apteka Anioł, sklep spożywczy Nadzieja, domki do wynajęcia w Lesie Archaniołów. Na ich tle wybija się Centrum Anonimowych Neurotyków.
Jedyny bezpośredni autobus ze stołecznego Mexico City pokonuje nocą prawie 400 km, by wtoczyć się do Cherán ulicą Krzysztofa Kolumba. Gdy wysiadam, jest 5.30 nad ranem, na ulicy barykada, której pilnuje ronda comunitaria, oddział policji obywatelskiej. Kilka lat temu w meksykańskich gminach takie oddziały zaczęły powstawać masowo. Najwięcej w stanie Michoacán, gdzie zaczęli organizować się także farmerzy, a także w Guerrero.
- Do miasta można dojechać z różnych stron, więc mamy trzy takie posterunki. Pilnujemy, by nikt niepożądany nie zjawił się w Cherán. Jak trzeba, sprawdzamy dokumenty, a czasem bagażniki. Ostatnio zrobiło się spokojniej, ale jeszcze kilka lat temu strach było oczy przymknąć – mówi 35-letni Miguel i siorbie kawę z termosu. Na kolanach trzyma karabin.
Od 2006 roku, gdy poprzedni prezydent Felipe Calderón wytoczył wojnę kartelom narkotykowym, w Meksyku nastąpiła stopniowa eskalacja przemocy. Ginęły tysiące ludzi. Fala nie ominęła również stanu Michoacán, w latach 90. należącego do strefy wpływów słynnego kartelu La Familia Michoacána. Na fundamentach "rodziny" wyrósł kartel Templariuszy. Do swojej działalności dorobili ideologię: nawiązują do Boga i wypraw krzyżowych. Swego czasu kolportowali w Morelii, stolicy stanu, kodeks moralny z aż 53 "zasadami".
Ostatnio w okolicy zaczęli panoszyć się gangsterzy z Los Viagros. Nazwa wzięła się podobno stąd, że, każdy z nich stawia włosy na żel.
Od lat gangi wymuszają haracze od najdrobniejszych przedsiębiorców, nawet od ulicznych handlarek tacosami, kukurydzianymi plackami. Na porządku dziennym zdarzały się również porwania - pracowników aptek, dzieci nauczycieli czy młodych dziewczynek, ludzi zupełnie niezwiązanych z przestępczym światkiem.
Członkowie karteli często powiązani są z policją miejską i federalną oraz politykami. Prowadzą na wpół legalne biznesy, ale bywają bezkarni. Dlatego mieszkańcy musieli sami zadbać o bezpieczeństwo. W Cherán poszli najdalej: nie tylko stworzyli policję obywatelską, ale i pozbyli się polityków.
Rewolucja kobiet
Rewolucję w kwietniu 2011 roku zaczęły kobiety.
– Było nas siedem, albo osiem, kto by dzisiaj pamiętał. Dzień zaczynało się od modlitwy, więc szłyśmy do kaplicy Kalwaria, na wzgórze. Zabrzmiały dzwony, wzywały na ceremonię, musiało być jakoś przed szóstą. Zobaczyłyśmy ich i coś w nas pękło.
56-letnia Celia Hurtado nie wygląda na rewolucjonistkę. Właśnie leczy zwichniętą rękę, więc dziś wyjątkowo nie poszła w pole. Ma trzy krowy, a traktorem dzieli się ze szwagrem. Całe życie sprzedawała drewno na opał.
- W naszych lasach zaroiło się od drwali. Codziennie wyjeżdżało 50 ciężarówek załadowanych drewnem. Nie pomagały rozmowy ani groźby. Wkrótce wraz z drwalami pojawili się uzbrojeni mężczyźni. Stało się jasne, że to nowy biznes karteli, a ludzie z kałasznikowami to rodzaj ochrony – opowiada Celia, zajadając pozole, kukurydzianą zupę.
Mieszkańcy próbowali interweniować u prezydenta miasta i policji stanowej. Bezskutecznie. Według szacunków mieszkańców w krótkim czasie w okolicy powstało ponad tysiąc nielegalnych tartaków. W ciągu kilku lat wycięto tysiące hektarów lasów. Biznes działał dzięki skomplikowanej, ale dobrze tu znanej drabinie zależności: gangsterzy zaczęli opłacać polityków i policjantów, nawet tych federalnych.
Przyjezdni stawali się coraz bardziej zuchwali – piły mechaniczne słychać było w bliskiej okolicy miasta. Drewno wywozili ciężarówkami przez główną aleję miasteczka.
Protestujących mieszkańców bandyci najpierw zastraszali, a potem zaczęli zabijać. W ciągu czterech lat zginęli mężowie trzech sąsiadek Celii. Kilku osób nigdy nie odnaleziono.
- Sama nigdy nie miałam chłopa. Wolałam sobie nie komplikować życia. Ale jak zaczęli grozić nam, kobietom, to zamiast modlić się o pokój na mszy, wzięłyśmy kije i kamienie i ruszyłyśmy do ataku – ciągnie rolniczka.
Wkrótce do grupy kobiet dołączyli kolejni mieszkańcy. Poleciały koktajle Mołotowa.
Josefina Estrada, znana jako Doña Chepa, dopowiada: - Ręce mi się tak trzęsły, że nie byłam w stanie wlać benzyny do butelki.
Kilka dni później drwale i ich ochrona wrócili z zamiarem zemsty. Zaczęła się regularna wojna. Codziennie dochodziło do strzelanin, podpaleń samochodów, ostatecznie drwale i ich ochrona uciekli. Fakt, że policja federalna próbowała powstrzymać mieszkańców, przelał czarę goryczy. Potem wyszło na jaw, że ówczesny prezydent Cherán z partii PRI (Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna, wywodzi się z niej też Enrique Peña Nieto, aktualny prezydent Meksyku) za publiczne pieniądze przeznaczone na inwestycje budował domy członków rodziny.
Enedino: - A potem stał się cud. W ludzi wstąpiła solidarność. I wykurzyliśmy oficjeli z magistratu. Zablokowaliśmy wejścia do urzędu, miasto obstawiliśmy barykadami. Nikt niepożądany nie mógł już wjechać. A politycy bez wsparcia z zewnątrz przestraszyli się naszej siły – dodaje Enedino.
Gdy mieszkańcy przejęli kontrolę nad miastem rozwiązano urząd miasta. Politycy stali się bezrobotni, a najbliższą placówkę policji federalnej przeniesiono dwa kilometry za granice miasta.
Tamtą historię można prześledzić na muralach w Cherán, którymi upstrzone są ściany domów. Na murze z białych pustaków przed domem ktoś namalował żołnierza z podniesionymi rękami i napisem "Walczymy z korupcją". Inny mural przedstawia koktajl Mołotowa, a obok są polityk, ścięte drzewa, symbol dolara i trupia czaszka. Wszystko dopełnia napis: "Cherán nie daje się".
Jest też graffiti ze słowami z piosenki meksykańskiego zespołu ska Panteon Rococo (zresztą członkowie są sympatykami Zapatystowskiej Armii Wyzwolenia Narodowego): "A politycy niech idą się pie…ć".
Przez pół roku trwał konflikt z władzami stanowymi i państwowymi. Z pomocą prawników i organizacji międzynarodowych mieszkańcy Cherán domagali się prawa do autonomii. Dlatego też przed wyborami utworzyli barykady, aby uniemożliwić urzędnikom wejście do Instytutu Wyborczego Michoacán.
Meksyk, jako członek Międzynarodowej Organizacji Pracy, jest zobowiązany przestrzegać konwencji C169 o rdzennych i plemiennych ludach z 1989 roku. W krajach autochtonicznych ludność rdzenna ma prawo do samostanowienia. Sprawa trafiła do Sądu Najwyższego, który przychylił się do stanowiska miejscowych.
- Tak powstał "rząd według zastosowań i zwyczajów" (tzw. "gobierno por usos y costumbres"). To oznacza, że dostaliśmy pełne prawo do budowy i realizacji administracji miejskiej według naszych zwyczajów – tłumaczy Enedino. – W mieście urządziliśmy wielką fiestę. Ludzie szaleli ze szczęścia.
Zarządzanie miastem zorganizowane jest poprzez rady. Socjologowie nazywają to formą innowacyjnej demokracji lub formą postliberalnej demokracji wojennej. Pedro Chavez Sanchez z rady starszych: - Niech mówią, co chcą. To tradycja ludu Purepecha. Podobnie były zorganizowane społeczności naszych pradziadków przed powstaniem partii politycznych.
W mieście powstało ponad 160 fogatas, rodzaju zgromadzeń sąsiedzkich obejmujących maksymalnie kilka ulic. Najbliżsi sąsiedzi wybierają przedstawicieli do rad w każdej z czterech dzielnic. Podobnie jest z członkami konkretnych komisji, które działają w obszarach transportu, gospodarki, turystyki, czy ochrony lasów. Mają niewielkie pensje, ale nie prowadzą kampanii wyborczych, nie muszą przekonywać sąsiadów do głosów.
Każda dzielnica ma też po trzech reprezentantów w najwyższym organie, czyli radzie starszych. Ta sprawuje pieczę nad budżetem. W przypadku dużych inwestycji potrzeba jest jednogłośność dwunastu członków, w innych wypadkach większość. Członkowie rady starszych dostają pensję w wysokości 4 tys. pesos (760 zł) za dwa tygodnie pracy, członkowie rad dedykowanych 3 tys. pesos. Dodatkowo muszą zrezygnować z pracy zawodowej.
Sanchez: - Oczywiście, że czasem się kłócimy. Ale decyduje większość. To podstawa demokracji. Lepiej by kilka osób się pokłóciło, niż jeden gość w garniturze podejmował decyzję za wszystkich.
Rada szybko ustanowiła nowe prawa. Zakazano działalności partii politycznych, przyciemniania szyb w samochodach. Wprowadzono politykę zero tolerancji dla nielegalnej wycinki.
- W głosowaniu publicznym w każdej dzielnicy wybierany jest sędzia, który odpowiada za rozstrzyganie sporów i karanie obywateli, np. za publiczne picie alkoholu, czy rozróby - dodaje Sanchez. – Ale przez pierwsze dwa lata nie ukaraliśmy nikogo. Potem były mandaty lub prace publiczne, głównie za wyrzucanie śmieci lub picie w miejscach publicznych.
Prawo mówi też o możliwości wydalenia ze społeczności. Ta jednak rozrasta się błyskawicznie: Cherán stał się główną rdzenną gminą Michoacán z rosnącą liczbą ludności. Średnio 700 osób rocznie z pobliskich gmin autochtonicznych nękanych przemocą przeprowadza się właśnie tutaj.
Obywatele na patrolu
Szósta rano, plac z widokiem na boisko do koszykówki. Na jednym z murów wizerunek Che Guevary. Mieszkańcy, pracujący jako guardabosques, strażnicy lasów, wsiadają do kilku jeepów i ruszają na patrol.
- Za tydzień rozpocznie się już trzecia kadencja naszej samowładzy. Co trzy lata zmieniamy reprezentantów, począwszy od ognisk sąsiedzkich, skończywszy na radzie głównej – opowiada Genovefa.
Ma 42 lata, pracuje w komisji ochrony lasów, pomaga też w patrolach. Właśnie uczy następców strażników z patroli leśnych ich pracy. Opowiada też o programie zalesiania lasów, który pozwolił na odzyskanie części wyrąbanej przez drwali. Z tego powodu zakazano uprawiania drzew awokado, który potrzebują sporo wody.
Jedziemy w stronę miejsc, gdzie kiedyś toczyły się walki. Strażnicy lasów się rozdzielają. Po godzinie wypuszczają pierwszą petardę. Odgłos niesie się do miasta. To znak, że w lesie jest spokojnie i patrol nie natrafił na nielegalnych drwali.
- Dla nas, Purepechów, tak jak dla naszych przodków, las jest jak katedra. To miejsce święte. Wyobraź sobie, że w Polsce ktoś rabuje kościoły, a politycy mają to gdzieś. Też zrobilibyście rewolucję – uśmiecha się Genovefa.
Ale odzyskania lasów to tylko jedno z wyzwań. Przed administracją miejską bardziej palące problemy: szpital uzależniony jest od rządowych dotacji, podobnie jak 42 szkoły w mieście (nauczyciele pobierają pensje od miasta). Policja obywatelska ma tylko dziewięć karabinów, bo na więcej nie pozwala prawo. Cherán ma duże problemy z alkoholizmem i spożyciem narkotyków wśród młodzieży. Brakuje też choćby zajęć z języka Purepecha, które pozwoliłby zatrzymać proces jego umierania.
- To nie jest tak, że wszyscy ekspolitycy się wynieśli. Niektórzy próbują buntować mieszkańców. Wskazują palcami: "środek miasta, a tu pijani ludzie". Albo, że śmieci leżą pod kościołem – mówi Enedino z rady głównej Cherán. – I mają rację. Nie będę kłamał. Mamy problemy, przed nami dużo wyzwań. Ale idź na plac i zapytaj mieszkańców, czy powrót polityków zagwarantuje poprawę. Skończy się tylko na obietnicach, które będą składać za nasze pieniądze.
„Teraz to tamci bawią się w politykę”
Celia, która wraz z koleżankami zaczęła rewolucję, jest dość sceptyczna jeśli o rządy mieszkańców.
- Gdy byłam młoda, mieliśmy tu dwie partie. Potem zrobiło się ich sześć. Skłócili mieszkańców jak tylko mogli. A dziś jest jedność, choć to nie zasługa braku polityków, ale wspólnego celu. Tylko co będzie, jak nie będzie wroga?
Jose, który na rynku sprzedaje kawę, nie zaangażował się w sprawy miasta. – Zawsze miałem gdzieś politykę. Mam swoje życie, nie mam czasu. Teraz to tamci – wskazuje na siedzibę rady – bawią się w politykę. To nigdy nie zniknie, a ja jak sprzedawałem tak sprzedaję. Kawę piją wszyscy, bez względu na czasy.
- Najbardziej współczuję naszej młodzieży. Uczą się z książek o tych wszystkich politykach, a w mieście trąbią tylko o tym, że politycy nie mają żadnego znaczenia – żartuje nauczyciel ze szkoły podstawowej.
- To prawda, o wiele łatwiej wyrzucić polityków z małego miasta niż z jakiegoś stanu czy kraju. Ale czemu nie zrobić eksperymentu? – Enedion mości się w fotelu. - To, co robimy, z pewnością może służyć innym narodom. Być inspiracją.
Miguel: - Chcesz pozbyć się Donalda Trumpa, co? – śmieje się policjant. – To przeprowadź się do Cherán, nas nie będziesz musiał do tego namawiać dwa razy.
Szymon Opryszek (ur. 1987) – niezależny reporter, pisze głównie o Ameryce Łacińskiej. Finalista Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego Fundacji „Herodot” (2017) oraz Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej (2015). We wrześniu nakładem Wydawnictwa Czarne ukazała się książka „Wyhoduj sobie wolność”, której jest współautorem (wspólnie z Marią Hawranek).