Antonio Halik i tsantsa, spreparowana przez Indian Jivaro ludzka głowa, Wydawnictwo Agora
Nina Harbuz, Wirtualna Polska: Te wszystkie przygody, o których opowiadał Tony Halik naprawdę mu się przytrafiły, czy trochę zmyślał?
Mnie się wydawało, że mam do czynienia z mitomanem, bo Halik rzeczywiście sporo konfabulował na swój temat i czasem trudno było odróżnić, co jest prawdą, a co nie. Mówił na przykład, że został pilotem RAF-u, a Spitfire, którym latał, był wielokrotnie strącany. Jego przyjaciel opowiadał mi, że tych opowieści Halika o strąceniach było tak dużo, że gdyby wszystkie były prawdziwe, to stałby się najczęściej ostrzeliwanym pilotem w czasie II Wojny Światowej. Chwalił się też, że zdobył Pulitzera za serię filmów dokumentalnych o Kubie. Szukałem jakiejkolwiek informacji, która by to potwierdziła i nic. Jednocześnie Halik nie opowiadał o swoich prawdziwych, wspaniałych osiągnięciach. Choćby o pracy dla magazynu "Life" czy dla amerykańskiej telewizji NBC, z którą był związany przez trzydzieści lat. Mało kto w Polsce wie o jego wielkich wyczynach.
Udało ci się ustalić, po co tak koloryzował, skoro prawdziwe historie były nie mniej efektowne niż te zmyślone?
Przede wszystkim chciał ukryć wiele wstydliwych zdarzeń z własnego życia. Począwszy od samobójstwa ojca. W latach 30. we wsi Żabiny, skąd pochodził, samobójstwo było wielkim dyshonorem. Wszystkie dzieci w jego klasie gimnazjalnej miały obydwoje rodziców, a on tylko matkę. Do tego okoliczności targnięcia się ojca na własne życie tylko podsycały aurę zakłopotania. Do końca życia kiedy mówił o ojcu, tak naprawdę mówił o ojczymie. To był dla niego pierwszy wstydliwy temat, a potem wychodziły kolejne kompromitujące tajemnice, na przykład z czasów II Wojny Światowej.
Czego pilot RAF-u może się wstydzić?
Na przykład tego, że wcale nim nie był. Za to jako chłopak, jak wielu młodych mężczyzn, został siłą wcielony do Wehrmachtu, z którego zresztą po kilku miesiącach zdezerterował. Mało tego, potem został bohaterem francuskiej partyzantki. Co ciekawe, dowódca Dywizjonu 303 Jan Zumbach, kiedy jeszcze żył, wielokrotnie potwierdzał, że Tony Halik był pilotem Spitfire’a. Jest tylko jeden człowiek, Wojciech Zmyślony z Wrocławia, historyk amator pasjonujący się polskimi pilotami w czasie II Wojny Światowej i Polakami wcielanymi siłą do Wehrmachtu, który zadał sobie trud, żeby to sprawdzić. Przypuszczam, że jest jedyną osobą w Polsce, która od dawna wiedziała, że Halik nie był pilotem RAF-u, a Luftwaffe. Nigdy tej wiedzy nie upubliczniał, bo nie widział takiej potrzeby, ale to właśnie dzięki niemu udało mi się potwierdzić informacje na temat służby Halika w Wehrmachcie. Nawet Elżbieta Dzikowska o tym nie wiedziała.
I nikt nie próbował tego podważać?
Próbowano. W latach 80. i na początku 90. przychodziły do TVP listy od osób, które znały Halika. Ktoś pisał wprost, że widział go w mundurze Wehrmachtu, ktoś inny twierdził, że w tym samym czasie natknął się na Tony’ego w jugosłowiańskiej partyzantce, inni rzekomo spotykali go w jeszcze odleglejszych rejonach świata i to wszystko razem brzmiało bardzo niewiarygodnie. Pokazywano Tony’emu te listy, ale on za każdym razem mówił, że to pomyłka, bo przecież był pilotem RAF-u. A że w tamtych czasach nie było internetu i nie można było szybko sprawdzić informacji, wszyscy mu ufali.
A jak postrzegali go ówcześni koledzy i koleżanki z Telewizji Polskiej?
Był dla nich bogatym wujkiem z Ameryki. Polscy dziennikarze i podróżnicy nie mieli takich możliwości jak Halik. Elżbieta Dzikowska opowiadała, że na początku ich znajomości zaprosił ją do niezwykle komfortowego hotelu Las Brisas w Acapulco. Halik dobrze znał to miejsce, bo wcześniej ukrywał się w nim, żeby potajemnie fotografować podróż poślubną Henry’ego Kissingera. Dzikowska obliczyła, że noc w tym hotelu kosztowała jej przyszłego partnera tyle, co jej cała delegacja do Meksyku.
*To mogło budzić zazdrość. *
Zazdrość na pewno była. Bohdan Sienkiewicz, dziennikarz i podróżnik prowadzący program "Latający Holender" opowiadał mi, że kiedy organizowano rejs "Darem Młodzieży" dookoła świata, w planach był wyjazd dwóch dziennikarzy. Jeden z nich miał nakręcić film, a drugi napisać książkę. I nagle usłyszał, że jedzie tylko Tony Halik, bo płaci dewizami. Sienkiewicz się wkurzył, podobnie zresztą jak całe środowisko. Ostatecznie stanęło na tym, że popłyną trzy osoby z mediów. Halik nie miał złych intencji, nie chciał nikogo wykiwać czy komuś dopiec. Zresztą Sienkiewicz potwierdzał potem, że Tony był bardzo przyjaznym człowiekiem i nikomu krzywdy nie robił, choć mógł budzić złe uczucia. Te rozdawane przez niego napiwki w dolarach, paliwo kupowane w stanie wojennym za amerykańską walutę, kiedy nikt inny nie miał szans na zdobycie benzyny. Jednocześnie dzielił się tym, co miał. Aktor Kazimierz Kaczor opowiadał, że kiedy przyjeżdżał w stanie wojennym do Halika na brydża, to ten odprowadzając go do drzwi wciskał mu do ręki pełen kanister. W tym samym czasie przyjmował też gości w hotelu Victoria. Po prostu NBC, której był korespondentem, miała kilka pokoi wynajętych w Victorii i dzięki temu przyjaciele Halika balowali w apartamentach, popijając w grudniu 81. roku i później najlepsze alkohole z całego świata.
Jak to się stało, że został reporterem amerykańskiej telewizji NBC?
Zanim trafił do NBC, pracował dla argentyńskiej Kroniki Filmowej, którą wszyscy oglądali. To był wielki zaszczyt, bo jeśli ktoś trafiał do zespołu, to znaczyło, że jest dobrym filmowcem. Pomogło mu też trochę polskie nazwisko, bo szefem kroniki był Tadeusz Bortnowski - wybitny argentyński filmowiec, na którym zdaniem Halika największe wrażenie zrobił sposób, w jaki Tony sfilmował koczujące na pampie kondory. Wymyślił, że najprostszym sposobem będzie podrzucenie im padliny. Kupił konia, który od razu został zabity i rzucono go kondorom jako przynętę. Ptaki natychmiast się zleciały, dziobały mięso, a Halik dzięki temu nakręcił niesamowity film i zrobił serię zdjęć. Nie wiadomo, kiedy zrealizował pierwszy materiał dla NBC. Pewnym jest jednak, że momentem przełomowym była półroczna wyprawa do brazylijskiego Mato Grosso, gdzie filmował i fotografował Indian. Od tego momentu zaczął publikować w magazynie "Life" i robić materiały dla NBC. Kolejny przełomowy moment w jego karierze zawodowej to ponad czteroletnia podróż jeepem przez obie Ameryki. Rok po powrocie z Alaski Tony i jego żona Pierrette, która cały czas towarzyszyła mu w tej podróży, przeprowadzili się do Meksyku i wówczas Halik rozpoczął pracę dla NBC pełna gębą.
Jak był oceniany w NBC?
Rozmawiałem z jego szefem w NBC i synem tego szefa. Zaskoczyli mnie, bo znów usłyszałem kolejną nieoczywistość na jego temat. Myślałem, że był przeciętnym pracownikiem, a tymczasem miał w redakcji opinię nieustraszonego człowieka od zadań specjalnych. Jeździł po całej Ameryce Łacińskiej, filmował wojny, konflikty, protesty. Mówiono mi także, że swoimi odwiedzinami w nowojorskiej redakcji sprawiał wszystkim wielką przyjemność, bo zawsze zasypywał kolegów i koleżanki mrożącymi krew w żyłach opowieściami i przywoził im mnóstwo prezentów. A to ręcznie robione przez Indian naczynia, a to kapelusze i sombrera, a innym razem szokował spreparowanymi główkami Indian Jivaro z Ekwadoru.
W czasie tej ponad czteroletniej podróży przez obie Ameryki, która na dobre otworzyła mu drzwi do NBC, urodził się syn Halika i Pierrette.
Ciąża pojawiła się znienacka, najprawdopodobniej w Kolumbii, a w styczniu 1959 roku urodził się Ozana. Był ich późnym dzieckiem, Pierrette myślała, że jest bezpłodna. Mimo jego narodzin Tony i Pierrette postanowili nie przerywać podróży, więc Ozana po raz pierwszy trafił do rodzinnego domu, kiedy miał dwa i pół roku. Wychowywał się w lesie tropikalnym, w namiocie i jeepie. Chodził po drzewach i zajadał się surowym mięsem małp. Znajomi, którzy potem byli świadkami dorastania Ozany, mówili mi, że potrafił podchodzić do lodówki z wielkim nożem, odkrajać kawał surowej wołowiny i zjadać od razu.
Pytałeś Ozanę, jakim Tony Halik był ojcem?
Pytałem. Był ojcem, którego nie było w domu, bo cały czas podróżował. Wpadał od święta i robił synowi prezenty. Poleciał z nim na przykład do Stanów Zjednoczonych tylko po to, żeby kupić chłopakowi motocrossa i wrócić z nim razem na motorze do Meksyku. A potem znowu zniknął, bo wyjechał robić kolejny materiał.
Ma żal do ojca?
Twierdzi, że nie ma, ale mu nie wierzę. Od kiedy Ozana skończył 22 lata, Tony widział się z synem cztery razy. Pierwszy raz tuż po ślubie Ozany, który przyleciał odwiedzić ojca w Polsce, drugi, kiedy Halik umierał i syn znalazł się w Warszawie, żeby się z nim pożegnać, a dwa pozostałe spotkania były przy okazji odwiedzin Halika w Stanach Zjednoczonych. Trzeba jednak powiedzieć, że w tych momentach, kiedy Tony był obecny, starał się być dobrym ojcem. Zabierał Ozanę na wspólne wędkowanie, uczył go fotografować, filmować, a kiedy chłopak skończył szesnaście lat, ojciec zaczął go zabierać na realizacje materiałów dla NBC. Ozana pierwsze w życiu pieniądze zarobił w telewizji. Zawodowo sporo ojcu zawdzięcza.
Praca dla Halika była ważniejsza niż wszystko inne?
To nie tak, on do kariery reporterskiej nie przywiązywał wielkiego znaczenia. Po prostu był głodny świata i chciał go jak najwięcej zobaczyć. Praca w NBC była jedynie narzędziem do podróżowania. Wygląda na to, że od najmłodszych lat miał taki plan. Jego koledzy z gimnazjum w Płocku wspominali, że zamiast uczyć się na lekcjach, marzył o dalekich wyjazdach i szpilkami zaznaczał na mapie kierunki przyszłych wojaży. A kiedy znalazł książeczkę do nauki portugalskiego, zaczął się go uczyć, bo już wtedy wiedział, że chce uciec na statku do Brazylii i odkrywać nieznane indiańskie plemiona.
Obywatel świata, czy w pierwszej kolejności Polak?
Gdy ktoś go pytał, kim jest, odpowiadał, że jest argentyńskim gauchem urodzonym w Toruniu, albo że jest argentyńskim Polakiem. Czuł się obywatelem świata, ale też na każdym kroku podkreślał swoją polskość. Pił czerwony barszczyk w Meksyku, wykłócał się o to, że polska wódka jest najlepsza, opowiadał ludziom o kraju, z którego pochodził i wreszcie, w latach 70, chciał wrócić do szarej Warszawy. A miał przecież wtedy piękny dom w Meksyku, pracę dla amerykańskiej telewizji i argentyńskie obywatelstwo. Ono mu zresztą wiele w życiu ułatwiło, bo dzięki niemu, mieszkając w Polsce, mógł być jednocześnie dziennikarzem NBC i swobodnie podróżować po świecie. Kosztowało go to dużo, bo musiał zrzec się polskiego obywatelstwa, ale gdyby wrócił do kraju jako Polak, musiałby raz na zawsze zapomnieć o pracy dla Amerykanów.
Wrócił do Polski i zamieszkał od razu z Elżbietą Dzikowską.
Spotkali się dzięki Ryszardowi Badowskiemu, twórcy programu telewizyjnego „Klub sześciu kontynentów”. Wysłał Elżbietę Dzikowską do Meksyku, żeby zrobiła wywiad z Halikiem. Miał odpisać na listy od słuchaczy i odpowiedzieć na pytania na temat żony Pierrette i syna Ozany. Dzikowskiej nie zależało szczególnie na tej rozmowie. Widziała kiedyś Halika w telewizji, słyszała, jak opowiadał o skoczkach w Acapulco i nie zrobił na niej dobrego wrażenia. Do tego stopnia, że wyłączyła wtedy telewizor. Mimo to spotkała się z nim w Meksyku i nagrała wywiad dla telewizji, a taśmy odesłała Badowskiemu do Polski. Kiedy ten włączył nagranie, zdziwiło go bardzo, że Halik, który zawsze mówił o żonie i rodzinie, po raz pierwszy w życiu nie wspomina o niej ani słowem. Wkrótce potem dowiedział się, że Halik nie mieszka już w Meksyku, tylko na Inflanckiej w Warszawie razem z Dzikowską.
To była miłość od pierwszego wejrzenia?
Elżbieta Dzikowska twierdzi, że tak. Jak zraził ją do siebie na wizji czarnobiałego telewizora, tak kiedy zobaczyła go na żywo w Meksyku, natychmiast ujął ją swoją inteligencją, błyskotliwością, mimo że nie był zbyt przystojnym mężczyzną. Halikowi Elżbieta też na pewno bardzo się podobała. Kiedy wyjeżdżała z Meksyku, odprowadził ją aż do Panamy, z przesiadką w Gwatemali. Tam pomachał jej na do widzenia, a ona pojechała dalej do Peru, gdzie na tydzień miała zatrzymać się u swoich znajomych. I kiedy tylko do nich dotarła, pierwszej nocy zadzwonił telefon. To był Halik, który oznajmił Elżbiecie, że do niej leci i będzie nazajutrz. Do dziś Dzikowska nie wie, skąd zdobył numer jej przyjaciół i skąd wiedział, że to u nich będzie. Byli fantastycznie dobraną parą i przede wszystkim była między nimi wielka miłość.
A jak Elżbieta Dzikowska znosiła to, że on tak koloryzował swoje opowieści?
Myślę, że oni się świetnie uzupełniali. Ona całe życie twardo stąpała po ziemi, trzymała się faktów, a w czasie programów pilnowała, żeby prostować Tony’ego Halika, kiedy zbytnio odbiegał od rzeczywistości. Z tego byli znani. Sądzę jednak, że Dzikowskiej podobało się to, że ma u swojego boku kogoś o tak bujnej fantazji. Miała weselsze życie i z Tonym Halikiem nigdy się nie nudziła.
Halik to raczej typ showmana, czy był trochę narcyzem?
Jedno i drugie. Bohdan Sienkiewicz opowiadał mi, że kiedy płynął z Halikiem "Darem Młodzieży", odbierał go jako fajnego kumpla, z którym można zwyczajnie pogadać. Ale gdy tylko Tony widział aparat fotograficzny albo kamerę, od razu zaczynał grać, zmieniał ton głosu. Był po prostu aktorem wychowanym przez amerykańską telewizję. Narcyzem też trochę był, bo wszyscy, włącznie z Elżbietą Dzikowską powtarzają, że uwielbiał pozować do zdjęć i znajdować się w obiektywie kamery. Kiedy kończył kręcić swój film, oddawał komuś kamerę i prosił, żeby teraz jego filmowano. Opowiadano mi, że miał mnóstwo zapierających dech w piersiach ujęć. Jedno z nich było robione na krawędzi wulkanu w czasie erupcji. Lawa się lała, a Halik filmował. Uwielbiał, kiedy mógł się czymś takim popisać. Ludzie opowiadali mi również, że pod koniec życia, kiedy był już bardzo schorowany, gdy tylko zapalała się czerwona lampka na wizji, ani trochę nie tracił wigoru. Dopiero gdy wyłączano kamery i światła, momentalnie szarzał i opadał z sił. Tak wielki był to dla niego wysiłek.
Jak Tony Halik radził sobie ze starością?
Ze starością poradził sobie w taki sposób, że chyba nigdy się nie zestarzał. Darek Kosiński, siostrzeniec Halika młodszy od niego o czterdzieści lat, opowiadał, że kiedy zaczął podróżować z wujkiem, Tony miał siedemdziesiąt lat i ze statywami, kamerami wbiegał szybciej na wulkan niż on sam. Halik po prostu nie chciał się zestarzeć. Kiedy był już bardzo schorowany, postanowił z Elżbietą sprzedać swój jacht Halikówkę. Ale nie mógł znieść myśli o tym, że już nigdy nie wypłynie w kolejny rejs, więc nie mówiąc nic Dzikowskiej, wyczarterował łódź na Kanarach. I tak oto, w asyście lekarzy, odbył ostatni rejs w swoim życiu. Pół roku przed jego śmiercią Elżbieta Dzikowska wyruszyła w podróż do Peru. Halik czuł się już na tyle źle, że nie mógł jej towarzyszyć. Odprowadził ją na lotnisko, obiecał, że grzecznie będzie czekać w domu, ale gdy tylko odleciała, zawinął się i poleciał z kolegą do Paryża zjeść świńskie ratki i pójść do Moulin Rouge. Nie potrafił usiedzieć na miejscu. Nawet przed samą śmiercią chciał kupić bilety do Indonezji, bo marzyło mu się, żeby umrzeć w podróży. Elżbieta Dzikowska cudem odwiodła go od tego pomysłu. W głębi serca pozostał małym, żądnym przygód chłopcem.