Sebastian Łupak , 6 grudnia 2018

Wygrywali tylko najwięksi "bandyci". Byli nimi Polacy

Stanisław Dąbrowiecki, PAP

Uprasza się o zaprzestanie bicia radzieckich towarzyszy. Było już jednak za późno. Widzom puściły hamulce. W końcu nasi kolarze znów wygrali w Wyścigu Pokoju.

"Jest! Jest! To nie jest błękitna koszulka Belga, to polska koszulka! A drugi Polak jest 50 metrów za pierwszym. A więc dwaj Polacy i dopiero za nimi grupa. Kto to jest? Szurkowski? Ryszard Szurkowski chyba? Tak! Ryszard Szurkowski zwycięzcą pierwszego etapu! Ręce wysoko podniesione do góry! I Zygmunt Hanusik drugi. Dopiero teraz wpada trzeci kolarz, to Belg…".

Tak komentator radiowy opisywał triumf Ryszarda Szurkowskiego w pierwszym etapie Wyścigu Pokoju w 1970 roku. To rok przełomu dla polskiego kolarza. Rok, od którego zaczęła się kilkuletnia dominacja jego i polskiej drużyny w tym wyścigu oraz w światowym kolarstwie amatorskim. I absolutny szał na kolarstwo w Polsce.

Prolog

12 maja 1970. Pierwszy etap Wyścigu Pokoju: Praga – Karlove Vary. To socjalistyczna odpowiedź na Tour de France, Tour de l’Avegnir, Giro d’Italia czy Vuelta Espana. Wyścig propagandowy, zahaczający obowiązkowo o Pragę, Warszawę i Berlin, pod patronatem trzech komunistycznych gazet, w tym polskiej "Trybuny Ludu", organu KC PZPR.

Na trybunie są partyjni oficjele z ich drętwymi przemowami. Są tyjący generałowie armii Układu Warszawskiego i śliczne panienki w ludowych strojach, bo to w końcu wyścig socjalistycznych miast i wsi. Od Pragi przez Warszawę po Berlin.
W górę lecą gołąbki "pokoju", a dzieci śpiewają, tańczą i krzyczą - jakżeby inaczej - "Niech żyje pokój!".

Autor: Teodor Walczak

Źródło: PAP / Tadeusz Mytnik, jedna z gwiazd polskiej drużyny w latach 70.

Biorąc pod uwagę, że dwa lata wcześniej czołgi braterskich armii rozjeżdżały ulice Pragi, ginęli ludzie, a bruk spłynął krwią, brzmi to nieco upiornie. No ale, jak widać, komunistyczne władze zaprowadziły tam spokój i porządek.

Ale dla polskich kolarzy nie liczy się Marks. Liczy się Merckx – belgijski mistrz świata, "Kanibal", który wygrywał wtedy wszystko, co można było wygrać.

Szurkowski chce być tak mocny, jak Eddy Merckx: - Każde kolejne zwycięstwo potwierdzało moją wartość jako sportowca. I mentalnie osłabiało przeciwnika. Musiałem więc ciągle wygrywać. Jak Belg.

Etap

Start. Obowiązkowe uśmiechy i wspólna jazda. Ale z każdym kilometrem robi się coraz bardziej nerwowo. Uderza adrenalina. Zaczyna się sportowa rywalizacja. Podchody.

Włodzimierz Nowicki, który jeździł w Wyścigu Pokoju w latach 70, mówi szczerze: - To nie był aż tak ciężki wyścig. Oczywiście jeździliśmy po czeskich górach, ale umówmy się, że to nie było Tour de France z podjazdami na 2 tysiące metrów w Alpach. Zdarzały się góry jak ta w Meerane w NRD, dość stromy podjazd, ściana płaczu, ale w większości jeździliśmy po płaskim terenie.

Tadeusz Mytnik, jedna z gwiazd polskiej drużyny w latach 70. jest innego zdania: - Morderczy wyścig. Jeździłem wokół Kuby, Algierii, Szkocji. Wyścig Pokoju na ich tle był bardzo wymagający. Zawodnicy z Francji i Włoch zdobywali tu przepustkę do zawodowego peletonu. Jak taki Francuz wygrał etap na Wyścigu Pokoju, mógł się starać o kontrakt zawodowy.

Kapsle idą w ruch

Po drodze w miasteczkach peleton witały dzieci z flagami i dopingujące tłumy. Nowicki: - Trasa z Torunia do Poznania cała była obstawiona podwójnym szpalerem ludzi. Lasy czy pola, obojętne. Ludzie byli niemal wszędzie. Pamiętam, że jeszcze jako widz nie udało mi się przepchać przez ten tłum. A tu 20 sekund i ich nie ma! Przejechali, a ja nic nie widziałem! Dramat.

Cała Polska śledzi też wyścig na ekranach czarno-białych telewizorów. Na stole wódka, popitka i trzymamy kciuki za naszych. Charakterystyczna muzyka czołówki studia telewizyjnego rozbrzmiewa w każdym domu. Wreszcie coś ekscytującego, zamiast nudy programów politycznych i rolniczych.

Dzieci w piaskownicach grają w kapsle z "koszulkami" najlepszych. To najpopularniejsza zabawa na podwórkach, poza grą w piłkę na asfalcie. Ludzie trzymają kciuki za Szurkowskiego, Szozdę, Mytnika. Wyścig Pokoju to odskocznia od nudy i szarzyzny socjalizmu. W burym PRL robi się nagle międzynarodowo, a gdy wygrywamy - a przecież wygrywamy - radośnie.

Premia górska

Szurkowski, Szozda i Mytnik zdobywają punkty do klasyfikacji najlepszego górala, najaktywniejszego. Wygrywają lotne premie i górskie podjazdy. Nawet Czesi w górach nie dają im rady.

Zimą nasi trenowali w Bułgarii i Algierii. Tam słońce. A tu zdarza się jazda w deszczu i pod wiatr. Ze peletonem jedzie sznur aut: polskie fiaty, warszawy, wołgi, skody i wartburgi. Wszyscy patrzą z zazdrością na Belgów, którzy mają modnego "hipisowskiego" volkswagena Type 2.

Ale Polacy nie narzekają na sprzęt. Nowicki: - Rowery robili nam w Romecie, pod wagę i wzrost zawodnika. Elementy, rurki, były z angielskiej firmy. Hamulce, przerzutki, obręcze i szprychy też mieliśmy z zagranicy. Opony Pirelli, przerzutki włoskiej firmy Campagniolo.

Mytnik: - Jako pierwsi na świecie mieliśmy ramy aluminiowe. Skręcane i klejone, nie spawane. Nawet zawodowcy z Zachodu byli zaskoczeni, gdy oglądali te nasze rowery. Polski Związek Kolarski miał możliwości dewizowe i zakupy robili we Włoszech.

Socjalizm na pedałach

Stromy podjazd. Pot leje się strumieniami, łydki napięte go granic wytrzymałości. Partyjni bossowie z KC PZPR przed telewizorami zacierają ręce. Każde zwycięstwa naszych wykorzystują propagandowo. Jesteśmy podobno nie tylko 10. potęgą gospodarczą świata, ale i sportową.

Autor: Zbigniew Matuszewski

Źródło: PAP / Władza lubiła ogrzać się w blasku sławy kolarzy (pod tym względem komuniści nie byli niczym wyjątkowym). Na zdjęciu kolarze na spotkaniu z Piotrem Jaroszewiczem (czwarty od prawej). Rok 1973.

A kolarze? Włodzimierz Nowicki: - Wbijali nam do głowy, że to wyścig "Trybuny Ludu". Ale nas to mało obchodziło. Dla mnie to była impreza, o której marzyliśmy od dziecka. Śniliśmy o tym, że założymy dresy i koszulkę z białym orłem. Chcieliśmy jechać dla Polski, dla Polaków. To było najważniejsze. Nie pieniądze, nie partyjne pochwały, ale reprezentowanie barw narodowych.

Tadeusz Mytnik: - Nas te socjalistyczne spotkania, gdzie chwalono kolarzy z Kraju Rad, mało obchodziły. Ale trzeba był uważać z krytyką, bo mogli przecież paszport zatrzymać i nigdzie byśmy nie wyjechali. Oczywiście, że były wizyty u partyjnych oficjeli: Jaroszewicza, Gierka, Cyrankiewicza czy Babiucha. Gratulacje. A jak nam nie szło, to były pretensje i połajanki.

Wszyscy zrobili się nieco niecierpliwi, bo dawno minęły czasy, gdy Wyścig Pokoju wygrywał Staszek Królak, tłukąc rzekomo pompką po drodze kolarza z ZSRR, co tylko dodało mu splendoru. To był 1956 rok. Od tego czasu posucha. Wciąż na czele były inne demoludy, tylko nie my.

Marzenia o tęczy

I tu nagle, w latach 70., takie sukcesy.

Skąd się wzięły? Nowicki: - To Wyścig Pokoju zaraził nas kolarstwem. Setki młodych chłopaków garnęły się do tej dyscypliny. Zakłady pracy utrzymywały sekcje kolarskie. W samej Łodzi było ich chyba 14. Z setek zapaleńców wybierani byli ci najlepsi. Państwu zależało na naszych sukcesach.

Ci najlepsi byli grupą zebraną przez trenera Henryka Łasaka.

Ryszard Szurkowski: - Jeździliśmy do 114 wyścigów w roku. Marzec –październik. Co drugi, trzeci dzień start. Ja notowałem około 40 wygranych. Ale też Szozda, Nowicki - zawsze któryś z nas wygrywał. Bardzo dużo od siebie wymagaliśmy.

Tadeusz Mytnik: - Trener Łasak opracował cały system szkoleniowy. Był dobry materiał, czyli my, i dobra koncepcja treningowa. Połączył trenerów klubowych z reprezentacją. Na każde zgrupowanie kadry powoływany był jeden albo dwóch trenerów klubowych, żeby się przyjrzeć systemowi. I ten system był wdrażany w klubach. Każdy z nas dostał rozpiskę. Jak się wracało z klubu znów na zgrupowanie kadry, to jeden drugiego się niemalże bał, tak mocni wszyscy byliśmy.

Jak się motywowali? Mytnik: - Na mistrzostwach świata w 1971 roku w Mendrisio w Szwajcarii trener Łasak podprowadził nas pod podium i pokazał mistrza świata w tęczowej koszulce. Patrzcie chłopaki, tak wygląda mistrz! I odtąd tej tęczowej koszulki pragnęliśmy wszyscy młodzi. I w 1973 roku zdobyliśmy wreszcie te koszulki drużynowo, a indywidualnie Szurkowski. Oczywiście w kategorii amatorów.

Nowicki: - Byliśmy zespołem. Nie ujmuję Szurkowskiemu jego sukcesów, ale w pojedynkę nikt z nas by niczego nie dokonał. Były sytuacje, że role się zmieniały, kto inny był liderem, a Szurkowski mu pomagał.

Mytnik: - Ryszard Szurkowski w kolarstwie był fenomenem, niczym Irena Szewińska w biegach czy Jerzy Kulej w boksie. Ale poza nim była grupa: Matysiak, Czechowski, Szozda, Nowicki, ja.

Gwiazda Szurkowskiego rozbłysła w 1970 roku i świeciła najjaśniej do 1975 roku. Drugą gwiazdą został Stanisław Szozda. W Polsce zapanowała prawdziwa "kolarska Beatlemania", bo Szurkowski i Szozda byli wielbieni niczym McCartney i Lennon.

Niemcy brzydko się bawią

Peleton żyje. Szarpie. Ktoś goni, ktoś marudzi z tyłu. Kolarze słyszą nad sobą helikopter. Polska telewizja chce pokazać, że nie ustępuje zachodniej w relacjach live. Reporter Bogdan Tuszyński z góry opowiada, co widzi: - Na czele polskie koszulki. Piękny widok.

Czy DDR-owcy albo Rosjanie jechali na dopingu?

Mytnik: - Kolarze z ZSRR byli niedostępni przez cały wyścig. To budziło nasze podejrzenia. Niemcy na pewno mieli swoją specjalną "medycynę" na te czasy, no i szkołę sportową w Lipsku. Co tam się działo, nie wiedzieliśmy. Myśmy ich za ręce nie złapali.

Ale jest też podejrzenie, że radiostacje w czasie niemieckiej części wyścigu mają specjalny kanał dla kierowców wozów technicznych. I na tym kanale Niemcy dyrygują, co robić: czy skrócić czy wydłużyć kolumnę peletonu.

Co robią Polacy? Zagłuszają radiostacje DDR-owców.

Nowicki: - Taktyka zmieniała się w czasie jazdy. Dziś kolarze w peletonie mają łączność, słuchawki, mogą słuchać dyrektora sportowego. My decydowaliśmy sami w ułamku sekundy. Szybkie męskie decyzje.

Mytnik: - Myśmy nie byli sterowani z wozu przez słuchawki. To były inne czasy. Mieliśmy opis etapu na papierze, konfigurację trasy. Wiedzieliśmy, co potrafi dany Rosjan, co Włoch. Ten może zaatakować wcześniej, ten później. Byliśmy przygotowani na ataki i dawaliśmy nasze kontry. Do tego mieliśmy plastry przyklejone na kierownicy, a na nich spisane najgroźniejsze numery startowe. Zerkałeś: kto odjechał, jakie numery. I wtedy nasza reakcja.

Finisz

Ostatnie kilometry. Polacy szykują się do finiszu. Są mocni. Tak mocni, że mogą ustalać, kto gdzie wygra: we Wrocławiu Szurkowski, Poznań – Czuchowski. W Warszawie – Hanusik. Świetnie opanowali kolarskie cwaniactwo.

Finisz obowiązkowo na stadionie. Grają orkiestry zakładowe i wojskowe, na trybunach tłumy. Kamery.

Reporter krzyczy: Przedostatni wiraż! Ostatni wiraż! Fantazja! Fantazja! Polak na czele!

Szurkowski: - Pędząc, 60 kolarzy nagle musi wjechać w małą 6-metrową bramę stadionu. Tylko człowiek o stalowych nerwach, kto się śmierci nie boi, wjeżdża w tę bramę z pełną szybkością. Hamowanie to odruch, ale hamujący przegrywa.

Szurkowski nie daje się odruchom. Wpada w wąskie gardło stadionu na pełnej szybkości. Wspomina: - Wygrywa tylko pazerny na zwycięstwa. To męski, twardy sport. Łokcie biorą udział w walce o zwycięstwo. Sędziowie i kamera nie widzą, co się dzieje w tunelu. Nieważne, ilu leży za tobą w kraksie. Ty masz wygrać!

Stanisław Szozda powie kiedyś: - W Wyścigu Pokoju jeżdżą bandyci.

To jest huraganowy atak Polaków. Dotąd jeździli asekurancko, teraz odważnie. Nie widziało się w polskim kolarstwie wcześniej takiej metody rozprowadzania na ostatnich metrach.

Szurkowski wygrywa. Ten kolarski pokerzysta ma opracowany każdy ruch na finiszu. Teraz opanowany, z kamienną twarzą, wchodzi na podium. Grają Mazurka Dąbrowskiego. Naród przed telewizorami szaleje.

Organ partii napisze następnego dnia: "Szarża polskich kolarzy trwa!".

Splendor

Czas na nagrody. Jeszcze w latach 50. czy 60. Można było dostać… kajak, tapczan, radioodbiornik lub klaser cennych znaczków.

A w latach 70.? Nowicki wspomina: - Za zwycięstwo drużynowe w Wyścigu Pokoju dostaliśmy aparaty fotograficzne marki Zenit, ale bez światłomierza. I tak się cieszyliśmy! Do tego nagrody rzeczowe. W NRD to mógł być nawet motocykl marki emzet. Jak wygrałem lotny finisz w Szaflarach, otrzymałem narty. Szurkowski gdzieś dostał lornetkę. To wręczał wójt czy burmistrz miasteczka.

Autor: Stanisław Dąbrowiecki

Źródło: PAP / Rok 1975. Ryszard Szurkowski jedzie rundę honorową. Za nim drużyna ZSRR, którą publiczność obrzucała butelkami.

Mytnik: - W Polsce były kryształy, zestawy AGD, miksery, aparaty fotograficzne. Na Zachodzie – twarda waluta. Wie pan, jak ja zarobiłem konkretne pieniądze we Francji czy Szwajcarii. A w Polsce? Dostałem pamiątkową paterę. To ją z balkonu puściłem, żeby sprawdzić, czy dobrze lata. Była z tego afera, artykuły prasowe piętnujące mnie. Ale my mieliśmy rodziny, cały czas poza domem, to człowiek chciał zarobić, gdy byliśmy jeszcze młodzi i silni. Z technikum mnie wyrzucili, bo dużo opuszczałem, jeździłem na treningi. A pieniądze były potrzebne. Kluby załatwiały dwa etaty: ja miałem jeden z wojsku, bo Flota Gdynia to klub wojskowy, a drugi w stoczni marynarki wojennej. Inni w Społem, jakiejś spółdzielni, zakładzie włókienniczym.

Zachód kusi

Polskie zwycięstwa sprawiają, że naszymi zawodnikami zaczyna się interesować Zachód.

Mytnik: - Zaprosili nas na wyścig Paryż – Nicea w 1974 roku. Pierwsi amatorzy w peletonie zawodowym to byli Polacy. Myśmy dla Zachodu byli niewiadomą, ale oni byli nas ciekawi. Oni chcieli się z nami skonfrontować. Gdy wygraliśmy w Barcelonie mistrzostwa świata w 1973 roku, to oni nie mieli nawet "Mazurka Dąbrowskiego", więc pomylili hymny. Nie byli przygotowani. Mieli wygrać, jak zwykle, Włosi, Francuzi czy Belgowie.

Czy były wtedy propozycje przejścia na zawodowstwo? Mytnik: - No jasne! Grupa Peugeot nam proponowała, grupa Molteni. Ja miałem trafić do Hiszpanii. Już nawet miałem hiszpańską obsługę, jak miałem defekt na wyścigu. Oni znali naszą wartość, bo myśmy w amatorach tłukli Francuzów i Belgów. Ale oni mogli przejść do peletonu zawodowego. A my? Zwracaliśmy się oficjalnie do Ministerstwa Sportu. Ale partia robotnicza się nie zgadzała. Blokowali nasze kontrakty.

Pożegnanie z Wyścigiem Pokoju

1975 rok to ostatni Wyścig Pokoju Szurkowskiego. Indywidualnie wygrywa on. Drużynowo – Rosjanie.

Szurkowski: - Prezes związku każe mi stanąć na podium z Rosjanami, bo tłum może coś im zrobić. Ja mu mówię: ale panie prezesie, ja nie jestem kolarzem radzieckim! On odpowiada: ale masz być zaporą i już!

Szurkowski próbuje uspokoić tłum na stadionie w Warszawie. Jedzie więc rundę honorową wokół Stadionu Dziesięciolecia. Za plecami kolarze CCCP. Tymczasem na trybunach zamieszki. "Pijani chuligani wywołali gorszące awantury" – donosi Kronika Filmowa.

Rzeczywiście: gwizdy na Rosjan, w ich stronę lecą butelki, palą się gazety, milicja ściera się z tłumem, dla którego liczy się jedno: "Polacy znów dokopali Ruskim".

_Korzystałem z audycji TVP Historia i Polskiego Radia. _

Cały czas trwa zbieranie środków na rehabilitację legendy kolarstwa Ryszarda Szurkowskiego. Wpłat można dokonywać na konto:

09 1240 1747 1111 0000 1845 5759

W dane przelewu należy wpisać dane odbiorcy: ul. Jana Henryka Dąbrowskiego 189,60-594 Poznań, a w tytule: "Ryszard Szurkowski - rehabilitacja".