Ron Sachs, PAP

Są książki, których nigdy nie przeczytamy, bo oceniliśmy je już po okładce. W Żywej Bibliotece sięgasz po książkę, która może ci się nie podobać, ale od której lektury trudno się oderwać.

Koniec czerwca. Biblioteka Uniwersytecka w Warszawie. Prawie 800 tysięcy czasopism, ponad 400 tysięcy woluminów zbiorów specjalnych i ponad 2 miliony książek. Na parę godzin kolekcja wzbogaciła się na o kilka kolejnych:

"Bezdomny antropolog kultury", "Feministka", "Katoliczka", "Ateista", "Osoba niepełnosprawna", "Para gejów".

Pierwsze spotkanie z "książką"

Pierwsze skojarzenie – to autobiografie. Zdają się to potwierdzać ich prologi wywieszone na tablicy tuż obok regulaminu korzystania z Żywej Biblioteki.

"Jeszcze 25 lat temu nic nie wskazywało na to, że będę tym, kim jestem, i będę tu, gdzie jestem. W pełni ułożone życie – duże mieszkanie na Saskiej Kępie, żona, mama, pies, obiecująca kariera zawodowa. (…) Nagle, w ciągu jednego roku, wszystko zaczęło się rozpadać. Zaczęło się zwyczajnie – śmierć psa, którego miałem 16 lat, likwidacja "Cepelii", zmiana w zachowaniu żony, pierwsze objawy choroby mamy. Mój cały świat, który tak kochałem, który był sensem mojego życia, walił się w gruzy. Dalej potoczyło się błyskawicznie – rozwód, śmierć mamy, nowa praca, samotność, zagubienie się w nowych okolicznościach. (…) Zacząłem pić, początkowo niewiele, ale z dnia na dzień coraz więcej – to był początek końca życia, do jakiego przywykłem".

Autor: Aneta Wawrzyńczak

Źródło: WP.PL / Oferta Żywej Biblioteki z BUW.

To z prologu książki "Bezdomny antropolog kultury". Brzmi zachęcająco, ale obłożenie jest takie, że nie mam dzisiaj szans na jej wypożyczenie.

Od bibliotekarzy-wolontariuszy, którzy zarządzają wypożyczalnią, dowiaduję się, że za chwilę dostępna będzie natomiast "Osoba niepełnosprawna".

– To ja poproszę tę osobę z niepełnosprawnością – decyduję.

– Bez "z" – dopowiadają bibliotekarze dwugłosowym chórem.

– Słucham?

– Proszę sobie zerknąć do prologu.

Rzeczywiście, prolog wiele wyjaśnia. "Jestem osobą niepełnosprawną. Nie osobą z niepełnosprawnością. Chociaż fizyczna niepełnosprawność jest główną cechą, która mnie na pierwszy rzut oka określa, nie chcę, żeby tak było".

I dalej: "Lubię różnorodność, więc tak naprawdę nie przeszkadza mi nikt, kto nie ingeruje w moją sferę wolności i rozumiem, że inni mogą chcieć tego samego i mają do tego prawo – dopóki nie robią nikomu innemu krzywdy".

Kilka minut później siedzę już naprzeciwko Aleksandra Janiaka, młodego mężczyzny na elektrycznym wózku inwalidzkim. Na piersi ma przypiętą plakietkę: "Książka".

Żyd? Żyda macie?! Czytam

Rok 2000. Międzynarodowy festiwal muzyczny w Roskilde (Dania). To tam narodził się projekt Żywej Biblioteki, czyli akcji "wypożyczania" ludzi z grup postrzeganych stereotypowo.

Idea jest prosta: siadasz naprzeciwko wybranej "książki" i możesz słuchać, pytać i dyskutować, byleby czegoś się dowiedzieć, rozwiać swoje wątpliwości, obalić mity.

Do Polski projekt przywędrował w 2007 roku. Od dwóch lat średnio co dwa miesiące Żywą Bibliotekę organizuje Fundacja RUBIN (akronim rozwinięcia Ruch Ubogich Bezdomnych i Niepełnosprawnych).

Z Anetą Szarfenberg, założycielką fundacji i koordynatorką projektu, siadamy na murku w ogrodzie przyległym do BUW-u, gdzie w tym sezonie Żywą Bibliotekę RUBIN zorganizowała po raz trzeci.

Autor: Aneta Wawrzyńczak

Źródło: WP.PL / Aneta Szarfenberg, założycielka fundacji RUBIN (Ruch Ubogich Bezdomnych i Niepełnosprawnych).

Szarfenberg na co dzień zajmuje się badaniami społecznymi i ich ewaluacją. Kilka lat temu wpadła na pomysł, żeby uatrakcyjnić zajęcia tak, żeby przestały być suchymi wykładami ("ktoś wstaje, mówi i mówi, a ludzie słuchają i słuchają, po czym każdy się rozchodzi z tym, z czym przyszedł").

Traf chciał, że akurat było organizowane szkolenie z organizacji Żywej Biblioteki, na które zaprosiła ją znajoma.

– Poszłam w ciemno. Forma szkolenia była OK, ale myślałam, że nic z tego nie wyjdzie, bo w sumie jestem introwertyczką, nie w mojej naturze jest zaczepianie ludzi, nawiązywanie kontaktów – wspomina Szarfenberg.

W trzecim, a zarazem ostatnim dniu szkolenia odbyła się Żywa Biblioteka w praktyce, na placu Konstytucji w Warszawie, w ramach miasteczka różnorodności.

– Pomyślałam sobie: też mi wielka historia, ludzie z ludźmi rozmawiają – opowiada Szarfenberg.

Ale wtedy na jej oczach jedna z bibliotekarek zagadnęła około 60-letniego przechodnia, że może skorzystałby z okazji i spróbował rozwiać jakieś swoje wątpliwości.

"Pani, ja jestem otwarty, tolerancyjny, z każdym mogę porozmawiać, nic do nikogo nie mam" – zapewniał mężczyzna.

Wolontariuszka się nie poddawała. Zachęcała, żeby zobaczył jakie "książki" są w ofercie.

Facet zerknął na listę tytułów i odhaczał głośno kolejne tytuły: "Mama geja? A niech sobie będą. Muzułmanka? Nie problem. Żyd? O! Żyda macie?!".

Aneta Szarfenberg: – Było widać, że ten człowiek niemalże potknął się o informację, która go zaintrygowała. Okazało się, że Żyd jest akurat wolny, ktoś właśnie skończył go czytać. A ja nagle zobaczyłam, jak początkowe zaskoczenie, wręcz zaintrygowanie tego człowieka przechodzi po ożywionej rozmowie z Żydem w pełnię pozytywnych emocji. I wtedy zobaczyłam po prostu, że tak to działa.

Każdy może zostać książką

Fundacja RUBIN, która powstała z inicjatywy Anety Szarfenberg kilka miesięcy później, jak dotąd zorganizowała ponad 20 Żywych Bibliotek. Dla Aleksandra Janiaka to trzeci raz, kiedy jest "czytany". Łącznie rozmawiał z około 30 osobami (dziś na przykład, łącznie ze mną, dwunastoma).

Z jego doświadczenia wynika, że trudno pokusić się o określenie jakichś prawideł demograficznych, czy więcej jest wśród czytelników kobiet czy mężczyzn, młodszych czy starszych.

Aleksander: – To zależy, gdzie odbywa się Żywa Biblioteka. W BUW jest zdecydowanie więcej młodszych osób. Choć jako pierwsza podeszła do mnie starsza pani, która szukała toalety, ale zatrzymała się, zobaczyła, że jest takie wydarzenie, postanowiła porozmawiać. Trafiła na mnie. I widzę właśnie, że już z kolejną osobą rozmawia.

Wielu czytelników trafia do Żywej Biblioteki przypadkowo. Z książkami jest inaczej.

– Werbujemy je na wszelkie możliwe sposoby – śmieje się Aneta Szarfenberg. I przyznaje, że jej fundacja zmaga się z deficytem niektórych "tożsamości książkowych".

– Szczególnie trudno o książki etniczne. Co do pozostałych – bywa różnie. Na początku z racji współpracy z rozmaitymi NGO-sami znałam różne osoby, dzwoniłam do nich, zachęcałam. W efekcie przez pewien czas większość naszych żywych książek to byli moi znajomi albo znajomi znajomych. Później idea nasze grono się poszerzyło, teraz nieraz zgłaszają się do nas przedstawiciele konkretnych organizacji, rekomendują wśród swoich członków, by zostali książkami. Czasami książki zgłaszają się same, piszą do nas przez media społecznościowe, że chciałyby się przyłączyć – opowiada Szarfenberg.

Aleksander na przykład został zwerbowany na spotkaniu konsultacyjnym dotyczącym konwencji praw osób niepełnosprawnych.

– Zabrałem głos publicznie, powiedziałem, co myślę, później Aneta ze mną usiadła, porozmawialiśmy, w końcu zaproponowała, żebym został żywą książką. Zgodziłem się od razu – wyjaśni za chwilę, gdy przejdziemy bardziej do kwestii technicznych.

Na dzień dobry bowiem Aleksander, sprowokowany moim pytaniem o ten nieszczęsny zaimek, dlaczego tak się upiera, że jest osobą niepełnosprawną, a nie "z" niepełnosprawnością, wygłasza rodzaj manifestu.

– Raz, że często zdarza mi się działać na przekór, taka już moja natura. Ale dla mnie głównym argumentem, żeby, za przeproszeniem, olać nazewnictwa, jest to, że zabiera to mnóstwo środków, czasowych i finansowych. Zamiast debatować, jak mówić o nas, jak nas określać, można by to spożytkować rzeczy dużo ważniejsze – przekonuje.

– Na przykład? – dopytuję.

Aleksander: – Na przykład na asystentów osobistych osób niepełnosprawnych, o co walczę od lat. Czyli tych, którzy są naszymi rękami i nogami. Ale nie po to, żeby wyjść z domu, załatwić sprawy urzędowe, pójść do teatru, ale pomóc wstać z łóżka i się do niego położyć, ubrać się, wykąpać. Pani wie, że w przypadku moim i wielu innych osób poranna toaleta, od momentu przebudzenia do tego, żeby doprowadzić się do stanu normalnego funkcjonowania, trwa co najmniej 3-4 godziny?

– Czyli pana zdaniem trzeba się skupić na konkretach, a nie nomenklaturze?

Autor: Aneta Wawrzyńczak

Źródło: WP.PL / Aleksander Janiak, jedna z "książek".

– To są istotne kwestie, bo można kogoś urazić. Tylko że jeśli pójdę do kawiarni i ktoś z obsługi powie: "o, przepraszam, widzę, że jest pan kaleką, inwalidą, chętnie panu pomogę", to ja oczywiście mogę zwrócić uwagę, że tak się nie powinno mówić. Ale czy nie ważniejsze jest, że ta osoba chce mi pomóc? To lepsze, niż usłyszeć: "nie obsługujemy osób z niepełnosprawnością".

By upewnić się, że dobrze rozumiem intencje Aleksandra, odpowiadam anegdotą, jak wdałam się kiedyś w dyskusję w internecie, czy można jeszcze używać określenia "alkoholik", czy już, w ramach poprawności politycznej i tworzenia atmosfery wzajemnego szacunku i zrozumienia, trzeba mówić "osoba z chorobą alkoholową".

– Ja wtedy stwierdziłam, że gdybym trudniła się ponoć najstarszą profesją świata, to bym chyba wolała, żeby ktoś nazwał mnie fajną, uczciwą dziwką, niż brudną, plugawą osobą świadczącą usługi seksualne – opowiadam.

Aleksander: – Dokładnie o to chodzi. O to, jakie emocje nadajemy słowom, a przede wszystkim – jakie są realne działania. I jak traktujemy drugiego człowieka.

Strach ustępuje fascynacji

To właśnie clou Żywej Biblioteki: spojrzeć na tego drugiego człowieka bez filtra uprzedzeń, stereotypów, mitów. A najlepiej patrzy się oko w oko.

– Badania potwierdzają, że bezpośredni kontakt z osobami z grup narażonych na dyskryminację jest najskuteczniejszym sposobem na przełamywanie uprzedzeń – wyjaśnia Aneta Szarfenberg.

Podaje przykład uznawanej za bardzo katolicką Irlandii, gdzie pod koniec 2015 roku zostały zalegalizowane związki partnerskie osób tej samej płci.

– Z jednej strony ludność Irlandii to przede wszystkim katolicy, z drugiej strony – znaczna większość z nich zna kogoś, kto jest gejem, lesbijką, żyje w związku partnerskim. Tam postawa katolicka jest jedną z tożsamości, które "zakładamy" niczym ubranie, gdy idziemy na przykład do kościoła.

Spotkania w ramach Żywej Biblioteki ceni sobie też Aleksander Janiak, który od lat nie tylko pracuje zawodowo, ale i działa społecznie, nawet kandydował do Sejmu. Kiedy tylko może, występuje publicznie, bierze udział w konferencjach, panelach, grupach dyskusyjnych.

– W szerszym gronie można trochę otrząsnąć niektóre osoby, do których trudniej dotrzeć, głównie mam na myśli decydentów politycznych. Natomiast siedząc z kimś jeden na jeden, mogę powiedzieć to, co gdybym powiedział publicznie, mogłoby kogoś urazić – wyjaśnia.

I dodaje, że większość czytelników na początku jest bardzo zestresowana, nieraz wręcz wystraszona.

– Ale podczas rozmowy napięcie mija. To jest klimat podobny jak na imprezie, działce, grillu, gdzie w luźnej, spokojnej atmosferze poznaję kogoś nowego. O co najczęściej mnie ludzie pytają? Jak sobie radzę, czego się najbardziej boję, jak widzę swoją przyszłość. I widzę często, jak z początkowego podziwu: "wow, jak ty to robisz, że sobie dajesz radę, żyjesz względnie normalnie", z otwartymi szeroko oczami stwierdzają: "kurczę, faktycznie, w przyszłości może być naprawdę źle".

Sam z siebie natomiast zawsze mówi, że skoro "wszyscy inni obywatele muszą na nas, niepełnosprawnych łożyć, to przyzwoicie jest przynajmniej postarać się dać coś społeczeństwu od siebie".

– Udział w Żywej Bibliotece jest jakąś tego formą?

– Zdecydowanie. Jeśli tylko ktoś chce wysłuchać.

Szacunek do książki i czytelnika

Minęło pół godziny, czas kończyć, Aleksander musi chwilę odpocząć, złapać oddech, napić się wody. A w kolejce do wypożyczenia go już czeka kolejny czytelnik. Widzę, że wolny jest "Ateista". I chętny do rozmowy, bo jak wyjaśniają bibliotekarze-wolontariusze, książki dają się czytać, ale nie wszystkie zgadzają się na rozmowę z dziennikarzem.

Autor: Aneta Wawrzyńczak

Źródło: WP.PL / Natalia, jedna z bibliotekarek-wolontariuszek.

Za chwilę okaże się, że "książka" ma na imię Marek. Na razie czytam w prologu: "Od co najmniej kilku lat zajmuję się zgłębianiem naturalnych źródeł naszych przekonań religijnych. (…) Zapoznałem się z teologią chrześcijańską, judaistyczną, buddyjską, islamską, ale również ze starożytną mitologią grecką, rzymską i perską, zatem wydaje mi się, że znajdę kilka ciekawych tematów do rozmowy i budowy konstruktywnych wniosków".

Jego również do Żywej Biblioteki skierował przypadek. Najpierw wziął udział jako czytelnik, ot, akurat przechodził po drodze. Później sam zaproponował, że może zostać książką pt. "Ateista".

– Dostrzegłem w tym możliwość samorozwoju, te rozmowy to jest też dla mnie wartość dodana. Spotykam się z fajnymi ludźmi, pokazuję im swój punkt widzenia, oni mi pokazują swój. To jest zawsze wymiana poglądów, często bardzo dynamiczne dyskusje – wyjaśnia Marek. – Jeżeli pojawiają się emocje, to albo je łagodzę, pokazuję swoje wątpliwości, że to nie jest czarno-białe, albo zmieniam temat. Ale nawet, jeśli z czytelnikiem się nie zgadzamy, to cała dyskusja toczy się we wzajemnym poszanowaniu i otwartości na drugiego człowieka.

Pewnie dlatego nie zdarzyło mu się "nagabywanie, wymuszanie czy uporczywe przekonywanie", nie trafił też na czytelnika z misją: "a, spróbuję, nawrócę bezbożnika". Gdyby tak było, mógłby nawet uciąć rozmowę. Bo regulamin krótki, acz konkretny pozwala "książce" m.in. nie odpowiadać na pytania, zakończyć rozmowę, a nawet odmówić jej bez podawania przyczyny (takie same prawa ma czytelnik).

Najważniejszy jest jednak punkt pierwszy: wszyscy mają prawo być traktowani z szacunkiem.

Marek przyznaje też, że jego sytuacja jest znacznie lepsza niż innych książek: – Osoby niepełnosprawne czy homoseksualne bardziej są narażone na dyskryminację. Ja wobec siebie nie czuję presji.

Nie zapominajmy, że warto rozmawiać

Żywe Biblioteki organizowane są w różnych zakątkach kraju dość regularnie (nie ma miesiąca, by choć jedna się nie odbywała), akcja wciąż jest niszowa. Przynajmniej w Polsce, przynajmniej w oczach Anety Szarfenberg. – To wydarzenie tak naprawdę jest widoczne głównie na żywo. A ludzie z reguły nie zagłębiają się, zwłaszcza jak nie mają kodu symbolicznego, pod który mogą to podpiąć – wyjaśnia koordynatorka z Fundacji RUBIN. Skutkiem tego Żywa Biblioteka często odruchowo kojarzy się z promocją czytelnictwa, a nie dialogiem między ludźmi i rozbijaniem stereotypów.

Być może uda się to zmienić, gdy Żywa Biblioteka organizowana przez RUBIN zyska rangę wydarzenia cyklicznego w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie. – Jeżeli będziemy robić wydarzenie, na przykład, w każdą trzecią sobotę miesiąca, to w pewnym momencie czytelnicy już będą na nas czekali, będą przychodzić tu specjalnie po to, a nie "przejazdem" – mówi Aneta Szarfenberg. I dodaje, że już teraz jest grono osób, które przyszły raz, drugi, trzeci i chcą przychodzić znowu, obserwują profil fundacji, wyczekują kolejnej edycji.

Nie ma wśród nich jednak wymarzonej grupy docelowej czytelników. – Mówimy o osobach, które otwarcie promują postawy dyskryminujące czy uprzedzające, których formą aktywności jest to, żeby zebrać się w grupie, zademonstrować swoją siłę, pokrzyczeć proste hasła, wywrzeszczeć się na Bogu ducha winnych ludzi i w temacie, o którym, jakby zapytać jednego z drugim, nie bardzo się orientują. Oni nie docierają do Żywej Biblioteki.

– Może boją się, że zanadto by zmiękli, że rozkruszył by się fundament ich tożsamości? – głośno myślę.

Aneta Szarfenberg: – Trochę tak. Ale przede wszystkim fundamentaliści, nacjonaliści, są zamknięci na dialog. Nie ma w nich gotowości, żeby wysłuchać drugiego człowieka, poznać go, dowiedzieć się, o co tak naprawdę chodzi. Wolą pouczać ludzi, niż z nimi dyskutować. A przecież jak się rozmawia, to każdemu jest lepiej w życiu.