Pogotowie dla Zwierząt

Umierały, gdy nadszedł ratunek. Miały posklejaną odchodami sierść, prześwitujące przez skórę żebra. Niektóre nie mogły już chodzić. A przecież Ewa podobno kochała te psy. Jeśli tak, to na swój własny, okrutny sposób.

Sierpień 2011 r. Do podwarszawskiego Halinowa sprowadza się Ewa O. i jej chłopak Maksym [imiona niektórych osób zostały zmienione]. Sąsiadom powiedzieli, że w wynajętym domu będą hodować husky. Ludzie się trochę nastroszyli, ale Ewa szybko ujęła ich opowieściami o tym, jak bardzo kocha zwierzęta. W rozmowach podkreślała, że tutaj będą miały świetne warunki – duże podwórko, zaplecze gospodarcze, a i na spacery do lasu jest niedaleko. 26-letnia kobieta przedstawiała się jako psia psycholożka i behawiorystka. Opowiadała również, że prowadzi dogoterapię.

Szczeniak woła o pomoc

Początkowo po ich podwórku biegało kilka husky, a miejscowi z ciekawością zerkali na hodowlę. Dziwili się tylko, że psy były bardzo chude i często piszczały. Tłumaczyli sobie jednak, że Ewa zna się na psach, więc na pewno wie, co robi. Psów błyskawicznie przybywało. Pojawił się przylepny beagle, włochaty samojed, malamut i owczarek niemiecki. Hodowla rozrosła się do 17 psów, a zwierzęta coraz rzadziej zaczęły pojawiać się na podwórku. Nie było jednak tak cicho, jak para zapewniała przy wprowadzaniu się.

– Całymi dniami słychać było przeraźliwe wycie dochodzące z ich posesji – opowiada Magda, sąsiadka Ewy. – Byłam wtedy na urlopie macierzyńskim, więc siedziałam w domu. Skowyt był nie do zniesienia. Któregoś dnia przez kilkanaście godzin słyszałam piszczenie szczeniaka. Pomyślałam, że może wlazł pod płot i nie może się wydostać. Zawołałam koleżankę i poszłyśmy sprawdzić. Nikt nam nie otworzył.

Możliwe, że rzeczywiście nikogo nie było wtedy w domu, bo Ewa i Maksym wyjeżdżali do pracy wcześnie rano, a wracali późnym wieczorem.

Dom w Halinowie

Dom w Halinowie

Źródło: Pogotowie dla Zwierząt

– W czasie, gdy ich nie było, psy były zamknięte w garażu na tyłach domu. Ewa wypuszczała je na chwilę dopiero wieczorem . Jak je widziałam, wydawały mi się coraz bardziej zaniedbane – przyznaje Magda.

Niepokojące sygnały zauważyli również inni sąsiedzi.

– Widziałam, że zaganiała je do garażu, okładając łopatą – zeznała później sąsiadka Ewelina. Z kolei pani Joanna. zauważyła, jak Ewa karmiła zwierzęta: – Rzucała im karmę o godz. 22. Wtedy psy łapczywie ją łykały, jakby wiedziały, że nie wszystkie zdążą się najeść. Nie mogłam na to patrzeć.

Sąsiedzi nawet specjalnie się nie zdziwili, gdy któregoś dnia Maksyma pogryzł jeden z psów, a chłopak się wyprowadził, zabierając ze sobą jedno ze zwierząt. Ewa została sama z 16 psami.

Legowisko pełne odchodów

To po pogryzieniu Maksyma Magda zaczęła podejrzewać, że z psami naprawdę dzieje się coś złego. No bo jaki pies gryzie swojego pana? Zawiadomiła Pogotowie dla Zwierząt. 28 sierpnia 2011 r. prezes pogotowia Grzegorz Bielawski wszedł na posesję Ewy razem z policją. Psy znaleźli w garażu za domem. Wszystkie były trzymane w jednym pomieszczeniu bez okien. Nie było wentylacji, chyba że uznać za nią małą kratkę. Podłoga zasłana była grubą warstwą odchodów. Leżała tam druciana, ostra siatka, o którą zwierzęta musiały się ranić.

W interwencji brała również udział Małgorzata Mikuła – weterynarz, i Agata Rybkowska – inspektor Fundacji Viva.

Dom w Halinowie

Dom w Halinowie

Źródło: Pogotowie dla Zwierząt

Inspektor sporządziła czterostronicowy raport. Zbadanych zostało wszystkie 16 psów. Powtarzają się te same opisy: skrajne wygłodzenie, odwodnienie, widoczne żebra i kości miednicy, zanik mięśni, niedowład kończyn tylnych, stan agonalny. Poza tym przerośnięte pazury, zanieczyszczone uszy, ropiejące i zaczerwienione oczy, sierść posklejana odchodami, wychodząca przy lekkim pociągnięciu, wzdęty brzuch, stare, nieopatrzone rany z ropną wydzieliną.

– Ewa musiała wyłudzać te psy od różnych organizacji. Opowiadała, że ma świetne warunki po to, żeby je adoptować i rozmnażać – uważa Magda.

– Mówiła, że psy mają pomagać niepełnosprawnym dzieciom – przypomina sobie sąsiadka Joanna. – Cały czas pojawiały się kolejne, więc wskazuje to na prowadzenie pseudohodowli. Psom działa się tam wielka krzywda – dodaje sąsiadka Maria.

Normalna, ale niedojrzała

Sprawa Ewy O. trafiła do sądu rejonowego w Mińsku Mazowieckim. Trwała aż dwa lata. Kobieta została oskarżona o znęcanie się nad zwierzętami i usłyszała wyrok sześciu miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Dodatkowo została ukarana karą finansową – łącznie 3,5 tys. zł. Odebrano jej wszystkie psy.

Ewa nie przyznała się do winy. Odwołała się od wyroku, ale w 2015 r. został on utrzymany.
– Ona kreowała się na biedną, pokrzywdzoną dziewczynę, którą opuścił chłopak, i której na głowę zrzucono psy – mówi Grzegorz Bielawski z Pogotowia dla Zwierząt. – Ma dar przekonywania, więc jej argumenty są wiarygodne. Potrafiła „zaczarować” sąsiadów, znajomych. Ludzie jej wierzyli. To pewne dlatego sądowi zajęło tyle czasu sprawdzenie, że to, co mówi, jest nieprawdą.

– Dlaczego sąd nie zakazał jej posiadania zwierząt? – dopytuję.
– Dopiero w 2012 r. weszła nowelizacja ustawy o ochronie zwierząt, zgodnie z którą, w przypadku skazania, sąd na zawsze zabiera zwierzęta właścicielowi. Dodatkowo może nałożyć karę zakazu posiadania zwierząt na okres do 10 lat. Niestety, ustawa nie obejmuje czynów popełnionych wcześniej, a z interwencją w Halinowie byliśmy w 2011 r. – tłumaczy Bielawski.

Jeden z psów znalezionych na posesji w Halinowie

Jeden z psów znalezionych na posesji w Halinowie

Źródło: Pogotowie dla Zwierząt

Co kierowało Ewą O., że tak postępowała ze zwierzętami? Z opinii sądowo-psychiatrycznej wynika, że nie była chora psychicznie ani upośledzona umysłowo. Biegli stwierdzili natomiast niedojrzałą i niestabilną emocjonalność, ale to nie dawało podstaw do kwestionowania jej poczytalności.

Po wyroku z 2015 r. Ewa zapadła się pod ziemię.

Arka pełna cierpienia

Rok 2017. W internecie roi się od ogłoszeń psich psychologów, opiekunów, behawiorystów i dogoterapeutów. Na pęczki jest ofert hoteli i pensjonatów dla zwierząt, gdzie można zostawić swojego pupila, gdy wyjeżdża się na wakacje, do pracy za granicę, czy po prostu ma się dosyć zwierzęcia, które miało nam towarzyszyć "aż do śmierci".

Jeden z takich hoteli, o wdzięcznej nazwie "Arka Noego", mieści się na warszawskim Mokotowie. W internecie "Arka" reklamuje się: "Jesteśmy grupą pasjonatów z przygotowaniem zootechnicznym i wieloletnim doświadczeniem w opiece nad zwierzętami. Mamy swoje zwierzaki, wielokrotnie pełniliśmy też funkcję domów zastępczych".

Hotel dysponuje dwoma mieszkaniami na parterze z dostępem do ogródka. "Pasjonaci" zapewniają, że zajmują się wszelkimi zwierzętami, wszystko jedno gad czy ssak. Przyjmą też te wymagające specjalistycznej opieki. Zaznaczają, że podopiecznych traktują jak domowników. Wystarczy wypełnić formularz. Właściciele zwierząt, którzy zostawiają je w "Arce Noego", nie wiedzą, że hotel prowadzi Ewa O.

Już po wyroku, jesienią 2016 r. zapisała się do technikum weterynaryjnego w Warszawie.

– Wyglądało, że naprawdę kocha zwierzęta – opowiada Marta Czarna, koleżanka Ewy z klasy. – Mówiła, że chciała być technikiem weterynarii, żeby leczyć swoje zwierzaki. Świetnie się uczyła. Same piątki. Perfekcyjnie zna niemiecki, angielski, francuski i hiszpański. Podobno mieszkała kiedyś w Niemczech. Zadawała się z obcokrajowcami i chciała wyjechać za granicę. Na pewno była niestandardowa i głośna. Lubiła zwracać na siebie uwagę, a gdy coś jej nie wychodziło, strasznie się denerwowała.

Zwierzęta znalezione w Halinowie miały liczne obrażenia

Zwierzęta znalezione w Halinowie miały liczne obrażenia

Źródło: Pogotowie dla Zwierząt

Przed wakacjami Ewa szukała współlokatora do swojego mieszkania na Mokotowie, tego samego, w którym prowadziła hotel. Marta Czarna skorzystała z zaproszenia koleżanki, bo musiała się akurat wyprowadzić z mieszkania w bloku bez windy – jej pies miał problemy z chodzeniem. Dziewczyny zamieszkały razem.

– Mieszkałam tam dwa tygodnie, ale już pierwszego dnia żałowałam swojej decyzji. Ona zrobiła mi piekło. Traktowała mnie jak służącą. Mieszkanie było jednym wielkim syfem. Klatki zwierząt były brudne, a same zwierzęta utytłane odchodami – wspomina Marta. – Jeden z psów zabrał jej but i wtedy złapała go i rzuciła nim o drzwi.

Marta opowiada też, że innym razem kopnęła psa tak, że przeleciał przez pół pokoju. Z kolei suczkę, która miała cieczkę, przydusiła do podłogi.

– Tłumaczyła, że chciała ją skarcić za to, że prowokowała resztę psów, bo cały czas na nią naskakiwały! – mówi wzburzona Marta. – Psy wyprowadzała na spacer dopiero ok. 13-14, bo miała zasadę, że nie wyjdzie na dwór dopóki się nie umaluje. Zwierzaki piszczały, ale bały się jej. Kupowała im karmy marketowe, najtańsze, takie po trzy złote za kilogram, które mieszała w kuble.

Ewa O. hodowała też fretki i szczury. Marta nie zapomni, jak jednego ze szczurów chwyciła za ogon i wyrywającego się pryskała wodą.

– Ona nazywała to kąpielą – wspomina dziewczyna. – Zwierzęta nie były odrobaczane i nie miały szczepień. Ewa nie chodziła z nimi do weterynarza. Jeden kot miał ranę na szyi, która wcale nie chciała się goić. Leczyła go po swojemu, nie mając żadnej wiedzy na ten temat. Jej mama i brat są lekarzami, więc wypisywali potrzebne leki – dodaje.

Widząc, co robi Ewa, Marta zaczęła szukać w internecie informacji na jej temat. Pomagały jej koleżanki z technikum. Natrafiły na artykuł opisujący sprawę z Halinowa.

W takich warunkach mieszkały zwierzęta w "Arce Noego" na Mokotowie

W takich warunkach mieszkały zwierzęta w "Arce Noego" na Mokotowie

Źródło: Pogotowie dla Zwierząt

– Wyczytałyśmy, że ludzie ostrzegali przed nią. Pisali, że męczy zwierzęta i wyłudza pieniądze. Jej nazwisko, jako tej, której należy unikać, jest na stronie Stowarzyszenia Przyjaciół Fretek – opisuje Marta. – Wtedy wpadłam w panikę. Spakowałam się i wyprowadziłam pod jej nieobecność.

W tydzień po ucieczce Marta musiała uśpić swoją suczkę.

– Miała 14 lat i nie mogła się podnieść. Może to ze starości, a może Ewa uderzyła również mojego psa? Byłam wściekła na siebie, że pozwoliłam mu żyć w takim domu – przyznaje. – Żałuję, że nie zareagowałam ostrzej, gdy rzuciła tamtym psem. Początkowo bałam się, że jak się z nią pokłócę, to mnie wyrzuci. A nie miałam wtedy dokąd pójść.

– Właściciele zwierząt, którzy oddawali je do "Arki Noego", nie sprawdzali, jakie tam są warunki? - pytam.

Marta chwilę się zastanawia: – Niektórzy po prostu jej ufają, bo w ogłoszeniach pisała, że ma wykształcenie zootechniczne i kursy behawioralne. Inni nie mają chęci i czasu, żeby to sprawdzać. Pewnej pani, która oddawała psa do "Arki", Ewa nie chciała wpuścić w ogóle do środka. Zawsze miała wymówkę i widywały się przed blokiem. Ewa brała pieniądze za porady. Chwaliła się, że rozmnaża fretki i ma z tego spore dochody. Przez siedem miesięcy przez "Arkę Noego" przewinęło około 50 zwierząt. Nie wiem, co się z nimi później działo.
Marta o wszystkim opowiedziała prezes Fundacji Zwierzęca Polana, gdzie pracuje jako wolontariuszka.

Sprawdź, komu zostawiasz zwierzę

Pracownicy Pogotowia dla Zwierząt razem z policją interweniowali w "Arce Noego" 4 sierpnia 2017 r. Kilka tygodni wcześniej dostali zgłoszenie od prezes Zwierzęcej Polany i sąsiadki Ewy, która była zaniepokojona warunkami, w których żyją zwierzęta.

Na Mokotowie w 48-metrowym mieszkaniu mieszkało 20 zwierząt. Połowa wymagała pilnego leczenia

Na Mokotowie w 48-metrowym mieszkaniu mieszkało 20 zwierząt. Połowa wymagała pilnego leczenia

Źródło: Pogotowie dla Zwierząt

Grzegorz Bielawski, jadąc na interwencję, spodziewał się najgorszego. Wiedział, że znów spotka Ewę O. Gdy zapukał do drzwi, otworzyła właśnie ona. W korytarzu stały walizki i klatki. Za nimi stado zwierząt. Okazało się, że właśnie szykowała się do wyprowadzki.

– "Arka" była prowadzona nielegalnie. Na 48 metrach kwadratowych trzymała fretki, koty, szczury, psy i królika. Ponad 20 zwierząt – wylicza Bielawski. – Znałem już ten widok z Halinowa. Brud, odchody, smród. Część zwierząt była przetrzymywana w szafce na buty. Nie wychodziły stamtąd. Były poranione, ze złamaniami łap, a nawet zanikiem kości, który powstał od nieleczonego zapalenia kończyn.

Weterynarz zbadał zwierzęta. Połowa z nich miała obrażenia.

– Od 12 lat zajmuję się zwierzętami. Codziennie odbieram je ludziom, prowadzę setki interwencji w miesiącu, monitoruję kraj pod względem patologii. Nie spotkałem jednak dotychczas osoby takiej jak Ewa O. – przyznaje Bielawski. – To jedyny znany mi przypadek kogoś, kto kłamie w żywe oczy, wymyśla historie na poczekaniu, co chwilę zmienia miejsce zamieszkania i nie przejmuje się tym, co mówią ludzie. Jej działalność polega na tym, że zbiera coraz więcej zwierząt, mimo że nie ma na to warunków. Poza tym powinna zarejestrować taki hotel i wystawiać fakturę za wykonaną usługę.

Policja skierowała sprawę do prokuratury na Mokotowie. Prokurator Ewa Wrzosek nie zdradza, jakie zarzuty może usłyszeć Ewa O. Informuje jedynie, że „wykonano szereg czynności procesowych”. Prokurator przesłuchała świadków i czeka na dokumenty z trzech lecznic dla zwierząt. Dopiero po ich uzyskaniu będzie mogła powołać biegłego, który „ustali kondycję zwierząt”.

Po sierpniowej interwencji Ewa wyprowadziła się z mieszkania. Zabrała ze sobą te zwierzęta, które nie kwalifikowały się do leczenia. Poprosiłam ją o rozmowę. Odpisała, że musi to skonsultować. Potem już nie odpowiadała. Nie wiadomo, gdzie przebywa. Może nadal "opiekuje się" zwierzętami? Może również twoim?

Grzegorz Bielawski z przerażeniem patrzy na zdjęcia wykonane podczas interwencji w domu Ewy. – Prawda jest taka, że każdy może założyć hotel dla zwierząt. Może napisać, że jest behawiorystą i psychologiem i świadczyć usługi. A za każdą powinno się wystawiać fakturę. W Polsce nie ma żadnych uregulowań w tej kwestii – ubolewa. Jak powinien wyglądać prawdziwy hotel? – Najważniejsze, żeby zwierzęta miały stały dostęp do wody, żeby były wyprowadzane na dwór i mieszkały w cieple. W hotelu musi być zainstalowany monitoring, bo często trafiają tam zwierzaki bezdomne, z zaburzeniami. Takie wymagają również specjalnego procesu socjalizacji. I dodaje: – Trzeba mieć dużo spokoju i miłości, bo zwierzęta to czują.