Paweł Kapusta , 30 grudnia 2019

Zaraz po kacie

Areszt śledczy w Krakowie przy ulicy Montelupich. W krakowskim więzieniu wykonywano w PRL wyroki śmierci, Jacek Bednarczyk, PAP

Pamiętam zabójcę taksówkarza. Nie wyrywał się, nie krzyczał. Gdy pisał do matki list pożegnalny, nawet mu ręka nie zadrżała. Skończył, wstał, krzesło do stolika przysunął. Pod sznur poszedł w całkowitym spokoju. Opaska na oczach, pętla na szyi. Dźwięk otwieranej zapadni. Miałem podstawową zasadę: nie rozmawiałem w domu o pracy. Swojej rodzinie do dziś się nie przyznałem, że byłem przy wykonywaniu wyroków śmierci.

Oto #HIT2019. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Reportaż pochodzi z książki "Gad. Spowiedź klawisza" autorstwa Pawła Kapusty, która swoją premierę będzie miała w środę 2 października. Każdego roku właśnie w październiku obchodzony jest Światowy Dzień bez Kary Śmierci.

Panika dopiero nadejdzie

Włodek siada naprzeciwko. Zamyka oczy. Musi się skupić. Ostatni raz był tam przecież w poprzedniej epoce. Szmat czasu minął, ponad 30 lat.

Moment w ciszy.

Swój gabinet zamyka na klucz. Jest kilkanaście minut przed godziną 18. Na areszcie spokój. W stronę klatki schodowej idzie z prokuratorem. Z drugiego piętra aż do piwnicy. Jest tam taki długi korytarz. Bez okien. Żarówki wkręcone w lampy świecą przy suficie. Panowie się nie zatrzymują. Naczelnik pewnie stawia kolejne kroki, prokurator się rozgląda. Może nie nerwowo, ale z zaciekawieniem. Mijają jeden magazyn, drugi. Z lewej jest składzik na miotły. Z prawej – kolejna graciarnia. Jeszcze dalej – pralnia, też dziś nieczynna. Wszystko pod kluczem. Idą, korytarz niesie dźwięk stukających fleków. Otwarte jest tu tylko jedno pomieszczenie.

O miejscu, do którego wchodzą, strażnicy mówią: "poczekalnia". Mniej niż 20 metrów kwadratowych. Przyprowadza się tu skazańca tuż przed egzekucją. To tu prokurator odczyta wyrok i wypowie swoją kwestię. Że Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Że wyrok zostanie wykonany.

Pod ścianą można domknąć sprawy doczesne. Stoi tam stolik z kartką i długopisem na blacie.

W kącie można załatwiać sprawy wieczności. Stoi tam konfesjonał.

Idealnie na środku pomieszczenia sterczy mężczyzna w więziennym drelichu. Dygoce. Kuli się, zaraz prostuje, nie panuje nad swoimi ruchami. Już nie strach, jeszcze nie panika. Panika dopiero nadejdzie. To raczej wstrząs, przerażenie. Wokół niego pięciu strażników. Doprowadzili go kilka minut wcześniej. Poczęstowali fajkiem, żeby chłopa trochę rozluźnić, czymś go zająć. Próbuje więc palić, ale telepiące się dłonie nie pomagają trafiać filtrem między wargi. On wie, że to już jego ostatnie minuty, sekundy. Wie, że za moment się zacznie. Że już się zaczęło i zaraz się skończy.

Włodek zerka w lewo. Bezpośrednio z "poczekalni" wchodzi się do następnego pomieszczenia. Surowego, wilgotnego i prawie pustego. To cela straceń. Więźniowie mówią : "sieczkarnia".

Dawna cela śmierci w więzieniu mokotowskim w Warszawie

Dawna cela śmierci w więzieniu mokotowskim w Warszawie

Autor: Leszek Szymański

Źródło: PAP

– Stała tam metalowa bramka z oczkiem na środku. Kat przez to oczko sznur przekładał – wspomina starszy mężczyzna.

Otwiera oczy.

– Co pan chce jeszcze wiedzieć?
– Bał się pan?
– Tylko za pierwszym razem. Później już jakoś szło.

Zaraz po kacie

O więzieniu z tamtych lat wie wszystko. Robotę rozpoczął tuż po wojsku. Były lata 60., zupełnie inne czasy. Nie tylko politycznie. O trzymaniu wrogów ludu pod kluczem słyszało się wtedy już tylko z opowieści starszych kolegów. Za mury wkraczało nowe. Właśnie wtedy pierwszy raz usłyszał hasło "resocjalizacja". Na własne oczy widział, jak się w Polsce rodzi, jak raczkuje. Był świadkiem jej pierwszych, nieudolnych kroków. Co tu dużo gadać – nawet dziś mówi się, że to procedura niedoskonała i skomplikowana, a co dopiero w tamtych czasach. Przecież w całym zakładzie zatrudnionych było raptem pięć osób z wyższym wykształceniem. Lekarz, psycholog, kierownik działu, dyrektor, jeszcze ktoś od papierów. A reszta? Poziom wyuczenia taki, że kto miał maturę zdaną, ten mógł o sobie "elita" mówić. Trudno poza tym kogoś naprawiać, gdy pod celami tysiąc bandytów, a na peronce osamotniony, przygnieciony rzeczywistością psycholog.

– O resocjalizacji bardziej się wtedy mówiło, niż się ją robiło. Stawiano przede wszystkim na ochronę – wspomina Włodzimierz.

Służba i możliwa ścieżka awansu wytyczyły mu drogę: najpierw liceum, później studia prawnicze. Leciał w górę jak wystrzelony z katapulty. Od kaprala na wartowniczej budzie, przebijając się przez wszystkie możliwe szczeble, wylądował w fotelu naczelnika. Aresztu potężnego, jednego z największych w Polsce. Pełnił tę funkcję grubo ponad dekadę. Lubił tę robotę nawet mimo tego, że miała rozległe cienie. O jednym z nich wspominał, gdy kazano mu odpowiadać na pewne pytanie.

– Jest pan za karą śmierci?
– Jako obywatel: tak. Jako naczelnik: nie – tak mówił przed dziesięcioleciami. Tajna instrukcja dyrektora Centralnego Zarządu Zakładów Karnych z 1971 roku nakładała bowiem na naczelnika więzienia obowiązek obecności przy wykonywaniu wyroków śmierci. Stracenia odbywały się w wybranych placówkach w Polsce. W całym kraju było ich raptem kilka, między innymi w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, Poznaniu czy Łodzi. W tym gronie był też jego areszt. Nie tylko obserwował. Brał udział w tej procedurze i pełnił w niej ważną funkcję. Niektórzy mówią, że drugą najważniejszą, zaraz po kacie.

– Pamiętam dokładnie wszystkie stracenia. Niech mi pan wierzy, być przy tym to naprawdę nic przyjemnego.

Był osiem razy.

Cela w dawnym więzieniu na Rakowieckiej, obecnie Muzeum Żołnierzy Wyklętych, w którym upamiętniono tych skazanych na karę śmierci

Cela w dawnym więzieniu na Rakowieckiej, obecnie Muzeum Żołnierzy Wyklętych, w którym upamiętniono tych skazanych na karę śmierci

Autor: Bartek Syta/Polska Press/East News

Źródło: East News

W sumie normalny gość

Zgasił fajka w wypełnionej po brzegi popielniczce. Chwycił za ucho czerwonego koszyczka i dźwignął szklankę, by przepłukać gardło resztką zimnej herbaty. Ciepło uchodziło z niej długo – dokładnie tyle, ile naczelnikowi więzienia zajęła lektura akt. Znał je wcześniej, czytał przecież te papiery trzy miesiące temu i mimo procedury dziś mógł to sobie odpuścić. Coś go jednak dusiło w środku, nie dawało spokoju. Uznał, że ponowne zapoznanie się z sentencją wyroku doda mu pewności siebie. Miał rację. Lektura dokładnych opisów popełnionych zbrodni rozgoniła kłębiące się w jego głowie myśli.

Skończył, papiery wsunął w tekturową teczkę, którą zgrabnie zawiązał na kokardkę i wrzucił do szuflady. Gdy wstał i dreptał w stronę okna, zegar wskazywał kilka minut przed godziną 15. Dwaj strażnicy wchodzili właśnie na wartownię, młody chłopak z karabinem na ramieniu zabijał nudę, spacerując po balkonie wartowniczej wieży. Gdzieś pośrodku tego leniwego, marcowego popołudnia w głównej bramie zjawił się czarny samochód na stołecznych blachach. Zakręcił wokół dużego klombu, zaparkował, przyklejając się do muru. Pierwszy wyskoczył kierowca, młodszy mężczyzna. Drugi, z siedzenia pasażera, wytoczył się ten starszy. Na oko czterdziesto-, pięćdziesięcioletni. Kazali się prowadzić prosto do naczelnika.

– Melduję swoją obecność – rzucił starszy tuż po wejściu do gabinetu. Wyciągnął legitymację. Zgadza się, na niego właśnie Włodek czekał, choć i tak był przekonany, że dane wpisane w papiery były nieprawdziwe. Trudno, żeby najbardziej tajemnicza postać tego systemu machała na prawo i lewo prawdziwym nazwiskiem.

– Dzień dobry. Kawka, herbatka? – zaproponował szef aresztu.
– Może herbatka – padła odpowiedź.

– Ten kat to był w sumie normalny gość – wspomina po latach Włodzimierz. – Do zakładu przyjeżdżał na kilka godzin przed zaplanowaną egzekucją. Zawsze ten sam mężczyzna, zawsze z tym samym pomocnikiem, tą samą czarną wołgą. Od razu szedł do mojego gabinetu i meldował o przybyciu. Zamienialiśmy kilka kurtuazyjnych zdań. O przebytej drodze, pogodzie. Nigdy o wieszaniu ludzi. Kilka żartów, dwie herbaty, trochę ciastek. Nie kleiła nam się ta pogawędka, ale chłop nie sprawiał wrażenia innego niż my wszyscy. Nic więcej o nim jednak nie wiem. Myślę, że to była praca na zlecenie. Wcale nie musiał być pracownikiem sądu. To mógł być zwykły facet, który od czasu do czasu dostawał zadanie do wykonania. Taka umowa o dzieło.

Oficjalne dokumenty zawierające personalia ludzi pełniących w naszym kraju funkcję kata wciąż są tajne, dostęp do nich będzie można uzyskać dopiero po 2038 roku, czyli po 50 latach od przeprowadzenia w Polsce ostatniej egzekucji. Do jednej z tych osób udało się dotrzeć Jerzemu Andrzejczakowi. Wynikiem tego spotkania jest książka Spowiedź polskiego kata. Mężczyzna po latach wspominał między innymi wyrywających się, krzyczących, dociąganych pod pętlę jak worki ziemniaków skazańców, tracących rozum tuż przed egzekucją. Nawet w książce nie wychodzi jednak poza zasłonę tajemniczości. Wiele informacji od lat krąży natomiast w środowisku. Że polskich katów było tylko dwóch. Że jeden z nich popełnił samobójstwo. Że pracowali w jednym z warszawskich kryminałów, a gdy trzeba było stracić skazańca gdzieś w Polsce, w tę mroczną wycieczkę ruszali czarną wołgą. Że za wykonanie wyroku zarabiali ekstra kasę.

Andrzej Rzepliński, były sędzia Trybunału Konstytucyjnego, a w przeszłości także badacz tematyki kary śmierci, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” mówił, że w latach 70. kat otrzymywał dodatkowe wynagrodzenie w wysokości tysiąca złotych za każdą wykonaną egzekucję. U schyłku epoki Edwarda Gierka średnia pensja w Polsce wynosiła pięć tysięcy.

Areszt Śledczy przy ul. Montelupich 7 w Krakowie. Było to jedno z więzień, gdzie kiedyś wykonywano wyroki śmierci

Areszt Śledczy przy ul. Montelupich 7 w Krakowie. Było to jedno z więzień, gdzie kiedyś wykonywano wyroki śmierci

Autor: Jacek Bednarczyk

Źródło: PAP

Po wypiciu herbaty przybysz wstaje.

– Panie naczelniku, o godzinie siedemnastej pięćdziesiąt wszystko będzie gotowe. Widzimy się na dole – rzuca do Włodka i wychodzi z jego gabinetu.

Korbka

Różnych się tu wieszało za jego kadencji. Byli pozbawieni uczuć seryjni mordercy. Seksualni dewianci, pedofile. Byli mściciele, psychopaci czy po prostu pospolici przestępcy, którzy zapomnieli o granicach. Kilku z nich – z różnych powodów, choćby ich opanowania – ma szczególne miejsce w jego pamięci.

Pierwszy został skazany za trzykrotne zabójstwo. Doszedł do wniosku, że jego jedyną szansą na przedłużenie sobie życia jest kolejne morderstwo. Wtedy konieczna będzie następna rozprawa, czyli co najmniej rok oddychania dłużej. O tych planach dowiedział się funkcjonariusz na oddziale, informację szybko przekazał wyżej. Sprawa była poważna, bo osadzony był potężnie zbudowany. Gdyby walnął pięścią w drewniany stół, w drzazgi by go rozbił. W końcu przyszły papiery nakazujące wykonanie egzekucji. Naczelnik bardzo się bał, że morderca zabije jednego ze strażników podczas doprowadzenia. Wyraźnie zwiększono środki ostrożności. Wstrzymano oddech. A chłopak ani mruknął. Od wyjścia z celi do końca na sznurze nie stawiał oporu. Powiesili go bez większej historii.

Z kolejnym wiąże się porażająca historia. Skazali go za morderstwo żony przyjaciela z więzienia. Wyszli na wolność, wigilia była, czekali na żonę kumpla. Choinka ubrana, jedzenie zrobione, tylko kobiety nie ma. Wyjrzał przez okno, a ona z jakimś alfonsem się prowadzi. Uznał, że taka baba nic nie jest warta. Że jego przyjaciel zasługuje na więcej. Brutalnie ją zamordował. Później tłumaczył, że „wyrwał chwasta”.

Włodek bardzo długo rozmawiał z nim w celi. Próbował rozwiązać zagadkę: dlaczego osadzony z nim mężczyzna nagle odebrał sobie życie? Naczelnikowi sprawa śmierdziała na kilometr. „Coś tu nie gra. Według mnie to nie było samobójstwo” – powiedział prokuratorowi po tej długiej dyskusji. Poznał wtedy tego mordercę dokładnie. Dowiedział się, że według niego istnieją ludzie, którzy nie zasługują na życie. Że jego idolem jest Adolf Hitler. W końcu morderca przyznał się, że tego więźnia to też on zabił. Że „wyrwał chwasta”. Że nie było potrzeby, by takie zero po ziemi chodziło.

Włodzimierz: – Pamiętam też zabójcę taksówkarza. Nie wyrywał się, nie krzyczał. Gdy pisał do matki pożegnalny list, nawet mu ręka nie zadrżała. To było wstrząsające opanowanie. Skończył, wstał, krzesło do stolika przysunął. Pod sznur poszedł w całkowitym spokoju. Opaska na oczach, pętla na szyi. Dźwięk otwieranej zapadni.

– Niektórzy myślą, że właśnie ten dźwięk zostaje w świadomości już na zawsze. A ja nie umiem wymazać innego wspomnienia. Czasem zdarzało się, że kat zakładał skazanemu pętlę na szyję, ale lina okazywała się zbyt długa. Wówczas używał specjalnej korbki, by tę linę podciągnąć. Kręcił, a korbka wydawała charakterystyczny odgłos.

Try-try-try, try-try-try, try-try-try.

I dopiero dźwignia.

Areszt Śledczy przy ul. Montelupich 7 w Krakowie, korytarz na bloku penitencjarnym

Areszt Śledczy przy ul. Montelupich 7 w Krakowie, korytarz na bloku penitencjarnym

Autor: Jacek Bednarczyk

Źródło: PAP

Socjotechnika

Nie jest łatwo dobrze powiesić człowieka. Kat musi dokładnie wiedzieć, ile skazany waży, ile ma wzrostu. Zanim schodzi do piwnicy, zawsze pyta o to funkcjonariusza. Od tego zależy, jak długą linę przygotuje. Ten sposób stracenia przez powieszenie nie polega na uduszeniu. Polega na przerwaniu rdzenia. Swoje robi znajdująca się poniżej szyi masa ciała, gwałtownie opuszczona i jeszcze gwałtowniej wstrzymana zaciśniętą pętlą. Wymiary skazańca są kluczowe. Jeśli lina będzie zbyt krótka, nie dojdzie do przerwania rdzenia, a śmierć nastąpi w męczarniach, przez uduszenie. Jeśli będzie zbyt długa, ciężar ciała może spowodować oderwanie głowy. Nikt tu nie chce oderwania głowy.

By dobrze powiesić człowieka, kluczowy jest każdy element procedury. Nie tylko w celi straceń. Wszystko zaczyna się trzy dni wcześniej, gdy Włodek otrzymuje pocztę specjalną. To jedyny przypadek, gdy wiadomość musi odebrać osobiście. W kopercie papier, na papierze informacja: na kim ma zostać wykonany wyrok śmierci i nazwiska osób odpowiedzialnych za przeprowadzenie procedury, czyli naczelnika, prokuratora oraz kata. Do tego data i godzina. Taki dokument otrzymują również prokurator i adwokat. W areszcie wie o tym tylko naczelnik.

Dopiero kilka godzin przed egzekucją szef więzienia informuje pięciu funkcjonariuszy. Osoby, które doprowadzą skazanego do miejsca straceń i będą go pilnować aż do wyzionięcia ducha. Włodek zawsze wybierał tych samych, sprawdzonych. Niegadatliwych, doświadczonych oficerów bądź podoficerów z działu ochrony. Wcześniej, nie zdradzając szczegółów i powodu, informował księdza kapelana, by był dostępny w okolicach godziny 18. Kleryk od razu wiedział, o co chodzi. W tym areszcie egzekucje zawsze przecież wykonywano o szóstej wieczorem.

Wychodząc z celi, skazany nigdy nie wiedział, że to jego ostatnie kroki. Do samego końca żył przecież nadzieją na udzielenie łaski.

– Aby uniknąć niepotrzebnej szarpaniny, odmowy wyjścia z celi, stosowaliśmy trochę socjotechniki – wspomina Włodzimierz i tłumaczy: – Od wydania prawomocnego wyroku do egzekucji mijały jakieś trzy miesiące. W tym czasie, codziennie bądź co dwa dni, zawsze ten sam oficer wyciągał pod wieczór złoczyńcę z celi na pogawędkę. Herbatę mu w dyżurce robił, chwilę pogadali i po kilkunastu minutach znów go zamykał. Przyzwyczajał, że o tej porze oficer na fajkę prosi. Że nie ma się czego bać. Gdy więc skazaniec wychodził z celi, nie miał pojęcia, że na korytarzu czeka na niego kilku innych strażników i za kilkanaście minut nie będzie już żył. O tym, że idzie na stracenie, orientował się dopiero w momencie, gdy przez strażników był prowadzony w miejsce, w które nigdy wcześniej prowadzony nie był. To był nasz sposób, może w innych zakładach robili inaczej.

Trzeba ich było czasem nawet z trzeciego piętra sprowadzać do piwnicy. To zajmowało czas, mieli możliwość krzyczenia. Jednak zdecydowana większość przypadków, z którymi miałem do czynienia, ograniczała się do poddania paraliżującemu strachowi. Po to się przecież wysyłało kilku funkcjonariuszy, żeby nie było problemu z doprowadzeniem nawet tych wyrywających się skazanych.

Na godzinę przed egzekucją do aresztu przyjeżdżał prokurator. Dokładnie pilnowaliśmy godziny, by stracenie nastąpiło idealnie o wyznaczonej porze. Obrońcy, choć miał do tego prawo, nigdy podczas stracenia nie było, ale pilnowanie czasu było podstawą. Gdyby egzekucja nastąpiła kilka minut za wcześnie, a w tym czasie pojawiłby się obrońca, mógłby nas oskarżyć o złamanie procedury.

Po wystąpieniu prokuratora w „poczekalni” pytało się więźnia, czy ma ostatnie życzenie. Wszyscy, bez wyjątku, prosili o księdza. Jeden z funkcjonariuszy szedł po kapelana. Mijało wtedy kilka minut, więc doświadczeni strażnicy znów wyciągali fajki, częstowali, zagadywali. Chcę to wyraźnie zaznaczyć: nigdy nie było tak, jak przedstawił to Kieślowski w Krótkim filmie o zabijaniu. Nie było niepotrzebnej przemocy, chamstwa. Tak samo całkowitą nieprawdą jest, że ludzie mogli się zebrać pod bramą więzienia i pikietować podczas wykonywanej egzekucji. Przecież poza kilkoma osobami nikt o egzekucji nie wiedział! Na tym polegała cała tajemnica! Nie na sposobie, bo każdy wiedział, że się wiesza. W tajemnicy chodziło właśnie o to, by ludzie nie wiedzieli o terminie i nie dochodziło do scen jak we wspomnianym filmie!

Niektórzy siadali za stolikiem. Próbowali pisać, ale emocje nie pozwalały stworzyć choć jednego zdania. Pisali trzy, cztery słowa i doznawali blokady. Po większości widać było oszołomienie, strach. Czasem krzyczeli do prokuratora: „Oszukał mnie pan! Nie tak się umawialiśmy! Inaczej miało być!”. Może rzeczywiście coś mu obiecał i się nie wywiązał? Nie wiem, nie wnikałem.

Całą procedurę, która od wyjścia skazanego z celi do pociągnięcia przez kata dźwigni trwała przeważnie od kilkunastu do kilkudziesięciu minut, opisuje wspominana już tajna instrukcja. Skazaniec mógł w ostatnim życzeniu poprosić o coś, czego spełnienie nie zajęłoby więcej niż godzinę i nie naruszałoby powagi chwili.

– U mnie kończyło się na papierosie, liście i księdzu – mówi Włodek. O alkoholu nie mogło być mowy. Skazaniec wchodzący na zapadnię musiał być w pełni świadomy. Ewentualnie mógł poprosić lekarza o środek uspokajający, ale też niewyłączający świadomości. Musiał czuć.

Po spełnieniu ostatniego życzenia zaczyna się najgorsze.

Kadr z "Krótkiego filmu o zabijaniu" Krzysztofa Kieślowskiego

Kadr z "Krótkiego filmu o zabijaniu" Krzysztofa Kieślowskiego

Autor: INPLUS

Źródło: INPLUS/East News

Gdy więzień jest gotów do drogi, strażnicy – ci, którzy chwilę wcześniej palili z nim fajki – skuwają mu ręce z tyłu. Jeśli trzeba, również nogi. Mocno trzymają. Sznurkiem wiążą nogawki. To tutejszy sposób. Człowiek idący na tamten świat nie wypuszcza przecież z siebie tylko duszy. Nawet instrukcja nakazywała, by na dnie zapadni pod wisielcem stała blaszana miska.

Do "poczekalni" wchodzi kat. Według tajnego dokumentu miał być ubrany w czarny garnitur, białe rękawiczki. Miał mieć zasłoniętą twarz. Nie zawsze się do tego stosował.

Widok tego człowieka uruchamia czasem panikę, ale strażnicy robią wtedy swoje. Mocno trzymają. Kat wiąże więźniowi na oczach czarną opaskę. Nieszczęśnik nie może zobaczyć szubienicy. Pod ramiona wprowadzają go do pomieszczenia obok. Ustawiają na zapadni. Wszystko gotowe. Sznur, pętla na szyi – kat zawsze przywozi własny sprzęt. Ciągnie dźwignię. Podczas całej procedury nie wypowiada ani jednego słowa. Nic. Ani dźwięku. Śmierć następuje błyskawicznie. Ciało wisi przez 20 minut.

Włodzimierz: – Po wykonaniu kary wraz z prokuratorem wychodziłem z tego pomieszczenia. Nie staliśmy tam dwadzieścia minut. Po tym czasie lekarz stwierdzał zgon, a kat opuszczał zwłoki, kręcąc korbką. W magazynie obok zawsze mieliśmy zapas dwóch-trzech trumien.

W literaturze można natrafić na informacje, że kat miał swoje rytuały. Że po egzekucji zdejmował białe rękawiczki i rzucał je do trumny na pierś straconego. Albo gdy zdejmował zwłoki z pętli, mówił: „Nie ja jestem winien twojej śmierci”. Pytam o to naocznego świadka.

– Może w innych więzieniach w Polsce rzeczywiście tak się działo. U mnie jednak nic takiego nie miało miejsca. Po stwierdzeniu zgonu kat zabierał linę i opaskę, po czym bez słowa pożegnania wychodził ze swoim pomocnikiem z pomieszczenia, szli do samochodu i momentalnie odjeżdżali. Trumna z ciałem była wywożona kolejnego dnia na cmentarz. Rodzina ciała nie odbierała. O wszystkim, wykonaniu wyroku oraz miejscu pochówku, dowiadywała się po fakcie od prokuratora – wspomina.

W latach 1956-1988, czyli po ustaniu stalinowskiego terroru, skazano w Polsce na śmierć ponad 300 osób. Ostatnim straconym - za zabójstwo kobiety i usiłowanie zabójstwa dwóch jej córek - był Stanisław Czabański. Wyrok wykonano 21 kwietnia 1988 roku w areszcie śledczym przy ulicy Montelupich w Krakowie. Niedługo później ogłoszono moratorium na wykonanie wyroków śmierci.

Po 1988 roku sądy kilkanaście razy orzekały wyroki śmierci, jednak nie były one wykonywane. Dwa najgłośniejsze przypadki to Mariusz Trynkiewicz w 1989 roku (za zabójstwo czterech chłopców, kara zamieniona na 25 lat pozbawienia wolności) oraz Henryk Moruś w 1993 roku (za zamordowanie siedmiu osób, zmiana na dożywocie).

Ostatnim Polakiem skazanym na karę śmierci był w 1996 roku Zbigniew Brzoskowski za zabójstwo dwóch kobiet. Karę zamieniono na dożywocie, osadzony po 25 latach odsiadki ubiegał się o warunkowe przedterminowe zwolnienie. Nowy kodeks karny, już bez kary śmierci, wszedł w życie w 1998 roku.

Okładka książki "Gad" i jej autor Paweł Kapusta

Okładka książki "Gad" i jej autor Paweł Kapusta

Autor: Rafał Masłow

Źródło: WP.PL

Przeciw

Nigdy i z nikim. Ani jednej rozmowy o szczegółach. Ani w domu, ani z przyjaciółmi, ani z naczelnikami innych kryminałów. Bo i po co? Do dziś nie jest to zresztą dla niego temat do dyskusji. Zawsze sobie powtarzał: ktoś nieznający sytuacji mógłby powiedzieć, że ten człowiek jest niespełna rozumu, chory na głowę, bo chwali się wieszaniem ludzi.

– W żaden sposób nie wpływało to jednak na pana psychikę? – dopytuję.
– Robiłem to z obowiązku. Miałem taką pracę, nic więcej – wyraźnie zaznacza. – Nie śniło mi się to po nocach, nie wracałem do tego myślami i nie przeżywałem za mocno. Przez leżące na biurku papiery zapowiadające egzekucję nie wychodziłem z domu ze świadomością, że będę miał popsuty dzień. Serce mi szybciej nie biło. Myślę, że o wiele gorzej mieli strażnicy, którym wydawałem polecenie udziału w tej procedurze. Oni musieli skazanego doprowadzić na miejsce straceń, wprowadzić go na zapadnię, przytrzymać. Odreagowywali. Na wódkę szli. Czasem razem szliśmy.

Miałem też jedną, podstawową zasadę: nie rozmawiałem w domu o pracy. W ogóle nie mówiłem o tym, co spotyka mnie za murami. Swojej rodzinie do dziś się nie przyznałem, że byłem przy wykonywaniu wyroków śmierci. Może sami się domyślają, ale nigdy takiej rozmowy między nami nie było – ani z mojej, ani z ich inicjatywy. Z drugiej strony, co ja mogłem wtedy powiedzieć żonie, dzieciom? Że tatuś był dziś w pracy przy powieszeniu człowieka? Żona by pewnie zrozumiała. Ale dzieci? Byłaby to dla nich trudna chwila. Niepotrzebna.

Byłemu naczelnikowi mówię, że często można się dziś spotkać z bardzo zdecydowaną postawą. Że ktoś słyszy o popełnionej zbrodni i mówi, że jest za karą śmierci. Ba, że w niektórych sytuacjach mógłby być nawet katem. Włodzimierz tylko się uśmiecha.

– To się tylko tak mówi… Kto zobaczyłby to na własne oczy, prawdopodobnie zmieniłby zdanie. Nie wyobrażam sobie, bym mógł być katem. Sprowadza się to do indywidualnych możliwości każdego człowieka. Możliwości powiedzenia sobie: "Mogę zabić, odebrać życie". Ja nie mogę.

Przed laty często musiał udzielać odpowiedzi na pytanie, czy jest za karą śmierci. Po odejściu na emeryturę, a nastąpiło to już 30 lat temu, nie zaprzątał tym sobie jednak głowy. Nawet mimo faktu, że przez bardzo długi czas toczyły się w tej sprawie burzliwe dyskusje. On swoje widział, chciał mieć już od tego tematu spokój. Nie sposób jednak nie spytać.

– Dziś jest pan za czy przeciwko? – rzucam na koniec spotkania.
– Dziś, gdy myślę już o tym z dużym dystansem, jestem przeciwko. Trudno zresztą karę śmierci nazywać karą. To po prostu eliminacja, a eliminacji nie sposób zaakceptować. Jeśli morderca zostaje skazany na dożywocie, na pewno tę karę odczuje. I to bardzo mocno. A skazany na śmierć? Naje się strachu, potrwa to chwilę i zaraz jest po człowieku.

Włodek mówi o sobie: "nieudzielający się katolik". Jest jednak pewny, że tych, którzy ducha oddali w "sieczkarniku", po drugiej stronie nie spotka.

Znów zamyka oczy.

Chwila ciszy.

Nie każmy na siebie czekać, chodźmy. Na zegarze godzina 17.48. Drzwi gabinetu zamknięte. Schodami w dół, jedno piętro, drugie, trzecie. Wilgoć bije w nozdrza, drogę wytycza aleja z rozżarzonych żarówek. Mijamy zamknięte magazyny, dwie graciarnie, pralnię. W długim korytarzu uchylone tylko jedne drzwi. Skazaniec już czeka. Przerażony, drżą mu ręce. Emocje gasi tlącym się petem. Zerka na ciebie pełen żałości.

Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Wyrok zostanie wykonany. Jakie jest pana ostatnie życzenie?

Tekst pochodzi z książki "Gad. Spowiedź klawisza". Książkę można zakupić TUTAJ - KLIKNIJ!