Marek Wawrzynowski , 14 kwietnia 2017

Zbigniew Boniek: legenda bello di notte

Andrzej Zbraniecki, PAP

Zanim nastał Robert Lewandowski, królem serc polskich kibiców był Zbigniew Boniek. Gianni Agnelli, właściciel koncernu fiata, nazwał go "bello di notte", bo w świetle reflektorów Polak zamieniał się w prawdziwą bestię. Gdy innych presja paraliżowała, on się dopiero rozgrzewał.

Artykuł ukazał się w najnowszym numerze "Magazynu Kopalnia"

Dla rzymskiej ulicy bella di notte oznacza krępującą pomyłkę. To sytuacja, gdy człowiek budzi się obok osoby płci przeciwnej, która jeszcze poprzedniego wieczora wydawała się pięknością, ale rano okazuje się rozczarowaniem. Nie bez znaczenia jest buzujący w żyłach poprzedniego wieczora alkohol oraz gorączka nocy. Tego dnia, przy porannej kawie, opowiada się o "piękności nocy".

Zbigniewa Bońka po raz pierwszy bello di notte nazwał Gianni Agnelli, i wątpliwe, by miał na myśli przywołane powyżej użycie tego terminu. Było to w Nowym Jorku podczas spotkania z Henrym Kissingerem, byłym sekretarzem stanu USA i laureatem pokojowej nagrody Nobla.

"Adwokat", jak nazywano właściciela Juventusu, lubił zażartować czyimś kosztem, choć jako człowiek elity robił to z klasą. W tym jednym stwierdzeniu zawarł więc zarówno pochwałę jak i krytykę.

Można tu podać proste zestawienie "statystyczne", które doskonale oddaje myśl Agnellego. Boniek, choć niezbyt skuteczny w lidze, doznawał przeobrażenia, gdy zapadał zmrok i pracownik stadionu włączał sztuczne oświetlenie. Wielkie stadiony, wielcy rywale, po prostu wielkie mecze. To było jego środowisko naturalne.

Trudno dziś powiedzieć, skąd się to wzięło, choć pewne jest, że Boniek zawsze uwielbiał rywalizację, dlatego gdy innym stawka spotkania pętała nogi, pomniejszała gwiazdy do rozmiaru statystów, on był w swoim żywiole.

Charakter to pojęcie zbyt uniwersalne, zbyt banalne i może spłycające istotę rzeczy. Ale z drugiej stromy kluczowe we wszystkim, co dotyczy Bońka. Trudno spotkać człowieka z tak nieprzeciętną wolą współzawodnictwa, niezwykłą chęcią walki. Z czasem ta walka zacznie angażować coraz większe masy. Boniek, zdobywając pozycję w świecie futbolu, będzie miał całe zastępy ludzi, którzy go kochają i którzy niczym członkowie sekty gotowi są dla niego do największych poświęceń. Angażuje kibiców czy dziennikarzy, którzy są w stanie wyrzec się dla niego wszelkiej niezależności. Ale też będzie miał zaprzysięgłych wrogów, którzy zgodnie podkreślają nie dające się zaakceptować cechy osobowości. Tak jakby był przesuwającym się okiem cyklonu, poszukującym spokojnych terenów i zamieniającym wszystko dookoła w pobojowisko. Ta wojna jest tym, co go napędza, tym, co daje mu impuls. Jego katalizatorem. Znaczny fragment jego kariery można sprowadzić do współzawodnictwa, które często sam sobie narzucał.

Gdy pytałem o to Leszka Rzepkę, jego trenera z drużyny trampkarzy, odpowiedział, że nie ma sensu szukać źródła, gdyż jego po prostu nie ma. „On był taki zawsze, taki już przyszedł do Zawiszy”.

Oto pięć najlepszych, moim zdaniem, spotkań Bońka rozgrywanych przy świetle jupiterów. I zarazem pięć najlepszych jego meczów w ogóle.

1. Maine Road. Narodziny gwiazdy

Manchester City - Widzew Łódź 2:2. 14 września 1977

Bramkarz Stanisław Burzyński wił się w polu karnym jak barman w najbardziej obleganym pubie w piątkowy wieczór. Anglicy prowadzili już 2:0, ale chcieli więcej. Dla obrońców Widzewa było to zbyt wiele, zbyt szybko, zbyt agresywnie. Jeszcze kilka tygodni temu cieszyli się, że czeka ich fantastyczna przygoda, a teraz rywale cisnęli i kilka razy brakowało im centymetrów. Trafili dwa razy w słupek, raz w poprzeczkę.

- Chyba tego nie przegramy – rzucił do bramkarza Wiesław Chodakowski.
- Żartujesz? Dlaczego? – zapytał „Burza”.
- Nie wykorzystali takich sytuacji, więc teraz wszystko się odwróci – odparł swoim charakterystycznym, niemal anemicznym tonem obrońca.

Bramkarz zaczął się śmiać, a kilka minut później Ryszard Kowenicki z wolnego podał lekko w bok i Boniek potężnym uderzeniem z dystansu pokonał Joe Corrigana.

Minęło zaledwie kilka minut i irlandzki sędzia Byrne odgwizdał karnego dla gości. Chodakowski, jeden z liderów Widzewa, zespołu, który w tym czasie jeszcze nie dorobił się przedrostka "wielki", stanął przed historycznym wyzwaniem.

Zbigniew Boniek ze Stanisławem Burzyńskim, zdjęcie z magazynu Sportowiec

Zbigniew Boniek ze Stanisławem Burzyńskim, zdjęcie z magazynu Sportowiec

Źródło: Archiwum autora

Dla łódzkiej drużyny był to debiut w europejskich pucharach. Wicemistrz Anglii wydawał się zespołem z innego świata. Może nawet nim był. I do tego ten fantastyczny stadion, w którym przyjezdni zakochali się od pierwszego wejrzenia. Z tą niezwykłą angielską publicznością, którą znali tylko z gazet.

Widzewowi kompletnie nie szło w rozgrywkach ligowych. Jechał do Anglii na stracenie, jako zespół zamykający ligową tabelę.

Wiedzieliśmy, że musimy zamurować tyły żeby nie stracić kilku goli na początku meczu - mówi Bronisław Waligóra, trener Widzewa.

Plan nie wypalił. Trzeba było wdrożyć zapasowy.

Fantastyczny strzał Bońka na 1:2 zaskoczył Anglików, którzy spodziewali się pogromu przypadkowego w sumie zespołu ze wschodu. Choć, żeby było jasne, gospodarze wiedzieli, kim jest rudowłosy pomocnik. Jeszcze na lotnisku ustawiła się do niego kolejka fotoreporterów.

Od jakiegoś czasu nie był już anonimem. W 1976 roku zadebiutował w kadrze narodowej, ale wpadł w konflikt ze starszyzną i nie pojechał na igrzyska olimpijskie do Kanady.

W Widzewie też nie wszytkom podobało się jego dążenie do dominacji. Dopiero w Manchesterze nastąpiło symboliczne przejęcie władzy. Chodakowski miał szansę na wyrównanie, ale koledzy widzieli, że ma z tym problem. Tłum i stawka meczu podcięły mu skrzydła. 21-letni piłkarz z Bydgoszczy nie miał nigdy tego typu zmartwień.

- Jesteś zdenerwowany? To ja mogę strzelić – wypalił Boniek.
Pod Chodakowskim ugięły się nogi.
- Weź, jeśli ty nie strzelisz, nikt nie będzie miał do ciebie pretensji – powiedział zrezygnowany Chodakowski.

Teraz "Zibi", pewnie niewiele rozumiejąc z odgłosów trybun, spokojnie wyczekał na ruch Corrigana i strzelił w drugą stronę.

Angielscy kibice osiągnęli apogeum frustracji. Gdy piłkarze Widzewa cieszyli się z bramki, w ich stronę zaczął biec jeden z fanów, ale zatrzymał go policjant. Widzew bawił się dalej. Pod koniec spotkania Boniek założył dwukrotnie "siatkę" Williemu Donachie i trochę go sponiewierał, a ten kopnął Polaka i wyleciał z boiska z czerwoną kartką.

W ten sposób Boniek po raz pierwszy pokazał się światu. Rok później Tony Book, trener Anglików, będzie chciał kupić Bońka, ale zamiast niego dostanie Kazimierza Deynę.

W kolejce po Bońka ustawiało się zresztą więcej klubów z Wysp. Wszystkie dostały odpowiedź odmowną.

2. Koncert na Monumental

Argentyna - reszta świata 1:2. 25 czerwca 1979

Tydzień spędzony w Madrycie z największymi gwiazdami futbolu pozwolił Bońkowi pozbyć się ostatnich kompleksów.

Udział w meczu Argentyna - reszta świata otwierał mi drogę do międzynarodowej kariery. Od tej pory moje nazwisko stało się popularne w wielu krajach. Zaczęli się mną poważnie interesować Włosi - pisał w książce "Na polu karnym".

Trzeba pamiętać, że nie był to po prostu jakiś mecz pokazowy. Argentyna świętowała właśnie pierwszą rocznicę zdobycia mistrzostwa świata.

Dla nas był to mecz bardzo poważny. Dla Argentyńczyków również. Oni przez ten rok byli nie do pobicia i chcieli udowodnić swoją wielkość – opowiada holenderski piłkarz Ruud Krol.

Od początku nie było pewności, czy Boniek będzie mógł pojechać na to wydarzenie, które wspólnie z FIFA organizował agent piłkarski Gigi Peronace. Enzo Bearzot, odpowiedzialny za sklecenie drużyny, wysłał zaproszenie dla polskiego piłkarza na adres PZPN, ale było sporo wątpliwości, czy uda się załatwić dla naszego zawodnika pozwolenie na wyjazd. W końcu argentyński "Mundo Deportivo" poinformował: "W meczu prawdopodobnie nie wystąpi Niemiec Hansi Muller. Okazało się, że miejsce pobytu gwiazdy Stuttgartu jest niemożliwe do ustalenia, dlatego udział piłkarza w meczu jest prawie nierealny. Natomiast Polak Boniek otrzymał potrzebną wizę, by móc wziąć udział w tym wydarzeniu".

Boniek też miał coś do udowodnienia. Mecz był dla niego powrotem na Estadio Monumental, gdzie rok wcześniej drużyna Jacka Gmocha grała na otwarcie mundialu.

Przed rokiem byłem w zupełnie innym nastroju. Po prostu wściekły. Inauguracyjny mecz mistrzostw świata to wielka sprawa. I nagle okazało się, że jestem zbyt słaby, by znaleźć się w pierwszej jedenastce swego kraju. I oto rok później, na tym samym stadionie, wybiegłem w pierwszej jedenastce świata. Obdarzył mnie zaufaniem obcy dla mnie człowiek - mówił w rozmowie z "Piłką Nożną".

Na Monumental wyszedł na lewej pomocy i od pierwszego gwizdka starał się udowodnić, że pasuje do tego lepszego świata. Demolował rywali nieprzewidywalnymi zagraniami, szaleńczym dryblingiem.

Zagrał bardzo dobry mecz. Był bardzo szybki, techniczny. Widać było, że to zawodnik światowej klasy – wspomina austriacki bramkarz Friedrich Koncilia.

Argentyński dziennik „El Mundo Deportivo” tak opisał spotkanie:

Ci, którzy byli na Estadio Monumental nie mogli narzekać, że nie zobaczyli dobrego meczu, przede wszystkim za sprawą umiejętności kilku geniuszy futbolu jak Boniek i Zico, czy też gola Maradony. (…) Argentyńczycy popełniali błędy w obronie. Na prawym skrzydle ktoś zawsze pilnował Bońka, ale często nie zwracał uwagi na to, kogo miał za swoimi plecami. (…) W drużynie "reszty świata" błyszczeli Holender Krol, Polak Boniek, Brazylijczyk Zico (który pojawił się na boisku w drugiej połowie), Włoch Tardelli i Hiszpan Asensi. Boniek był po prostu znakomity. Stale nękał argentyńską defensywę i przeprowadzał genialne akcje, jakby piłkę miał przyklejoną do stóp.

Abraham Klein, sędzia spotkania:

Było wyjątkowy, bo doskonale improwizował i przeciwnicy nie byli w stanie przewidzieć jego ruchów.

Reszta świata wygrała 2:1, a Boniek w miejscowych gazetach dostał najwyższe noty, zaraz obok Brazylijczyka Zico.

Dla Polaka spotkanie miało jeszcze jedno ogromne znaczenie. Wtedy, w hotelu Ballen, zamieszkał w jednym pokoju z Michelem Platinim, który potem stanie się jego najlepszym przyjacielem w czasach gry w Juventusie.

3. Zabierajcie te szmaty

Juventus Turyn – Widzew Łódź 3:1 karne 1:4. 5 listopada 1980

Gdy zawodnicy Widzewa wyszli na nienadające się do gry grzęzawisko treningowe w Turynie, zrozumieli, że Włosi nie zostawiają nic przypadkowi. Wcześniej musieli czekać półtorej godziny na autobus, który miał ich zabrać z lotniska, ale dopiero teraz powiązali fakty. Juventus od pierwszych minut nie grał czysto. Gra odbywała się na kilku frontach.

Byłem wtedy szefem ekipy. Jest zwyczajowo przyjęte, że zawsze przed meczem organizowano kolację i nigdy nie zaprasza się na taką imprezę sędziów. Był też charakterystyczny łysawy Turek. Przed meczem, około południa, wyszedłem pochodzić po mieście. Szedłem główną ulicą i zobaczyłem duży sklep jubilerski, więc zajrzałem z ciekawości, zobaczyć, co tam jest. Były piękne sygnety, obrączki ślubne, złote zegarki i cała grupa z Juventusu. A razem z nimi ten łysy Turek - opowiada Wojciech Daroszewski, wiceprezes Widzewa.

Sędzia nazywał się Talat Tokat i, jeśli wierzyć widzewiakom, dostał konkretne zadanie od gospodarzy. O tym łodzianie mieli przekonać się później.

W pierwszym spotkaniu w Łodzi Widzew wygrał 3:1. Ówczesny pomocnik Juventusu Marco Tardelli opowiadał:

Widzew zaskoczył nas, grał naprawdę dobrze, ofensywnie. Byliśmy pod wrażeniem piłkarzy, oczywiście przede wszystkim Bońka. On był zawodnikiem najwyższej klasy.

"Zibi" zaliczył asysty przy dwóch pierwszych bramkach dla Widzewa.

W rewanżu na Stadio Comunale w Turynie 50 tysięcy widzów zrobiło potężną wrzawę, która pomogła gospodarzom sprowadzić Widzew do roli automatu wypluwającego piłki. Mocniej, dalej, byle przed siebie.

Goście z biednej Polski spodziewali się tego. Tylko kontratak, na więcej nie było sensu liczyć. Fantastycznie bronił Józef Młynarczyk, ale to było za mało. Najpierw strzelił Tardelli, a chwilę po przerwie Giuseppe Furino podwyższył na 2:0.

Boniek wspominał:

Zdaję sobie teraz jasno sprawę - jeśli zaraz nie poderwę drużyny, zejdziemy z boiska pokonani. Oby nie zaczęła boleć noga, obandażowana od piszczeli do połowy uda, od roku przypominająca, że coś tam złego się z nią dzieje.

W 59. Minucie pomknął prawą stroną, minął Scireę i zagrał do Marka Pięty, a ten strzelił na 1:2. Teraz to Juventus potrzebował bramki. Strzelił ją Liam Brady. 3:1 dla gospodarzy oznaczało dogrywkę. Ale w 90. minucie "Zibi" strzela drugą bramkę dla gości. I tu wkroczył do akcji turecki sędzia, który odgwizdał spalonego.

Widzew przetrwał dogrywkę, a potem Józef Młynarczyk wygrał z Włochami wojnę na karne. Decydującego strzelił Zibi.

Piłkarze Juventusu nie chcieli wymienić się koszulkami, choć Polacy nalegali.

Boniek z kolegami z Widzewa

Boniek z kolegami z Widzewa

Autor: Andrzej Zbraniecki

Źródło: PAP

Do szatni przyniesiono nam karton z koszulkami treningowymi, jakimiś starymi łachami po dwudziestu praniach. Zbyszek wziął to pudło i wypieprzył im z powrotem do ich szatni, mówiąc "zabierajcie te szmaty" - opowiada Andrzej Grębosz.

Tego dnia Boniek sprawił przykrość Giovanniemu Agnelli i przypieczętował swój los.

4. Boniek zdobywa Camp Nou

Polska – Belgia 3:0. 28 czerwca 1982

Minęło już kilka dni od meczu z Peru na hiszpańskim mundialu. Boniek żartował, że najlepiej byłoby teraz doznać kontuzji. Idealny moment.

Mógł odetchnąć. Znowu był sobą. Po dwóch pierwszych bezbramkowych remisach z Włochami i Kamerunem to jego najbardziej krytykowano. Krótko przed turniejem, 28 kwietnia, przeszedł do Juventusu Turyn za potężną, jak na tamte czasy, kwotę 1,8 miliona dolarów.

Teraz ta kwota mu ciążyła. Zgryźliwe komentarze w prasie podsumował po tym, gdy strzelił gola w meczu z Peru. Wyciągnął pięść w kierunku trybuny prasowej i wykrzyczał "a teraz pocałujcie mnie wszyscy w dupę".

Okładka przed i po mundialu nie pozostawiała wątpliwości, kto miał być gwiazdą turnieju w Hiszpanii i kto faktycznie nią został.

Okładka przed i po mundialu nie pozostawiała wątpliwości, kto miał być gwiazdą turnieju w Hiszpanii i kto faktycznie nią został.

Źródło: Archiwum autora

Wyjaśnił potem, że adresatem był Jerzy Wykrota z "Trybuny Robotniczej", który po meczu z Kamerunem napisał "Stołek dla pana Bońka". Teraz z Belgią Boniek miał już wolną głowę, choć przez kilka dni walczył z chorobą. Odpuściła go dzień przed meczem na Camp Nou.

Belgowie do Hiszpanii przyjechali jako wicemistrzowie Europy. We Włoszech rozegrali fantastyczny turniej, ale strzał głową Horsta Hrubescha w końcówce finału zapewnił złoto Niemcom.

W Hiszpanii, nie był to już tak dobry zespół jak wcześniej. Coraz starszy i coraz mniej efektywny był Wilfried Van Moer, na turniej nie pojechał kontuzjowany Rene Vandereycken. Ale zawodnicy Thysa zaczęli turniej od wygranej z Argentyną i na zespół patrzono z dużym szacunkiem.

Wylosowaliśmy Argentynę, ludzie się łapali za głowy: "O Boże, co to będzie". A my wygraliśmy - opowiada Walter Meeuws, kapitan drużyny.

Francois Colin, belgijski dziennikarz, który był tamtego upalnego wieczoru na Camp Nou, wspomina:

Ludzie sądzili, że skoro daliśmy radę z Argentyną i Maradoną, to damy też z Polską i Bońkiem. Bo Boniek to był wtedy symbol. Wielu ludzi w Belgii tak odbierało ten mecz, że gramy z Bońkiem i jeszcze kilkoma innymi piłkarzami. Oczywiście dziennikarze znali zawodników, ale dla zwykłych widzów poza Bońkiem z Polski znany był może jeszcze tylko Grzegorz Lato, bo grał w naszej lidze. Ale nie był w stanie sam wygrać meczu, Boniek to co innego.

Szanse byłyby równe, gdyby nie to, że Polska miała jego - mówi dziś Walter Meeuws.

Tyle tylko, że Belgia doznała dodatkowych osłabień. Kontuzji doznał lider defensywy Eric Gerets, a dodatkowo Guy Thys posadził na ławce rezerwowych Jean-Marie Pfaffa, który psuł atmosferę w drużynie.

Thys uważał, że wszystko załatwiła pierwsza bramka, strzelona przez Bońka w 4. minucie z podania Grzegorza Laty.

Drużyna nie miała wystarczającej wewnętrznej siły, żeby odrobić stratę - napisał belgijski trener w autobiografii.

Druga bramka była piękniejsza. Kupcewicz przerzucił do Buncola, ten odegrał głową do Bońka, a piłkarz z numerem "20" na plecach przelobował, również głową, Custersa. I w końcu gol z 53. minuty, który był cudownym popisem polskiej gry zespołowej, i moim zdaniem, najładniejszą bramką w historii polskiej drużyny narodowej. Akcję rozpoczął Boniek. Pognał prawą stroną i przerzucił piłkę do Smolarka na drugą stronę boiska. Ten wbiegł w środek, oddał piłkę Lacie, po czym ściągnął na siebie środkowego obrońcę. W "dziurę" wbiegł Zibi, położył bramkarza i strzelił do pustej bramki.

Nasz bramkarz pewnie zagrał najgorszy mecz w karierze, szkoda, że akurat o taką stawkę. Boniek miał wielki dzień, a bramkarz miał zły dzień. Tak to dziś tłumaczę - podsumowuje Alex Czerniatyński, belgijski napastnik.

Wśród Belgów było wówczas poczucie, że Theo Custers zawalił mecz. On sam się z tym nie zgadza.

Oglądałem ten mecz wiele razy. Uważam, że popełniłem błąd przy drugiej bramce. Mogłem zostać na linii – mówi bramkarz Belgów.

I chyba ma rację, został typowym kozłem ofiarnym. Choć z tego spotkania ma też wspomnienia na całe życie.

Zibi to najlepszy piłkarz, przeciwko któremu grałem. Pewnie dziś nikt by o mnie nie pamiętał, gdyby nie Boniek. Dzięki niemu wciąż jestem rozpoznawalny w Belgii. Czasem ktoś mnie widzi i woła: "Hej, Boniek, Boniek" - żartuje były bramkarz, który dziś pracuje jako kierowca ciężarówki.

Na trybunach siedział w tym czasie Giovanni Trappatoni, trener Juventusu, który ponoć miał powiedzieć:

Mam wreszcie u siebie takiego piłkarza, o jakim marzyłem.

5. Liverpool bez odpowiedzi

Juventus - Liverpool 2:0. 16 stycznia 1985

Choć opady śniegu w Turynie nie należą do zjawisk godnych odnotowania w wiadomościach, w przeddzień spotkania o Superpuchar Europy były na tyle obfite, że miejscowe lotnisko przyjęło tylko jeden samolot. Z zawodnikami Liverpoolu na pokładzie. Mimo że samo trofeum nie było może aż tak istotne, to jednak 16 stycznia stanęły naprzeciwko siebie dwie drużyny, uważane w tym czasie za najlepsze na świecie.

Polski korespondent odnotował w tygodniku "Sportowiec", że w dniu spotkania Boniek karmił dziecko, kilkudniowego Tomka, i przeglądał tytuły w prasie. Real Madryt, Manchester United i Liverpool to były kluby, w których miał już wkrótce zagrać polski piłkarz.

Źródło: Archiwum autora

Był w Juventusie już dwa i pół roku i jego kontrakt obowiązywał jeszcze tylko kilka miesięcy. To było 2,5 roku wielkiego futbolu. Kilka miesięcy wcześniej Juventus zdobył Puchar Zdobywców Pucharów, a decydującą bramkę w Bazylei, w meczu z Porto, na 2:1, strzelił właśnie Zibi, w sobie tylko znany sposób wpasowując się między obrońców i bramkarza Portugalczyków.

Choć Boniek wszedł na poziom nieosiągalny wtedy dla innych polskich piłkarzy, to jednak z czasem wielka ekscytacja zeszła na dalszy plan. W 1984 roku w plebiscycie czytelników katowickiego „Sportu” Zibi zajął zaledwie 9. miejsce. To bardziej pokazuje czasy, w których żył i grał, niż jego faktyczną pozycję w polskiej piłce.

Zdaję sobie sprawę, że zawodnikom wyjeżdżającym do zagranicznych klubów grozi zapomnienie. Pomiędzy nami i krajową publicznością powstaje pewien dystans. Regularnie czytając polską prasę napotykam stwierdzenia w stylu "to nie jest już ten sam Boniek, co kiedyś". Osobiście uważam, że jako piłkarz jestem obecnie lepszy niż podczas gry w Widzewie - mówił w wywiadzie dla "Piłki Nożnej".

16 stycznia był jednym z ostatnich wielkich dni Bońka w Juve. Na zmrożonej nawierzchni stadionu miejskiego w Turynie Juventus pokonał Liverpool 2:0, a Polak strzelił obie bramki.

"The Times" pisał:

Liverpool nie znalazł odpowiedzi na Bońka. W słabych warunkach i przy takim samym sędziowaniu Boniek ukoronował swój świetny indywidualny występ dwoma bramkami.

Boniek za ten występ dostał od kibiców Juventusu pluszową zebrę. Po latach o jego zasługach zapomniano. Gdy w 2011 roku znalazł się wśród 50 największych legend klubu, zaprotestowali kibice, którzy nie mogli darować mu przenosin do Romy w 1985 roku i zgryźliwych komentarzy pod adresem "Starej Damy". Do Rzymu wyjechał krótko po tym, jak Juve zdobyło swój pierwszy Puchar Mistrzów. Jedyna bramka finałowego meczu z Liverpoolem, kilka miesięcy po zwycięskim Superpucharze, padła z karnego po faulu na Bońku. Inna sprawa, że przewinienie miało miejsce co najmniej metr przed polem karnym. Kenny Dalglish w swojej autobiografii nie miał wątpliwości, że UEFA nie chciała dopuścić do wygranej jego drużyny po zamieszkach, w których zginęło ponad 30 fanów z Włoch.

Roma i Juventus to byli wielcy wrogowie, dlatego wszystko odbyło się w wielkiej tajemnicy – opowiadał mi Sven Goran Eriksson, ówczesny trener rzymskiego klubu.

Razem z prezesem Romy (Dino Violą - przyp. MW), spotkaliśmy się z "Zibim" gdzieś w tajnym miejscu w hotelu między Rzymem a Turynem. W pewnym momencie zajechało ferrari Michela Platiniego i wysiadł z niego Boniek. Klub, o ile pamiętam, był już po słowie z agentem zawodnika. Przyjechałem go poznać osobiście. Można było od razu rozpoznać, że to bardzo inteligentny facet, co bardzo mi się spodobało. Co do jego klasy piłkarskiej nie mieliśmy nigdy wątpliwości – mówi Szwed.


Nikt nie odbierze Bońkowi tytułu bello di note, ale niedługo do niego, Deyny i Lubańskiego dołączy Robert Lewandowski. Jeśli już nie dołączył. I ma szansę wszystkich wyprzedzić.

Czymś innym jest jednak miano najlepszego polskiego piłkarza w dziejach i najbardziej wpływowej postaci naszego futbolu. A Boniek, choć zszedł z boiska, nie przestał błyszczeć. Nie oznacza to, że zawsze odnosił sukcesy - selekcjonerem okazał się fatalnym, przegrał z Grzegorzem Latą wybory na szefa PZPN. Rzecz w tym, że był zawsze tam, gdy w polskiej piłce działo się coś ważnego. Zawsze w pierwszym szeregu. Pierwsza komercyjna sprzedaż praw telewizyjnych w polskiej piłce nie mogłaby się odbyć bez niego. Gdy piłkarze wracali na mundial po 16 latach przerwy (nazwanej "klątwą Bońka"), był we władzach PZPN i umieszczał wizerunki zawodników na szklankach. Po latach wrócił do związku, wybrał selekcjonera, który doprowadził reprezentację do największego sukcesu od trzech dekad. Można Bońka oceniać na różne sposoby, można być jego wyznawcą, można go nie lubić, można podziwiać, jego styl bycia może drażnić. Jednego nie sposób jednak Bońkowi odmówić - gdy tylko polska piłka odpala jupitery, najpierw widać rudą czuprynę i szelmowski uśmiech spod wąsa.

Artykuł w pełnej wersji znajduje się w najnowszym numerze Magazynu Kopalnia.