Erich von dem Bach-Zelewski. Kolaż zdjęć z rodziną i wśród nazistowskich oficjeli, WP.PL
W domu seniora w niemieckim Roth Ilse od razu przedstawia się jako córka nazisty. Nigdy tego nie ukrywała, bo ojca się nie wstydzi. Tak samo synowa Ericha, Brigitte. Teść takiego na przykład Himmlera to przecież nie cierpiał, choć był ojcem chrzestnym jego syna. Goeringa i Goebbelsa też nie lubił.
- Bo dla nich – dopowiada Ilse - liczyły się tylko pieniądze. A tatuś zawsze myślał o narodzie. Była wojna i trzeba było bronić narodu. Ona zawsze umiała oddzielić tatusia-żołnierza od tatusia-człowieka. I nadal nie rozumie tego, co się wtedy wydarzyło, tego całego teatru.
Tatuś Ilse, od lat 30. XX w. w NSDAP, nie walczy w kampanii wrześniowej. W 1941 roku jako dowódca SS i policji kieruje masowymi egzekucjami Żydów na Białorusi. Zdrowie mu się przez to psuje.
"Cierpi szczególnie na urojenia w związku z kierowanymi przez niego osobiście rozstrzeliwaniami Żydów i innymi ciężkimi przeżyciami" – precyzuje w swojej opinii dr Ernst Robert Grawitz, naczelny lekarz SS.
Ale to w listopadzie 1939 roku ten „bardzo dobry narodowy socjalista, wierny i uczciwy, bardzo impulsywny, w wielu wypadkach niepohamowany” dostaje nowe zadanie. Germanizuje na Śląsku Polaków. Czyli robi to, co wcześniej zrobił sam ze sobą.
Polak, Niemiec, Kaszub. Człowiek pogranicza
1 marca 1899 roku w szpitalu miejskim w Lęborku, niecałe 30 kilometrów od rodzinnego Zelewa, przychodzi na świat Erich Julius Eberhard von Zelewski. Jego ojciec, Otton, jest inspektorem ubezpieczeniowym. Matka to rodowita Kaszubka, Elżbieta Ewelina, z domu Szymańska.
W notatce znalezionej w nadpalonej księdze Archiwum Państwowego w Gdyni Tomasz Żuroch-Piechowski, historyk i biograf von dem Bacha, znajduje przeciętnego ucznia gimnazjum w Wejherowie: czwórka z niemieckiego, trója z historii, czwórka z wuefu. Gdyby Erich Zelewski urodził się 10 lat wcześniej, załapałby się na lekcje polskiego.
Wejherowo, Lębork, Zelewo, Strzepcz – mała ojczyzna Zelewskiego to pogranicze, na którym mieszają się Niemcy, Polacy i Kaszubi. Pruska szkoła wychowuje po niemiecku propaństwową młodzież, a wieś i małe miasta - prawdopodobnie także sam Eryk i jego rodzina - w domach rozmawiają po polsku i kaszubsku.
Do dorastającego w kulturowym tyglu młodego von Żelewskiego niemiecki nacjonalizm trafia lepiej, niż tworząca się na Pomorzu polska tożsamość narodowa. Trzy miesiące po wybuchu I wojny światowej Eryk wstępuje do Armii Cesarstwa Niemieckiego. Po roku służby dostaje Krzyż Żelazny za męstwo w boju. W wieku 17 lat – awans na podporucznika.
Po wojnie tłumi powstania śląskie. W 1921 roku żeni się z Ruth Apfeld. Doczekają się trzech córek i trzech synów. W 1924 roku przechodzi na wojskową emeryturę.
Nie na długo.
Na Pomorzu żywioł polski ściera się z niemieckim. Gdy polscy działacze niepodległościowi lądują za kratkami, Erich von Zelewski zapisuje się do NSDAP. W 1932 roku, już jako SS-Obersturmführer, zostaje posłem do Reichstagu.
Ani w Lęborku, ani w Zelewie nie ma pamiątek po von dem Bachu. Zachował się budynek, w którym mieszkała rodzina – i tyle. Nazwisko, choć familia była liczna, nie pojawia się zbyt często. Dla Ericha polskie korzenie były niewygodne.
W czasie wojny odwiedza rodzinne strony i szuka dowodów na to, że jest rodowitym Niemcem. To co znajduje, raczej mu nie pomaga. Jan Józef Bach-Żelewski, otwarcie mówiący, że jest Polakiem, umiera po torturach gestapowców.
Ksiądz Feliks Otto Żelewski, cudem unika śmierci z ich rąk. Rodzinę krewniaka, Klemensa Żelewskiego, ostatniego właściciela dworku w Zelewie, Erich opisuje w liście do Himmlera jako aryjską na zewnątrz i słowiańską w sercu, ze względu na "służalcze zachowanie".
Nie znalazłszy dowodów swojej niemieckości, Eryk von Zelewski ją tworzy. Staje się Erichem von dem Bachem. Zostanie bez wątpienia zapamiętany jako Niemiec.
Gra w karty z wujkiem
Lato 1944 r. Siedmioletni Maciuś Kicman je obiad z mamą, tatą i babcią.
"Przyszła po ojca łączniczka. Dała tylko jakiś meldunek, ojciec mówi: 'Już idę'. Zostawił talerz zupy i żegna się z nami. Schował pod płaszczem pistolet. Z mamą się żegna, mnie przytulił. Mama pyta: 'Czesiu, kiedy się zobaczymy?'. On mówi: 'Słuchaj, to się szybko skończy. Za tydzień'".
75 lat temu mały Maciuś nie wie, gdzie i po co idzie tatuś. Nie rozumie, dlaczego mama płacze. "Tatuś idzie do wujka. Może będą w karty grali. Może tata przegra" - tłumaczy mama. "Przecież tata zawsze wygrywa" - mówi Maciuś.
Tata gra w karty półtora roku. Wygrywa rozdanie z wujkiem Adolfem.
"Rozbierałam się w przedpokoju myśląc ze smutkiem, że wieczorem trzeba będzie wracać do Kutna. Nagle ręka z kapeluszem, sięgająca półki nad wieszakiem, zawisła w powietrzu. Tysiącem srebrnych dzwoneczków rozbrzmiał radosny krzyk Maciusia. 'Tatuńku, tatuńku, mój tatuńku'. Oparłam głowę o ścianę. Spełniło się. Dzięki ci, Boże. Wolno, jak na filmie pokazywanym w zwolnionym tempie, na sztywnych jak kołki nogach, przyciskając tłukące się w piersi serce, szłam po to swoje ludzkie szczęście. Okupione łzami, modlitwą i męką strachu" - Stanisław Maciej Kicman, dziś ksiądz, czyta słowa swojej mamy, opisującej powrót taty do domu.
Brzydki pan z wąsem
Mała Ila też chciałaby, żeby jej tatuś bywał w domu częściej. Ale on musi jechać na wojnę, a na nią ze ściany patrzy obcy pan.
- Mamusiu, dlaczego wisi tutaj ten wielki, okropny portret? – pyta.
- Tylko nie mów tego przy ojcu! – mówi mama.
Na portrecie jest Adolf Hitler, szef tatusia.
Nie jest wcale straszny. Jest po prostu brzydki. Dzieci nie mogą zrozumieć, dlaczego wisi w salonie.
Ilse pamięta, że podczas alarmu schodzili do piwnicy. Mamusia była zawsze spokojna i zrównoważona, a córka czuła się przy niej bezpiecznie. Von dem Bach zadbał o to, by jego dzieci nie musiały się bać. W 1944 roku Heinrich, Ludolf, Eberhard i Ilse trafiają do internatu w Riezlern w Austrii. Pod koniec roku dojeżdża do nich Ines z mamą, najstarsza siostra Giesele zostaje we Wrocławiu.
- Tatuś chciał nam zaoszczędzić wypędzenia - mówi Ilse von dem Bach. - W połowie1944 r. przeczuwał już, że zbliża się nieuchronny koniec.
Ale w początkach sierpnia stawił się na rozkaz.
"Mamy jeszcze dużo Polaków do rozstrzelania"
Willy Fiedler służy w Wehrmachcie. W pierwszych dniach powstania warszawskiego jest przypadkowym świadkiem egzekucji w garbarni Pfeifera. Widzi żywych ludzi, którzy muszą położyć się na martwych i dostają kulę, potem widzi palenie ich ciał – tak po dziewięć-dziesięć warstw trupów ułożonych na stosie. Kobiety z dziećmi przy piersi były rozstrzeliwane razem.
Ksiądz Henryk Zaleski ukrywa się niedaleko garbarni. Słyszy żołnierzy. Ustalają, czy dzisiaj brać słomę na stosy. "Dopiero jutro, bo dziś mamy bardzo dużo Polaków do rozstrzeliwania" - mówią.
Mordercy ciężko pracują – bilans trupów w garbarni Pfeifera to ok. 2000 osób, bo egzekucje trwają tam przez wiele tygodni.
Willy Fiedler i ksiądz Zaleski widzą tylko wycinek kaźni warszawskiej Woli. Nie widzą, jak płonie dom przy Wolskiej 165. Nie wiedzą, że między 1 a 4 sierpnia żołnierze z Dywizji Pancerno-Spadochronowej "Hermann Göring" zamordowali około 400 wziętych do niewoli powstańców. Nie słyszą rozkazu Fuehrera: zrównać Warszawę z ziemią.
Ten rozkaz 5 sierpnia dostają żołnierze pułku Dirlewangera. O godz. 7 rozpoczynają szturm na Wolę, a SS – eksterminację cywili. Przy ul. Moczydło, w halach warsztatów kolejowych, powstaje punkt zborny, do którego Niemcy spędzają mieszkańców dzielnicy. Mordują z broni maszynowej. Ginie od 4,5 do 10 tys. osób. W fabryce "Ursus" od strzałów w tył głowy ginie od 6 do 7 tys. osób, w tym troje małych dzieci. Podobnych miejsc jest więcej. Zdaniem historyków, tego dnia na Woli zamordowano od 20 do nawet 45 tys. osób. 6 sierpnia masowe egzekucje prowadzone są m.in. w składzie maszyn rolniczych fabryki Kirchmayera i Marczewskiego, gdzie ginie prawie 2 tys. cywili.
Zapamiętajcie ten dzień. 6 sierpnia. Jeszcze do niego wrócimy.
Maciuś Kicman pamięta inny dzień. Ten, gdy do ich domu wpadają hitlerowcy. A potem pędzą jego i mamę do pobliskiego kościoła. A potem każą im uklęknąć. A po bokach leżą sterty ciał. A jego mama widzi wysuwające się z tych stert głowy, twarze i małe nóżki dziecka w lakierkach i pomarańczowych skarpetkach. Widzi też wycelowane w siebie i synka karabiny.
- Pyta pan, czy siedmioletnie dziecko zdaje sobie sprawę z tego, że za chwilę umrze? Tak. Miałem świadomość zbliżającej się śmierci. Tuliłem się do mamy, a ona próbowała się modlić. Powtarzała tylko "Zdrowaś Mario", reszty słów zapomniała – opowiada ksiądz Kicman. – Patrzyliśmy w lufy erkaemów. Nagle żołnierz zaczął grzebać przy zamku. Myśleliśmy, że to już. Mama mnie przytuliła i powiedziała "zamknij oczy, nie będzie bolało".
Karabin jednak nie wystrzelił. Kicmanowie mają szczęście, bo po ośmiu dniach mordowania Niemcy orientują się, że nie mogą zmarnować potencjału siły roboczej mieszkańców Warszawy.
Liczba ofiar rzezi Woli jest trudna do ustalenia. Liczby podawane przez historyków wahają się pomiędzy 20 a 65 tysięcy.
- Są takie momenty, że człowiek, nawet mały, wie, że to był wróg. Zły człowiek, który zabija – mówi ksiądz Kicman. – Poszliśmy kiedyś do kościoła. Usiedliśmy z mamą w ostatniej ławce, a przed nami, w mundurze, Niemiec klęczy. Pytałem: "mamusiu, to Niemcy chodzą do kościoła?" Nie mogłem zrozumieć, że ludzie, którzy zabijają, się modlą.
"Schweinehund"
- Oceniam, że było to mniej więcej dwa tygodnie po wybuchu powstania – mówi Erich von dem Bach, odpowiadając w Norymberdze prokuratorowi Jerzemu Sawickiemu na pytanie, kiedy przybył do polskiej stolicy. Odpowiada jako świadek, nie oskarżony.
W ręce Amerykanów wpada rok po wybuchu powstania, 1 sierpnia 1945 roku. 20 listopada ruszają procesy norymberskie. Źródła historyczne sugerują, że Amerykanie w zamian za zeznania nie wydali von dem Bacha Polsce lub ZSRR.
"Wyrok w Norymberdze jest dla szerokich mas naszego narodu ogromnie wielkoduszny, zważywszy uczciwie na niewiarygodne zbrodnie. Uniewinnienie milionów drobnych funkcjonariuszy SA i politycznych powierników tym bardziej zobowiązuje nasz naród do przyzwoitości" - pisze Erich do żony Ruth w 1946 roku.
Zaczyna sypać kolegów.
- Ten zdrajca, ta wstrętna świnia! Przeklęty sukinsyn! Był najbardziej krwawym mordercą w całym tym cholernym układzie! Cholerny, zafajdany Schweinehund [niem. drań, kanalia], sprzedaje duszę, żeby uratować swoją śmierdzącą skórę! – piekli się na sali rozpraw słuchający go Hermann Göring.
Erich istotnie próbuje się ratować. - Powiedziałem dowódcom jednostek, że ludność cywilna ma być traktowana zgodnie z konwencją genewską, o ile nie walczy. Innymi słowy, że ma się ją wysłać na zaplecze, i że sądy wojskowe mają być natychmiast stworzone celem pociągnięcia do odpowiedzialności winnych rabunku i morderstw – zeznaje.
- Jednym słowem, że należy stosować prawo międzynarodowe – precyzuje prokurator Sawicki.
- Tak jest, panie prokuratorze – mówi von dem Bach.
- Ale jak to wyglądało w praktyce? – dopytuje Sawicki.
Przedwojenny jeszcze prawnik, który po 1945 r. poszedł na współpracę z komunistycznym reżimem w Polsce, jest delegatem Warszawy na procesy norymberskie. Stara się trzymać nerwy na wodzy, ale przychodzi mu to z trudem. Sawicki, właściwie Izydor Reisler, jest lwowskim Żydem.
- W praktyce w zupełności zawiodło – odpowiada von dem Bach.
- My znamy tylko praktykę. Teoria pańska mnie poniekąd trochę zadziwiła, ale na ogół osądzamy ludzi według faktów – komentuje prokurator.
Świadek podaje fakty. Swoje fakty.
"[…] Na cmentarzu sam widziałem, jak grupa osób cywilnych została […] rozstrzelana [...] przez członków grupy bojowej [Heinza] Reinefartha [dowódca grupy policyjnej z Kraju Warty, odpowiedzialnej za zbrodnie wojenne – red.] […] Zwróciłem mu uwagę na […] to, że jego oddziały rozstrzeliwują niewinną ludność cywilną. […] Pierwszą rzeczą, jaką mi opowiedział, było to, iż otrzymał wyraźny rozkaz, że nie wolno brać jeńców i należy każdego mieszkańca Warszawy zabić. Zapytałem go: 'czy kobiety i dzieci także'? Na co mi odpowiedział: 'tak, kobiety i dzieci także'" - zeznaje.
I tym zeznaniem sam się pogrąża.
Von dem Bach twierdzi, że do Warszawy przyjechał 13 sierpnia. Czyli już po najstraszliwszych masakrach. (W polskich źródłach i mediach można znaleźć informacje, że już 5 sierpnia zakazał zabijania kobiet i dzieci, a 12 sierpnia – mężczyzn – cywilów).
Grupa Reinefartha faktycznie wymordowała w okolicach cmentarza, na ul. Górczewskiej, Młynarskiej i Wolskiej, około 1500 osób. Tyle tylko, że działo się to 6 sierpnia. Jeśli więc von dem Bach był świadkiem tej egzekucji, musiał znaleźć się w Warszawie znacznie wcześniej, niż twierdził.
To nie jedyny dowód na to, że kłamał.
Dowód drugi. Prokurator Sawicki każe świadkowi naszkicować na mapie pozycje niemieckiego wojska w dniu jego przybycia do miasta. Von dem Bach rysuje linię frontu na Woli przy ul. Towarowej i placu Kercelego. Dokładnie tam znajdowała się 6 sierpnia, przed atakiem grupy bojowej Reinefartha. 13 sierpnia, czyli wtedy, kiedy według własnych zeznań von dem Bach przyjechał do Warszawy, opór powstańców w tym miejscu był już całkowicie złamany.
Dowód trzeci. "Część grupy Dirlewangera przedarła się wzdłuż ulicy Wolskiej i połączyła się z drugą połową tej grupy pod rozkazami Stahela" - zeznaje von dem Bach w 1947 roku, wypożyczony przez aliantów do Polski jako świadek w procesie hitlerowskiego gubernatora Warszawy, Ludwiga Fischera. "Stało się to, jak sądzę, w dniu mojego przybycia".
Fischer zostaje skazany na śmierć i stracony. Von dem Bach wraca do Niemiec. Z meldunków wojskowych wynika, że wydarzenia, o których mówił, miały miejsce dokładnie 6 sierpnia. Sam Fischer zaś zeznaje, że opuścił Warszawę na jego polecenie, 9 sierpnia przed południem.
Wszystko wskazuje na to, że Erich von dem Bach był w Warszawie już 6 sierpnia. I że wiedział o skali masowych mordów na Woli. Mordów, które po pierwszych sześciu dniach powstania zostały częściowo ograniczone, ale ich nie zaniechano.
Dwa domy
Aresztowany tatuś Ilse pisze do żony i dzieci listy pełne miłości i przyznaje, że popełnił wiele błędów. I że ledwo wytrzymuje psychicznie bycie "świadkiem prawdy" przeciw własnemu narodowi. I że "Niemcami będzie się na świecie przez pokolenia gardzić".
Tę pogardę żona i dzieci szybko zaczynają odczuwać. W 1947 roku więzień Erich bierze z Ruth ślub katolicki. Ale rodzina musi sobie radzić bez niego. Jest coraz trudniej.
Ilse niechętnie opowiada o swoich emocjach podczas spotkań z ojcem. Wielu rzeczy już nie pamięta.
- Zawsze wołał na mnie Ila. Bardzo go kochałam. Obojętnie, o co go spytałam, zawsze znał odpowiedź. Był bardzo oczytany z historii. Miał duże poczucie humoru i był gawędziarzem. Lubiłam jako dziecko nasze wspólne spacery po lesie. Ale jako poseł Reichstagu miał niewiele czasu.
W 1939 roku rodzina wprowadza się do domu w Sołtysowicach (wtedy Burgweide). Dziś to dzielnica Wrocławia. Dom był przestronny, ładnie urządzony.
- Mamusia miała gust. Była dobrą matką i gospodynią, o wszystko bardzo dbała.– wspomina Ilse. Jej tatuś też lubił ten dom, zupełnie inny, niż polska, plebejska posiadłość w Zelewie.
"Jeszcze wczoraj nocowałem w moim pięknym łóżku w Burgweide. Dziś jestem już daleko w kraju polactwa (Polakei). Ruth zorganizowała dla mnie bardzo miłe pożegnanie. Wszystkie dzieci były odświętnie ubrane i utworzyły dla mnie szpaler. [...] Jaka piękna jest ich młodość w naszym wspaniałym zadbanym domu, piękniejsza niż była moja. Żeby ta młodzież miała lepiej od poprzedniego pokolenia, po to walczymy" - pisze von dem Bach w swoich wspomnieniach.
Wypędzeni ze swojego domu Maciuś z mamą tułają się od obozu do obozu. - Jechaliśmy w bydlęcych wagonach, nikt nie wiedział dokąd. Pamiętam jak w Sachsenhausen otworzyły się drzwi, kazano wysiąść wszystkim mężczyznom – opowiada ksiądz Kicman. – Kilkadziesiąt metrów dalej więźniowie kładli dach na baraku. Pierwszy raz widziałem wtedy ludzi w pasiakach.
Wstyd
Koniec wojny zastaje rodzinę von dem Bach w Austrii. - Po wojnie byliśmy bardzo biedni – opowiada Ilse. - Jak zamieszkaliśmy w Laffenau, pod Norymbergą i dochodziło do jakiś konfliktów, ludzie mówili, że nam nazistom dobrze się wcześniej powodziło, więc pewnie i teraz też, bo wystarczająco nakradliśmy. A przecież tatuś był też oficerem za czasów cesarza. I kradzież nie leżała w jego naturze.
Raz w miesiącu Ilse jedzie z mamą do Norymbergi zobaczyć się z ojcem. Prasowych doniesień nie czyta. - Chciałam się przed tym uchronić - mówi.
"Gdyby żył w innych czasach i miał innego przywódcę, np. Napoleona, wtedy Bach-Zelewski przeszedłby może do historii jako poczciwy wiarus – mieszanka ślepej wierności, przekonanego z gruntu żołnierza, bezmyślnej otwartości i naiwnej rycerskości. Ale urodził się za późno i zbrukał własne ręce, bo służył tym niewłaściwym" – pisze w 1961 roku "Die Zeit".
Po Norymberdze dawny wysoki rangą wojskowy staje się nikim. Pracuje jako stróż nocny. W 1961 roku dostaje 4,5 roku więzienia - ale nie za rzeź Woli. Za zabójstwo Antona von Hohberg und Buchwald, generała SS, w 1934 roku. W uzasadnieniu czytamy, że wyrok jest niski, bo Bach "nie był wcześniej karany".
Zdaniem prokuratora było to zabójstwo z powodów osobistych.
- Całej prawdy nigdy się nie dowiecie – odpowiada stróż nocny Erich von dem Bach.
Kolejny wyrok, również za morderstwo popełnione w latach 30., zapada dwa lata później. Tym razem – dożywocie. Dzieci są na sali rozpraw.
- Chciałam dać tatusiowi wsparcie emocjonalne, podtrzymać go na duchu. Strasznie mnie złościło, że wszyscy uważali, że powinniśmy się wstydzić za niego. Ale ja nigdy się nie wstydziłam – mówi Ilse.
"Zapytany przez sędziów, jak godził etos byłego pruskiego podporucznika […] z przystąpieniem do SS Hitlera, oświadczył: 'Jestem oddanym żołdakiem'. I dalej: 'Byłem do końca człowiekiem Hitlera. I również dzisiaj jestem przekonany o jego niewinności'" - relacjonuje "Der Spiegel".
8 marca 1972 roku tatuś Ilse umiera w więzieniu.
"Jako szef formacji do walki z bandami na okupowanym przez Niemcy Wschodzie zostawił po sobie głęboki ślad krwi i przemocy" (znów "Der Spiegel"). O powstaniu warszawskim najpoważniejszy niemiecki tygodnik nie pisze wprost. Jest 1972 rok. Na przywrócenie pamięci powstańcy poczekają jeszcze prawie 40 lat.
"Generał von dem Bach był żywym odbiciem pruskiego junkra. Jego pewne siebie i aroganckie zachowanie łagodziła uderzająca uprzejmość. Mówił głośno i dobitnie. Zaczął rozmowę od serii komplementów i wyrazów uznania nt. mężnej obrony Warszawy oraz dał wyraz swej empatii dla naszych losów" - opisuje w swoich wspomnieniach generał "Bór" Komorowski. Von dem Bach zgadza się, by traktować powstańców jako jeńców wojennych. Do tej pory Niemcy uważali ich za bandytów i bezlitośnie mordowali.
- Nie należy przeceniać takich gestów – mówi po latach Alfred Sas-Korczyński, tłumacz tych rozmów. – Taiła się za tym pewna kalkulacja polityczna.
Istotnie, w czasie negocjacji pada propozycja rozejmu i wspólnej walki przeciwko sowieckiej Rosji, która zdaniem niemieckiego generała jest "wspólnym wrogiem".
"Bór" odmawia.
Deutsches Heer, Reichswehra, Wehrmacht, US Army, Bundeswehra
"Ten mężczyzna o złożonej naturze, który dla tylu sprzecznych rzeczy w swoim życiu powiedział 'tak jest', zyskuje człowieczy rys, kiedy mówi o swojej rodzinie. Z zadowoleniem szefa kompanii, któremu udał się atak, wypowiada się o powojennych latach: 'Trzymaliśmy się razem i udało się. Wszystkie moje dzieci wyrosły na prawych ludzi'" - pisze o von dem Bachu "Die Zeit".
Erich zostaje pochowany razem ze swoją żoną, Ruth. Po 50 latach tracąca wzrok Ilse likwiduje grób, bo nie ma kto o niego dbać. Ale tęskni do dziś.
- Bardzo. Za mamą. Za wszystkimi. Za moim nieżyjącym rodzeństwem. Rodzina jest dla mnie wszystkim, moją ojczyzną. Byliśmy i jesteśmy ludźmi o silnej osobowości – mówi. Dodaje, że "tatuś był żołnierzem i oficerem z przekonania. Oddanym i lojalnym najpierw wobec cesarza Wilhelma, a potem wobec Hitlera". Cała rodzina zgodnie uważa, że Erich był dobrym żołnierzem, sumiennie wykonującym swoje obowiązki. Sympatię do munduru zaszczepił dzieciom.
W 1957 roku dwaj synowie Ericha – Heinrich i Eberhard – wyjeżdżają do USA. Eberhard von dem Bach wstępuje do amerykańskiej armii. Na pogrzeb matki w 1967 przyjeżdża z Wietnamu. - Potem pracował w armii jako komisarz ds. organizacyjnych. Był jak pruski oficer. Wszędzie zaprowadzał ład i porządek – opowiada Ilse. Jak mówi, tatuś był z niego dumny. Chciał, żeby wszyscy jego synowie zostali żołnierzami.
Chory na Heinego-Medina Ludolf służyć w wojsku nie mógł. Żołnierzem został za to jego syn Volker. Wnuk Ericha von dem Bach-Zelewskiego, żołnierza Armii Cesarstwa Niemieckiego, Reichswehry i Wehrmachtu, służy w Bundeswehrze. Brigitte von dem Bach mówi, że dziadek byłby z niego dumny.
Zbrodnia bez kary - akcja trzech redakcji
Tekst powstał w ramach wspólnej akcji Wirtualnej Polski, portalu Interia.pl i Deutsche Welle - #ZbrodniaBezKary. W jej ramach tropimy nazistowskich oprawców, którzy nigdy nie ponieśli kary za swoje zbrodnie. Wielu z nich po wojnie wojnie żyło spokojnie, niektórzy nawet robili kariery. Pokazujemy ich dalsze losy. Szukamy też krewnych ich ofiar i staramy się przywrócić pomordowanym należną im pamięć.
Książkę "Zbrodnia bez kary" można kupić na stronie Wydawnictwa M. Kliknij w obrazek poniżej:
Wszystkie reportaże w ramach akcji #ZbrodniaBezKary znajdziecie w Magazynie Wirtualnej Polski, Raporcie Interii i w Deutsche Welle.