Peter Bleksley / fot. CBS Reality, Materiały prasowe
Peter Bleksley to legenda brytyjskiego Scotland Yardu. Jako policjant pod przykrywką pracował przez dekadę, doprowadzając do rozbicia gangu przemytników narkotyków, którzy mieli na koncie napaści, rozboje, stręczycielstwo i morderstwa.
Szczegółów pracy Bleksleya nie znamy - wciąż są utajnione. Tajniak w pewnym momencie został nawet objęty programem ochrony świadków, bo ciągnące się procesy pogrążały kolejne grube ryby, które wyrok na kapusia były w stanie wydać nawet zza krat.
Detektyw stał się bohaterem narodowym Wielkiej Brytanii. W rozmowie z Wirtualną Polską mówi, że cena, którą za to wszystko zapłacił, była zbyt wysoka.
Artur Zaborski: Jaki jest koszt bycia tajniakiem?
Peter Bleksley: Żeby zacząć pracować pod przykrywką, musiałem porzucić wszystko: mój dom, styl życia, przyjaciół, to, co przez lata zbudowałem. Stworzyłem nową tożsamość, którą przybrałem na dziesięć lat. Funkcjonowałem w niej 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Nie było dnia, żebym nie obawiał się, że dostanę kulkę w łeb od oprychów, z którymi się bratałem. Nie da się tyle czasu spędzić w poczuciu ciągłego zagrożenia i tego nie odchorować.
Pan odchorował?
Przeżyłem silne załamanie nerwowe. Trafiłem do zamkniętego specjalistycznego zakładu psychiatrycznego. Pobyt tam wyznaczył kres mojej kariery w policji.
Stracił pan rozróżnienie pomiędzy sobą samym a tożsamością, którą pan przybrał?
Z tym radziłem sobie całkiem nieźle. Musiałem pamiętać, które elementy biografii tych dwóch osób są różne, a które wspólne, co nie było specjalnie skomplikowane.
Jak to nie było?
Okazało się, że jestem profesjonalnym kłamczuchem. Świetnie mi to szło.
Ile można zmyślać? Powie pan jednemu gangusowi, gdzie chodził do szkoły czy na randki, to potem trzeba powiedzieć to samo drugiemu, bo przecież jak się nie zgodzi, to pan wpadnie. Chyba raczej pamięć trzeba mieć dobrą?
Kiedy twoje życie jest w zagrożeniu, jedyne, na czym się skupiasz, to żeby je ocalić. Dlatego jako tajniak starałem się trzymać nową osobowość gangstera jak najbliżej mojej prawdziwej osoby. Jeśli ktoś pytał o ulubioną drużynę, wymieniałem swoją, kiedy opowiadałem o pierwszym pocałunku, to też wspominałem mój własny.
Choć tak naprawdę teraz próbuję sprawę ugrzecznić, bo przecież z tymi ludźmi można było rozmawiać głównie o bójkach, futbolu i pieprzeniu się. Dość szybko udało mi się ustalić zakres naszych rozmów, więc mogłem dość swobodnie się w nich odnajdować i zawsze salwować się popychaniem ich w dobrze poznane rejony.
Czy miał pan przygotowany scenariusz swojej fikcyjnej biografii?
Jak najbardziej, znali go też moi najbliżsi współpracownicy. Zanim zacząłem pracę, bardzo uważnie go ćwiczyłem. Ćwiczenia w takiej pracy polegają między innymi na powtarzaniu swojej biografii, trzeba ją przedstawiać z różnych stron, w różnych okolicznościach, aż staniesz się w pełni przekonujący.
Poprzeczkę miałem zawieszoną naprawdę wysoko, bo jedna mała nieścisłość wystarczy, żeby tajniaka pogrążyć. A jak czegoś nie było w scenariuszu, wtedy zawsze mówiłem o swoim prawdziwym życiu.
Wchodzenie w skórę kogoś innego wydaje mi się szansą na zakosztowanie życia kogoś zupełnie innego niż my.
Nie do końca tak to wygląda. Nigdy nie potrafiłbym udawać kogoś, kim nie byłem. Nie wyobrażam sobie, że mógłbym funkcjonować tak długo pod przykrywką jako dobrze wykształcony snob z wyższych sfer, który zna się na sztuce. Ja byłem po prostu zwykłym ziomalem z ulicy, który zarobił trochę grosza, bo osiągnął doskonałość w świecie małych przestępstw. Taką rolę przyjąłem i zawsze byłem w stanie się w niej odnaleźć.
Skoro wszystko tak dobrze szło, to skąd załamanie nerwowe?
Problemy zaczęły się, kiedy ujęliśmy przestępców, których latami inwigilowałem. To byli gangsterzy z tak wysokiej półki, że żeby móc przeciwko nim zeznawać i nie stracić życia, wylądowałem w programie ochrony świadków. Nagle byłem trzema osobami w jednym ciele.
Wówczas musiałem skupić się na kreowaniu trzeciej tożsamości, pielęgnować pamięć o drugiej - bo przecież cały czas moje zeznania były ważne, a rzeczy, które odkryłem - istotne, a dla prawdziwego siebie samego miałem najmniej czasu. Dźwiganie tych trzech tożsamości było nadwerężające dla mojej psychiki.
Musiałem symultanicznie pielęgnować kilka osobowości, jakby każda była mną, co poskutkowało chorobą, którą przeszedłem.
Jak długo wracał pan do zdrowia?
Moja kondycja już nigdy nie wróci do pełni sprawności. Nadal codziennie biorę leki, które mają powstrzymać nawroty choroby. Na szczęście jestem pod opieką wyspecjalizowanej służby medycznej i mam ciągłe wsparcie i miłość ze strony bliskich, co pozwala mi trzymać się w ryzach. Jednak bardzo uważam i reaguję na nawet drobne oznaki pogarszającego się samopoczucia.
Da się pracować jako tajniak i nie przypłacić tego zdrowiem?
Wierzę, że jeśli program jest dobrze nadzorowany przez odpowiednio wykwalifikowanych psychologów, wtedy przybierający nową tożsamość tajniak może nie stać się ofiarą swojej pracy. Ale niestety wielu moich kolegów, którzy w ten sposób pracowali, ma problemy ze zdrowiem psychicznym.
Niestety zdarza się to często również dziś, chociaż psychologowie policyjni są na wiele wyższym poziomie, niż kiedy ja podejmowałem się zadania. Ta praca to życie w ciągłym zagrożeniu i niepewności, a te czynniki nikogo nie pozostawią bez rysy.
Kryminaliści, z którymi musiał pan nawiązać relacje, mówili o tajniakach?
Nieustannie. Wygrażali mi się w twarz, co by takiemu zrobili, snuli narracje, jak długa i bolesna byłaby jego agonia, jak odcinaliby mu palce, łamali kości, dźgali najbardziej wrażliwe miejsca w ciele.
Wielokrotnie zdarzały się też sytuacje, że byłem podsłuchiwany albo przeszukiwany, bo w tym towarzystwie każdy ma paranoję. Wszędzie widzi się zagrożenie, każdy jest potencjalnym gliniarzem pod przykrywką.
Nikomu nie można ufać. Nie jest tak, że na czyjeś względy czy właśnie zaufanie się zapracuje. W tym środowisku coś takiego jak ufność nie istnieje. Ich podejrzliwość napędza ciągły strach przed więzieniem.
Poczuł pan kiedyś, że mogą pana rozgryźć?
Kiedy rozpracowywałem szajkę przemytników twardych narkotyków, którzy byli wmieszani w przemyt od małego, a jedyny świat, jaki znali, to oparty na przemocy i zastraszeniu, w czym byli niestety świetni, jechaliśmy razem samochodem dostawczym.
Siedzieliśmy z tyłu, jeden z nich zagadnął mnie: "Wiesz, mam szczególny dar. Potrafię wyczuć tajniaka z odległości kilkudziesięciu metrów".
Zadrżałem wtedy, ale niczego nie dałem po sobie poznać, choć spodziewałem się, że właśnie zbliża się mój koniec.
Co się dalej wydarzyło?
Szybko dodał, że ja i on na tym darze skorzystamy, bo dzięki niemu dorobimy się naprawdę dużych pieniędzy. Kilka godzin później był skuty kajdankami i transportowany do więzienia, bo tym razem węch go zawiódł. (śmiech)
Spojrzał pan na gangsterów bardziej wyrozumiale, gdy wszedł pan w ich szeregi?
Nie, bo ja ich już wcześniej poznałem. Zanim zacząłem działać pod przykrywką, byłem gliną przez siedem lat. Przyskrzyniłem wielu oprychów, a nawet całkiem sporo grubszych ryb - dilerów narkotyków i morderców. Spędziłem wiele czasu w ich towarzystwie. Wiedziałem po rozmowach z nimi i po obserwacji ich zachowań w więzieniu, jaką drogą wybrali, a ja - na co się decyduję.
W więzieniu oni pana traktowali jak wroga. A jak pan był gangsterem, to uznawali chyba za swojego i mógł się pan przekonać, że - jak każdy człowiek - mają też dobre strony?
Gdyby nie to, że łamali prawo, niektórzy z rzezimieszków mogliby być moimi świetnymi kumplami ze stałym zaproszeniem na grille na moim podwórku. Mieli świetne poczucie humoru, sypali ciętymi żartami. Spędzanie czasu z nimi to zawsze była przyjemność. Niestety wybrali drogą bezprawia, a moim zadaniem było ich z niej zgarnąć. Nie miałem miejsca na sentymenty.
Nigdy pan się nie zapomniał? Nie dał porwać chwili?
Gdybym to zrobił chociaż raz, przepadłbym. Są granice, których nie można przekroczyć. Bycie policjantem wiąże się z dochowaniem wierności temu, czemu się ślubowało, czyli kodeksowi prawa.
Praca pod przykrywką uzasadnia przecież łamanie prawa w wyższym celu.
Doświadczyłem wielu sytuacji, w których miałem ogromny dylemat. Wiedziałem, że jeśli dopuszczę się złamania prawa, usankcjonuję wytłumaczenie, że zrobiłem to, bo wymagała tego ode mnie sytuacja.
A znalezienie sobie wymówki do przestępstwa to podstawowy krok do popełnienia go. Niczym bym się wtedy nie różnił od tych, których ścigałem. Oni też żyją według zasady, że cel uświęca środki.
Nawet jeśli w moim przypadku oznaczałoby to przysłużenie się większej sprawie, to nie potrafiłbym spojrzeć sobie w oczy, gdybym w jej imię zdecydował się popełnić mniejsze zło. Czasami jednak musiałem pozwolić wyrządzić zło innym.
Musiał pan?
Gdybym zaczął przeciwdziałać ich akcjom, wtedy nie zostaliby postawieni do odpowiedzialności przed sądem. Moja praca ani żadnego innego policjanta pod przykrywką, nie miałaby sensu. Niestety, nasza rola sprowadzała się głównie do tego, żeby świadkować. I dzięki temu móc zeznawać i wsypywać oprychów.
Gdyby dziś mógł pan cofnąć się do przeszłości i na nowo stanąć przed decyzją: pracować pod przykrywkę czy nie, co by pan wybrał?
Większość działań pod przykrywką była fantastyczna. Przemierzyłem świat, poznałem najróżniejszych ludzi: fascynujących i inteligentnych, jak i tych skrajnie niebezpiecznych. Odniosłem sukcesy o jakich większość policjantów, może tylko marzyć.
Przekonałem grono ludzi, że byłem gangsterem, który handluje prochami, przemyca broń, kradnie na zlecenie, a nawet zabija. Wszyscy kryminaliści dali się nabrać na moje aktorstwo. Kiedy o tym myślę, czuję się, jakbym jechał na rollercoasterze, bo takie temu towarzyszyły emocje. To był ekscytujący czas, ale gdybym mógł znów zdecydować, czy brać tę robotę, zdecydowanie bym odmówił. Cena, którą za to zapłaciłem, była zbyt wysoka.
A jednak teraz powraca pan do trudnych spraw z przeszłości. W serialu dokumentalnym "New Scotland Yard Files" pokazuje pan widzom najciekawsze akcje stołecznej policji.
Każde morderstwo zapisuje się w pamięci detektywa, bo ktoś stracił życie. Nasiąkamy nimi, dźwigamy je ze sobą. Nie da się po zamknięciu sprawy tak po prostu z niej otrzepać. Ale nas do działania motywują ofiary. Mam wrażenie, że ze scenarzystami jest odwrotnie - ich do pisania motywują mordercy.
Nie podoba mi się, że po skończeniu sezonu widz zapamiętuje nazwisko zabójcy, a nie wie nawet, jak miały na imię ofiary.
Nam zależało, żeby oddać hołd tym drugim. To z ich perspektywy opowiadana jest historia, oni i ich cierpiący bliscy trafiają na plan pierwszy. Gloryfikowanie morderców, ich sprytu i umiejętności, uważam za moralnie złe. Nasz serial zrodził się z niezgody na taki stan rzeczy.
W popkulturze mamy prawdziwy boom na opowieści o detektywach. Jak pan sobie ten fenomen tłumaczy?
Jedną z podstawowych zasad spajających społeczeństwo jest umowa, że człowiek nie targnie się na życie drugiego człowieka. Odczuwamy fascynację ludźmi, którzy są w stanie tę umowę złamać.
Mamy potrzebę dowiedzieć się, co mają w głowie, co myślą i jaką mają motywację, bo czujemy, że są kompletnie inni od nas. Zadaniem załogi Scotland Yard jest zaprowadzenie sprawiedliwości, a programy takie jak "New Scotland Yard Files" pokazują społeczeństwu, jak praca policji wygląda, żeby mogli poczuć, że ktoś faktycznie przeciwdziała zagrożeniom. Sam lubię seriale kryminalne, ale one nie mają zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością.
Wolę dokumenty, bo dają widzom możliwość podejrzenia, jak my naprawdę działamy. Naoglądanie się fikcyjnych opowiastek nie podnosi zaufania publicznego do zawodu policjanta. Programy takie jak "New Scotland Yard Files" już tak.
A może zastanawiamy się, czy sami jesteśmy zdolni do popełnienia zbrodni? Pana zdaniem każdy jest w stanie zabić?
W Wielkiej Brytanii każdego roku 0,001 proc. ludzi łamie fundamentalne prawo każdego z nas do życia i zabija kogoś. Ludzie, którzy się do tego posuwają, nie są tacy jak pan czy ja. Wybierają kompletnie inny świat niż my, co pobudza naszą ciekawość.
Chcemy wiedzieć, jak radzi sobie z nimi policja, jakie mamy sposoby, by ich schwytać - zdecydowanie to nas do kryminałów przyciąga, a nie dywagacja, jak sami jesteśmy w stanie się daleko posunąć. Tylko niewielki promil jest zdolny zabić.
Jest sprawa, o której nigdy pan nie zapomni?
Morderstwo Nishy Patel-Nasri. Opowiada o nim drugi odcinek serialu. Nisha była konstablem w Metropolitan Special Constabulary. Została zadźgana nożem we własnym domu w londyńskim Wembley w 2006 roku. Policjanci są jak rodzina. Śmierć jednego z nas jest dojmująca dla wszystkich innych.
Premiera serialu "New Scotland Yard Files" 29 czerwca o 22:00 na CBS Reality, emisja pozostałych odcinków w dni powszednie o 22:00 (do 10 lipca)