Darek Kuźma , 17 lipca 2020

Buntownik z przymusu

Russell Ira Crowe / fot. Jamie McCarthy, Getty Images

Miał talent na miarę Marlona Brando i Ala Pacino. Był jednym z najgorętszych aktorskich nazwisk przełomu wieków. Wspiął się na szczyt i zaliczył twarde lądowanie. Czy Russell Crowe wróci jeszcze do formy?

Oto napisana przez życie słodko-gorzka historia charyzmatycznego i drapieżnego buntownika z Nowej Zelandii, który zawojował Hollywood i w zasadzie cały świat kina, jednak dał się w międzyczasie zbytnio ujarzmić i stracił to coś, co wyróżniało go spośród innych.

Opowieść o aktorze, który rozsadzał ekran swą obecnością w takich filmach jak "Tajemnice Los Angeles", "Gladiator" czy "Pan i władca: Na krańcu świata", jednakże w pewnym momencie odpuścił przypodobanie się kulturze masowej, nabrał tuszy i stracił dawny pazur. Tak było, prawda?

Nie do końca. Mimo że takimi pasywno-agresywnymi opisami można bardzo łatwo podsumować drogę, jaką Russell Crowe przeszedł w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat, prawda jest jak zawsze nieco bardziej skomplikowana. I zdecydowanie ciekawsza. Zwłaszcza w kontekście potencjalnego renesansu Crowe’a, który w zeszłym roku dał aktorski popis w mini-serialu "Na cały głos", a w tym, sądząc po zapowiedziach, będzie kontynuował tę passę w "Nieobliczalnym".

Pomiędzy krajami

Cofnijmy się do początku, do roku 1964, gdy na przedmieściach Wellington Russell Ira Crowe przyszedł na świat. Mimo że z aktorstwem związał się na poważnie dopiero w wieku 16 lat, pasję do kina dostał niejako w genach. Jego dziadek był operatorem, z kolei rodzice rozkręcili biznes cateringowy na planach filmowych.

Autor: Kevin Winter

Źródło: Getty Images

Pomysł Crowe’ów na życie najpierw sprawił, że cała rodzina przeprowadziła się do Australii, gdy Russell miał cztery latka, a dziesięć lat później wróciła do Nowej Zelandii. Tyle jednak wystarczyło, by chłopak złapał filmowego bakcyla. Kilka lat po powrocie rzucił szkołę i zajął się karierą.

Wpierw grywał w teatrze, między innymi w campowym "Rocky Horror Show", a później, gdy przeniósł się na stałe do Australii, skupił się na budowaniu wizerunku odważnego młodego aktora, który nie boi się żadnych wyzwań.

Tak oto trafił na plan "Romper Stomper", gdzie zagrał przywódcę bandy neonazistowskich skinheadów z Melbourne, którzy podejmują ideologiczną oraz fizyczną walkę z wietnamskimi imigrantami.

Rola ociekała młodzieńczą energią oraz ekranową charyzmą, i na kolejne dekady zdefiniowała wizerunek Crowe’a jako aktora intensywnego, sprawdzającego się najlepiej w graniu postaci, które ledwie radzą sobie z buzującymi w nich negatywnymi emocjami. "Romper Stomper" zapewnił też Crowe’owi bilet do Hollywood. Pośród zachwyconych rolą skinheada była będąca wówczas na topie Sharon Stone, która tak bardzo chciała aktora do westernu "Szybcy i martwi", że przekonała włodarzy studia, żeby zaangażowali do jednej z głównych ról w potencjalnie kasowym przeboju młodego-gniewnego, o którym w Ameryce mało kto słyszał.

Nie powinno również dziwić, że to właśnie "Romper Stomper" przekonał Curtisa Hansona, żeby obsadzić Crowe’a w roli sprawiedliwego twardziela gliniarza Buda White’a w "Tajemnicach Los Angeles".

Rola ta, jedna z najlepszych w karierze Crowe’a, utwierdziła jedynie Hollywood w przekonaniu, że trzydziestokilkuletni już wówczas aktor nie tylko pasuje do takich postaci, ale też stanowi box-office’ową odtrutkę od rządzących coraz wyraźniej masową wyobraźnią blondasów o pięknych rysach twarzy: Leonarda DiCaprio, Matta Damona czy Jude’a Lawa.

Pomiędzy gatunkami

Dokładnie ten tok myślenia zapewnił także Crowe’owi rolę, która zdefiniowała jego karierę: sprawiedliwego twardziela Maximusa Decimusa Meridiusa w "Gladiatorze". Posągowy generał skazany na żywot niewolnika, a następnie dokonujący zemsty na ojcobójcy Kommodusie.

Charyzmatyczny przywódca i zarazem niezwykle ludzki wrażliwiec, który chciałby jedynie żyć w spokoju u boku rodziny. Maximus był doskonałym bohaterem dla widza przełomu wieków, znudzonego jednoznacznością herosów filmów akcji. Branża także wpadła w zachwyt aktorem, nagradzając rolę Oscarem w kategorii "Najlepszy aktor pierwszoplanowy".

Co jednak ciekawe, Crowe już wtedy, gdy wspinał się na hollywoodzki szczyt, miał w głębokim poważaniu hollywoodzkie wyobrażenia o tym, jak powinien wyglądać i w czym powinien grać.

Autor: Patrick McMullan

Źródło: Getty Images

Widać to było we wcześniejszym "Informatorze" (pierwsza nominacja do Oscara), gdzie przytył prawie dwadzieścia kilogramów, żeby zagrać człowieka stawiającego na szali wszystko, by świat poznał prawdę o kłamstwach branży tytoniowej. Widać to było także w późniejszym "Pięknym umyśle" (trzecia i dotychczas ostatnia nominacja do Oscara), w którym Crowe wcielił się z zaskakującą łagodnością w genialnego matematyka borykającego się ze schizofrenią.

W kolejnych latach Crowe kontynuował przyjętą jeszcze za czasów "Romper Stomper" strategię wybierania ról odważnych, nieszablonowych, igrających z narzucanym mu na siłę wizerunkiem.

Zagrał między innymi brawurowego, skonfliktowanego wewnętrznie kapitana brytyjskiej fregaty w "Panu i władcy: Na krańcu świata", niezłomnego boksera w "Człowieku ringu", wyjętego spod prawa rewolwerowca w "3:10 do Yumy" i… odkrywającego uroki życia maklera giełdowego w "Dobrym roku". Ten ostatni tytuł stał się pierwszym zgrzytem w oczach krytyków i widzów.

Niezależnie jednak od tego, czy filmy były frekwencyjnymi hitami, Crowe czuł, że rozwija się aktorsko oraz nie trwoni czasu na projekty, których sam nie chciałby oglądać. Sęk w tym, że w ciągu dziesięciu lat, które upłynęły od chwili, gdy za sprawą roli w "Tajemnicach Los Angeles" został zauważony przez świat kina, Russell Crowe dorobił się dwóch etykietek, które naznaczyły jego karierę równie mocno, jak występy w "Romper Stomper" czy "Gladiatorze".

Pomiędzy opiniami

Pierwsza z nich brzmiała: aktor trudny w obyciu, perfekcjonista na planie, z którym nie da się czasem pracować. I faktycznie, Crowe dał się poznać z tego, że zanurza się stuprocentowo w grane przez siebie postaci. Do tego stopnia, że chce wiedzieć o nich wszystko, każdy najmniejszy detal. Reżyser "Tajemnic…" Curtis Hanson podziwiał takie zaangażowanie, nazywając Crowe’a "aktorem tysiąca pytań", jednak większość filmowców uważała je za grubą przesadę.

W mediach pojawiały się anonimowe doniesienia o gwiazdorskich kaprysach i wybrykach aktora, a także o kłótniach i utarczkach z członkami ekip. Ludzie wypowiadający się pozytywnie o współpracy z Crowe’em mieli problem z przebiciem się ze swoimi opiniami.

Co prowadzi nas w linii prostej do drugiej ze wspomnianych etykietek: hollywoodzki bad boy. Wiecie, taki w typie Jamesa Deana czy Marlona Brando, których wielu kochało nienawidzić za ich zachowanie. W kontekście aktorskim te porównania byłyby bardzo pochlebne, jednak Crowe nie czuł satysfakcji.

Jego domniemywany ognisty temperament i płomienny romans z Meg Ryan na planie "Dowodu życia" sprawiły, że media chętnie podchwytywały każde jego potknięcie, zamieniając mało znaczące epizody z życia Nowozelandczyka w istne gównoburzę.

W kilku przypadkach aktor rzeczywiście przekroczył granicę – jak wtedy gdy pokazał studentowi środkowy palec na planie "Pięknego umysłu" lub rzucił telefonem w konsjerża hotelowego – ale przeważnie daleko mu było do poziomu najsłynniejszych hollywoodzkich buntowników.

Autor: Frank Connor

Źródło: Getty Images

Kolejną z wielu prawd o aktorze jest ta, że sława zawsze Crowe’owi doskwierała. Aktor, który rzekomo uwielbiał celebryckie popisy, wylatywał kiedy tylko mógł na swoje australijskie rancho, gdzie żył w stosunkowej harmonii z małżonką i dwójką synów (ur. w 2003 i 2006 r.).

Gdy więc zacząć czuć przesyt napływającymi ze wszystkich stron żądaniami, by wcielał się częściej w sprawiedliwych twardzieli (mimo to "Robin Hood" z jego udziałem nie przypadł widzom do gustu), gdy obrzydły mu tabloidowe gównoburze wypaczające to, po co w ogóle został aktorem, Crowe stwierdził, że czas na zmiany.

Wziął rok wolnego od aktorstwa i przestał zważać na opinie innych. Zawsze uwielbiał dobrze zjeść i się napić, więc nabrał z radością wagi, zmieniła mu się postura, zaczął dobierać nowe role wedle prostego klucza: jak najdalej od Maximusa. Był więc śpiewającym śledczym w "Les Misérables: Nędznikach" – bo zawsze kochał muzykę i na przestrzeni kilku dekad założył kilka zespołów.

Był pastiszowym twardzielem w "Człowieku o żelaznych pięściach", bawiąc się przednio na planie i zbierając druzgocącą krytykę od dawnych fanów. Był zadziwiająco ludzkim Noem w "Noe: Wybrany przez Boga", który pokazał niestety, że Crowe nie jest w stanie przyciągać do kin swoim nazwiskiem. Spróbował też sił w reżyserii, powołując do ekranowego życia niezwykle klasyczny w realizacji i wydźwięku filmu "Źródło nadziei".

Pomiędzy prawdami

Utarło się twierdzenie, że Russell Crowe zaczął w pewnym momencie grać na autopilocie tak jak Bruce Willis czy Nicolas Cage, jednak jeśli przyjrzeć się jego filmografii, pełno w niej świetnych i różnorodnych występów. Tyle że albo Crowe został przesłonięty przez kolegę (Ryan Gosling ukradł mu większość scen w "Nice Guys. Równych gościach") albo zagrał na drugim planie (znakomita rola ojca Supermana w "Człowieku ze stali").

Przestał dodatkowo cieszyć się zainteresowaniem gremiów przyznających ważne nagrody. Nie dostarczał też tak często pożywki brukowcom, które nie nagłaśniały takich jego wyznań, jak fakt, że rzucił dla rodziny papierosy po kilkudziesięciu latach intensywnego palenia. Albo, że wyzwał dziennikarkę komentującą jego otyłość na pojedynek rowerowy, który z łatwością wygrał. Bo co w tym ciekawego, prawda?

Crowe’owi zdarzały się oczywiście wpadki, jak występ w u boku Toma Cruise’a w kuriozalnej "Mumii", jednak w oczach kultury masowej stał się po prostu solidnym aktorem, jednym z wielu, którzy walczą o zainteresowanie krytyków oraz widzów. Wydawało się, że Crowe nie ma już większych szans na to, by zaistnieć w świadomości masowej.

I wtedy przyszła rola, na którą czekał od dawna: Roger Ailes. Człowiek, który zrobił ze stacji Fox News dostarczyciela wiadomości dla połowy Stanów Zjednoczonych.

Emocjonalny despota i psychologiczny wampir, który doprowadził niezliczoną liczbę ludzi do załamania nerwowego. Mężczyzna sporych rozmiarów, który był samozwańczym królem życia. W roli Ailesa Crowe połączył dwa oblicza swego aktorstwa. Był charyzmatyczny oraz intensywny, jak za dawnych lat, a mimo że grał ukryty pod grubą charakteryzacją, widać było ten błysk w oku, który sprawiał, że publiczność kochała do dwadzieścia lat temu.

Był też jednocześnie znacznie bardziej dojrzały, mroczny, nieobliczalny. Połączenie tego wszystkiego dało onieśmielający efekt, dzięki któremu "Na cały głos" już przeszedł do historii serialu.

Występ ten dał najwyraźniej Russellowi Crowe’owi nową energię, nadzieję na świeży start w branży, która podzieliła się na kino/seriale superbohaterskie oraz całą resztę. Kolejnym krokiem na drodze do powrotu do łask widzów, a przynajmniej tej części, która ceni aktorską dojrzałość i odwagę, ma być "Nieobliczalny".

Crowe wcielił się tam w człowieka przepełnionego negatywnymi emocjami, który po prostu pęka pod wpływem nagromadzenia złych wydarzeń, wynikających w dużej mierze z cywilizacyjnego pędu i coraz wątlejszych relacji międzyludzkich. Pęka i bierze sprawy we własne ręce, stając się dla przypadkowo spotkanej kobiety najgorszym koszmarem.

Być może będzie to nowy "Upadek" (ten z Michaelem Douglasem), być może tylko kolejny dreszczowiec ze zbyt dużymi ambicjami, jednak wszystko wskazuje na to, że Russell Crowe wkroczył w ten etap aktorskiego życia, w którym będzie miał nareszcie szansę udowodnić, że ma talent na miarę Brando, Pacino i innych wielkich tuzów amerykańskiego kina.

Oby mu się udało, warto bowiem doceniać tych, którzy odmawiają bezpiecznego grania w otoczeniu schematów.