East News
Artur Zaborski: Gratuluję nominacji do Oscara. Jak pan się z nią czuje?
Dariusz Wolski: Miło jest być nominowanym i docenionym, ale nie było to dla mnie gigantyczną niespodzianką. Byłbym oszołomiony, gdyby to był mój piąty film, moja kariera jest jednak o wiele dłuższa. Jestem teraz w trakcie zdjęć do filmu Ridleya Scotta "House of Gucci", w którym grają Adam Driver i Lady Gaga. Kiedy ogłaszano nominacje, byłem na planie razem z nimi. Kilka osób mi pogratulowało, pożartowaliśmy z tej sytuacji. I tyle.
Uczciliście z Adamem, Gagą i Ridleyem sukces choćby lampką szampana?
Nie, bo wszyscy przebywają w tej chwili w izolacji z powodu pandemii. Ale dostałem kilka butelek, m.in. od Ridleya. Niestety wszystko odbywa się teraz w sposób bardzo kameralny. Oscar pewnie też będzie nosił maseczkę.
Oglądał pan coroczne gale?
Nie. Ale to trochę tak jak z królewskim weselem. Niby nie chce się go oglądać, ale nie można się powstrzymać. Na świecie nastąpiła olbrzymia komercjalizacja tego wydarzenia, fascynują się nim miliony ludzi, ekscytuje się prasa. I trudno się dziwić - filmy są w końcu bardzo ważne dla amerykańskiego eksportu.
Naprawdę mówi pan o tym wszystkim z takim spokojem, bez ekscytacji, że już na zawsze będzie pan operatorem nominowanym do Oscara albo laureatem Oscara?
No ale czym się tu ekscytować i przechwalać? To jest naturalna część mojej pracy, która - jak wiele innych prac - zaczyna się o szóstej rano. Jest to wielka przygoda, której nie chcę umniejszać i nie zamieniłbym jej na nic innego, ale to tylko praca. Zawód operatora jest świetny, a każdy film - inny. Poznaję cały świat głębiej, bo będąc w danym kraju, pracuję z ludźmi, którzy z niego pochodzą.
Zobacz zwiastun "Nowin ze świata", do którego zdjęcia kręcił Dariusz Wolski:
Zaznajamiam się z ich kulturą, nie jestem turystą. W Rzymie jestem już drugi raz, przy czym teraz jest szczególnie niesamowicie, bo miasto jest puste. Mam czas zrozumieć, gdzie jestem. Pobyt w Południowej Afryce był niesamowitym doświadczeniem, miałem szansę zorientować się, jak skomplikowanym krajem jest RPA. Australia to kompletnie inny świat. W Nowym Meksyku spędzałem czas z rdzennymi Amerykanami. Hollywood to naprawdę tylko parę liter na wzgórzu, a mój zawód to prawdziwa edukacja światowa.
No ale pan pracuje ze śmietanką, z największymi gwiazdami, do których my, odbiorcy pańskich filmów, nie mamy dostępu…
Na planach poznaję ludzi ze wszystkich klas społecznych: gwiazdy filmowe posiadające absurdalne ilości pieniędzy i obstawę, ale także kierowców, wózkarzy, elektryków. Oni również mają niesłychane historie do opowiedzenia. Współpracujący ze mną elektryk opowiadał mi ostatnio, że jego ojciec pracował przy większości filmów Federica Felliniego. A potem zaczął mieć objawy demencji, nawet nie był w stanie przypomnieć sobie ani opowiedzieć wszystkich historii, zanim zmarł. To są prawdziwe legendy, które pisze samo życie. Al Pacino, z którym teraz pracuję, też nią obrósł, stworzył wiele niesamowitych kreacji, ale nadal jest normalnym człowiekiem. Przychodzi na plan i wykonuje swoją pracę, jest bardzo zdyscyplinowany. Ci ludzie mają w sobie niesłychaną energię i to jest najważniejsze.
Promuje pan wśród nich Polskę?
Jestem dumny z bycia Polakiem, ale nie macham wszędzie polską flagą - podobnie nie lubię, gdy Amerykanie wymachują własną. Ale też nigdy nie ukrywam, że jestem z Polski. Czasami prowadzimy rozmowy na jej temat. Johnny Depp pracował z Romanem Polańskim, a Tom Hanks z Januszem Kamińskim, więc obaj dobrze wiedzą, jak przeklinać po polsku. I czasem dla żartu to w mojej obecności robią.
Czyli coś o nas wiedzą.
Polacy mają gigantyczny problem z kompleksami. Polska to wspaniały kraj, pełen niesamowitych filmowców. Paweł Pawlikowski ze swoją “Zimną wojną” i “Idą” to geniusz, którego śmiało można porównywać do najlepszych reżyserów na świecie. Jego filmy są tak dobre właśnie dlatego, że kręci je w Polsce, tak jak chce. Gdyby został w Anglii, musiałby się podporządkować. Nie znam go, ale zgaduję, że wrócił do kraju właśnie po to, by realizować tematykę, która go dotyka. Te filmy mówią same za siebie i możemy być z nich dumni.
Pana też kusi, żeby spróbować pracy w Polsce?
Nie, bo nie dostaję propozycji realizowania polskich scenariuszy.
Teraz to się na pewno zmieni. Jest pan najgłośniejszym nazwiskiem nad Wisłą.
Nie sądzę. W mojej sytuacji nominacja naprawdę nie zmieni kariery. Pracuję z reżyserami, którzy posiadają gigantyczny dorobek twórczy, a ich podejście do Oscarów nie różni się od mojego. "Gladiator" zwyciężył w kategorii najlepszy film, ale Ridley Scott nie dostał swojej nagrody za reżyserię. Stanley Kubrick również nigdy nie otrzymał Oscara. Im więcej filmów zrealizujesz, tym bardziej zdajesz sobie sprawę, że docenienie twojej twórczości jest miłe, ale to nie jest sportowa rywalizacja.
Wśród pańskich współpracowników są Gore Verbinski, Tony Scott, teraz Paul Greengrass. Dają panu wolność twórczą czy wymagają podporządkowania się pod swoje wizje?
Zatrudniają mnie z jakiegoś powodu. Myślę, że chcą, żebym miał swój wkład w projekt. Nie zależy im na tym, żeby ktoś wyłącznie się podporządkował i stąd bierze się nasza współpraca przy kolejnych filmach. Tak naprawdę wszystko, co robimy, jest pewnym kompromisem. Ale to właśnie z nich i z przypadków często powstają wspaniałe rzeczy. Jeżeli ktoś twierdzi, że ma pełną kontrolę, to tak mu się jedynie wydaje.
Przez lata pracy wypracował pan rozpoznawalny styl, mroczny, inny od tego, co proponuje lukrowane Hollywood.
Jeśli spojrzymy na prawdziwą fotografię wysokiej klasy, to jest w niej coś specyficznego, niepokojącego. Weźmy "Ojca chrzestnego", gdzie przez połowę filmu nie widzimy oczu głównego bohatera, co w Hollywood jest nie do pomyślenia - po co zatrudniać znanego aktora, skoro nie widać jego twarzy? A przecież jest to jeden z najsłynniejszych filmów amerykańskich.
Istnieje piękna anegdota, którą opowiadał sam Conrad Hall, odpowiedzialny za zdjęcia do "Butch Cassidy i Sundance Kid". Poproszono go, by przekręcił jedno ze zbliżeń z Paulem Newmanem. Po wykonaniu zadania Hall stwierdził jednak, że nadal wygląda ono identycznie, wobec czego zrobiono jeszcze jedną poprawkę. Za trzecim razem usłyszał: “Bo wiesz, my robimy to po to, żeby było widać jego niebieskie oczy”. Wcześniej mieli zbyt wielki szacunek do operatora, żeby mu o tym powiedzieć.
Pan również miał kilka przygód związanych z niedoświetlaniem oczu bohaterów. Pożegnano się z panem na planie "Łańcuchów złota", bo nie pokazał pan niebieskich oczu Johna Travolty.
Mówi się, że jeśli nie wyrzucono cię z produkcji filmu, to nie jesteś prawdziwym operatorem. Producenci "Krwawego Romeo" też narzekali, jak oglądaliśmy to, co nakręciłem, że zdjęcia są za ciemne. I wtedy odezwał się Gary Oldman, który powiedział, żeby go pocałowali w tyłek, bo jemu zdjęcia się podobają. I dali spokój, bo w tamtym czasie Gary Oldman pracował już z wieloma świetnymi operatorami przy bardzo dobrych produkcjach.
Od początku pana do tego mroku ciągnęło?
Tak. Na początku pracowałem z Davidem Fincherem, potem z Alexem Proyasem. Wytworzyła się między nami rywalizacja o to, kto wyprodukuje ciemniejszy film. Kiedy zrealizowałem zdjęcia do "Kruka", Fincher powiedział tylko: "No… dosyć ciemno". Kiedy on skończył pracę nad filmem "Siedem", zadzwoniłem i powiedziałem: "Wygrałeś". Trzeba było przeciwstawić się tradycyjnym sposobom oświetlania filmów i myśmy to robili.
Bunt w Hollywood?
To o wiele za duże słowo. Ale przeciwstawianie się - z pewnością tak. Chodzi o to, że istnieje wiele poziomów estetyki. Kiedy zaczynasz kręcić filmy, jest ona bardzo przeciętna, standardowa. Skupiasz się na tym, żeby wszystko było widoczne. W międzyczasie oglądasz filmy artystyczne, podejmujące ryzyko i jeśli jesteś uparty, to idziesz w tym kierunku. Masz swój styl i w końcu dostajesz szansę jego wyrażenia. Tak znalazł mnie i zatrudnił Tony Scott. Gdybym działał tak, żeby wszystko wyglądało pięknie, pewnie nie zadzwoniłby do mnie ani on, ani jego brat Ridley.
Jak trafił pan do USA?
Bardzo chciałem wyjechać z Polski, gdzie panowała wyjątkowa sytuacja polityczna, a region wydawał mi się dość prowincjonalny. Chciałem zobaczyć resztę świata. Zawsze postrzegałem siebie jako osobę międzynarodową, nie czułem przywiązania do żadnego kraju. Mój ojciec zawsze był antykomunistą. Rodzice byli pośrednio zaangażowani w działalność polskiego podziemia.
Czym się zajmowali?
Ojciec był inżynierem, matka pracowała w domu. Mieli jednak kontakt z różnymi ludźmi. Ojciec nie znosił komunizmu do tego stopnia, że gloryfikował Amerykę bardziej niż na to zasługiwała. Gdy odwiedzał mnie w późniejszych latach, musiałem mu tłumaczyć, że wcale nie jest tam tak różowo, a kapitalizm wyglądał wspaniale tylko z punktu widzenia szarej i komunistycznej Polski. Amerykanie mają swoje problemy. Ale wychowywałem się w antykomunistycznym domu i nie wierzyłem, że ten system się rozpadnie, co na szczęście w końcu się stało. Byłem jednak niecierpliwy, jak każdy młody człowiek.
Skąd wziął pan paszport i pieniądze na wyjazd?
Mogłem wyjechać na wakacje i tak właśnie zrobiłem. Nie uzyskałem dyplomu - gdybym ukończył szkołę filmową, byłoby mi o wiele trudniej. Rektor musiał podpisać podanie o paszport. Rektorów było dwóch, jeden prokomunistyczny, a drugi bardziej liberalny i to właśnie tego drugiego podpis zdobyłem. Jego syn przebywał w Stanach Zjednoczonych, dlatego był bardziej otwarty. W każdym trudnym systemie politycznym znajdują się luki, przez które można się prześlizgnąć. I mi się udało. Wyjechałem zatem na wakacje na zaproszenie dalekiego kuzyna z Ameryki, którego nigdy nie spotkałem. Pieniądze pomogli mi zdobyć rodzice.
Matka i ojciec wiedzieli, że z podróży nie planuje pan wracać?
I tak, i nie. Wiedzieli, ale nie bardzo w to wierzyli. Pierwsze pięć lat po moim wyjeździe było bardzo trudnych. Stan wojenny spowodował, że nie mogliśmy się widywać. Byłem w prawdziwej alienacji. Kiedy w końcu rodzice zdobyli paszport, obejmował on jedynie Europę. Moja siostra mieszkała wówczas w Paryżu i tam udało mi się z nimi zobaczyć. A potem system się rozpadł i mogłem swobodnie przyjechać również do Polski. Ale z przyjazdem i tak zawsze wiązał się pewien strach.
Czego się pan bał?
Że odbiorą mi paszport, bo przecież zdarzały się takie przypadki.
Polskę odwiedził pan dopiero po upadku komuny?
Tak. Kręciłem wówczas dla koncernu Nike reklamę na Ukrainie, która nie była jeszcze niezależnym krajem. W tamtym czasie bardzo słynny był ukraiński tyczkarz Serhij Bubka, na zdjęcia jeździliśmy zatem do Doniecka. Było tam wtedy bardzo smutno i szaro. Po wszystkim pojechałem do Warszawy, żeby spotkać się z mamą. ZSRR powoli się rozpadał, Ukraina była na krawędzi odzyskania niezależności.
Jakie uczucia towarzyszyły panu po powrocie?
Pamiętam, że nasze mieszkanie było bardzo małe. Wszedłem do niego i pomyślałem: "Boże, jak myśmy się tu wychowali?", bo wyobraźnia powoduje, że wszystko wygląda na większe. Przyjeżdżasz i nie możesz uwierzyć, co widzisz.
Miał pan kogoś w USA, kto panu pomógł?
Odebrał mnie z lotniska w Nowym Jorku Andrzej Żuławski, ówczesny partner mojej siostry, który próbował wtedy zrealizować film w USA. Został tam na tydzień, widzieliśmy się kilka razy i tyle. Początki oczywiście zawsze są trudne, zna się niewielu ludzi. Udało mi się poznać kogoś dzięki filmowemu wydziałowi na Columbia University, ale zrzeszał on raczej pisarzy i scenarzystów. Jego dziekanem był Miloš Forman, ale nie był za często obecny. Miałem szczęście, bo tamtejsi studenci nie mieli pojęcia o kręceniu filmów, a ja wiedziałem co nieco o obsłudze kamery. Dzięki realizacji drobnych projektów dla nich, mogłem mieszkać w tamtejszym akademiku. Często nie było mnie stać na wynajem mieszkania, długo szukałem pracy i dopiero potem mogłem sobie na nie pozwolić.
Jak potoczyło się pańskie życie zawodowe?
To też było skomplikowane, bo samo uczęszczanie do szkoły filmowej nikomu nie zapewnia pracy. W realiach amerykańskich wręcz nie było to dobrze odbierane. Nakręciłem wcześniej krótki film dokumentalny z Pawłem Nowickim i komuś udało się przeszmuglować go z Polski. Zacząłem pokazywać go ludziom w Ameryce. O ironio, bardzo nie podobał się on dokumentalistom, przypadł za to do gustu firmom reklamowym. Pewnie dlatego do tej pory nie kręcę filmów dokumentalnych. (śmiech)
Mówi się, że wtedy, na przełomie lat 70. i 80. oczy Amerykanów były zwrócone w stronę Europy. Dostawaliście punkty za pochodzenie?
Vittorio Storaro był wielką gwiazdą, podobnie jak Bernardo Bertolucci. Stąd wziął się ten mit. Ja byłem chłopakiem z nieznanej szkoły, bez dorobku, więc pochodzenie nic nie znaczyło.
Inni Polacy panu pomagali?
Adam Holender mieszkał w Stanach od wielu lat, trochę się zaprzyjaźniliśmy. Zdobyłem numer telefonu do Andrzeja Bartkowiaka, ale nigdy do mnie nie oddzwonił. Spotkaliśmy się dopiero na etapie, gdy kręciłem już filmy fabularne.
Polonia nie trzymała się razem?
Każdy miał swoje problemy. Można było liczyć na pomoc, ale niekoniecznie ze strony polskiego środowiska. Znam i szanuję ich wszystkich, ale każdy żył we własnym świecie. Nie wyjeżdżało się z Polski po to, żeby znaleźć się w kolejnej, mniejszej.
W Polsce panuje mit na temat tamtejszego środowiska. Ostatnio choćby serial "Osiecka" pokazuje Polonię w Nowym Jorku i w Los Angeles jako zwartą i współdziałającą.
Nie wiem, kto to wymyślił.
Ale z Elżbietą Czyżewską się pan poznał?
Eli faktycznie trudno było nie spotkać. To była tragiczna postać z wielkim sercem, zmagająca się z problemem alkoholizmu i niezrealizowania w świecie, który okazał się dużo bardziej skomplikowany, niż myślała. Jej historia jest bardzo smutna, ale nie zapominajmy, że są tysiące amerykańskich aktorek, które zrealizowały dwa projekty, a potem ślad po nich zaginął. Nie jest to w przemyśle filmowym żaden ewenement.
Patrząc na Czyżewską, nie bał się pan, że tak jak ona pan też może się nie zrealizować w USA?
Strach jest obecny zawsze. Śniło mi się, że siedzę w Polsce z kolegami, którzy namawiają mnie, żebym z nimi został. Polskie towarzystwo w Ameryce tworzyli w tamtym czasie bardzo ciekawi ludzie, nie zawsze jednak interesowało ich coś poza nimi, byli zajęci sami sobą. Poza tym często były to osoby, które już w Polsce zostały docenione twórczo. Janusz Głowacki napisał kilka świetnych scenariuszy, był gwiazdą w Polsce komunistycznej, podobnie jak Ela Czyżewska czy Marysia Konwicka. Była to polska śmietanka towarzyska, która przeniosła się do Ameryki. Otarłem się o nich, ale nie pochodzę z ich pokolenia, nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego. Nie identyfikowałem się z tym środowiskiem.
Jak się pan przebił do świata filmu?
Ktoś przedstawił mnie w BBC i to była moja pierwsza poważna praca. Byłem asystentem operatora i oświetleniowcem. To było dla mnie ciekawe doświadczenie w Nowym Jorku, bo otworzyło mi okno na cały świat. Pracowałem przy wywiadach z politykami, naukowcami, pisarzami, aktorami. Być może praca asystenta nie jest wielką sztuką i nie był to szczyt profesjonalizmu, ale byłem w tych miejscach, współtworzyłem wywiady z Katharine Hepburn czy Arthurem Millerem i to było niesamowite, edukacyjne przeżycie. Mam wiele niesłychanych anegdot i wspomnień z tamtych czasów.
Tak znane postaci musiały na młodym chłopaku robić wrażenie.
Katharine Hepburn była niesamowitą osobą. Wywiad z nią realizowaliśmy przy okazji premiery dokumentu studia filmowego RKO, którego właścicielem był Howard Hughes. Wyraźnie podrywał on aktorkę, tymczasem jej jedyną miłością był podobno Spencer Tracy. Istnieją opowieści o ich wspólnych podróżach lotniczych po wykupieniu RKO. Katharine opowiedziała nam piękną historię o realizacji "Afrykańskiej królowej" Johna Hustona.
Mówiła: "John chciał, żebyśmy wszyscy mieszkali w Afryce, żeby na ekranie nie było widać Hollywood. Mnie się to podobało, lubię przygody" - chociaż życie w namiocie nie było dla niej. Pewnego dnia John nie pojawił się na planie. Zastanawiano się, dokąd poszedł, bo przecież mieli tylko dwa namioty i plan zdjęciowy. Następnego dnia również nie przyszedł, więc wszyscy byli już zdenerwowani. Trzeciego dnia na horyzoncie pojawił się jego samochód. Wszyscy pobiegli w jego stronę, chcąc robić mu wyrzuty, tymczasem on otworzył okno i powiedział: "Akcja!", a ekipa zaczęła się śmiać. Katharine rozmawiała nawet ze mną. Zapytała, co chcę robić, a ja na to, że chcę kręcić filmy. "Wiesz co, kiedyś to się kręciło filmy i to była przygoda. Teraz wszystko kręci się wokół pieniędzy" - tak tłumaczyła mi działanie branży. I miała sporo racji.
Miewał pan momenty, w których zastanawiał się, czy to wszystko ma sens?
Na początku przez dość długi czas tak było. W tym zawodzie zawsze towarzyszy ci strach, że telefon przestanie dzwonić.
Cierpliwość się opłaciła - w końcu podbił pan Hollywood…
Ja? Nie, ja tam tylko mieszkam, nawet nie realizuję filmów w Hollywood - ostatnio miało to miejsce chyba 15 lat temu. Swoje projekty wykonuję w Europie, Meksyku. Podbicie Hollywood jest dla mnie dość abstrakcyjnym pojęciem. Jestem zadowolony z tego, że tworzę film za filmem, że ktoś mnie zatrudnia, że jestem osobą czynną zawodowo. W takim celu tutaj przyjechałem. Nie chciałem niczego podbijać, szukałem swobody realizacji i wyboru.
Pańskich synów kusi, żeby iść w ślady ojca?
Mam trzech synów. Jeden ma już 30 lat, pozostała dwójka - osiem i dziewięć. Zobaczymy, co z nich wyrośnie.
Starszy nie wybrał kariery operatora?
Nie. Pracuje na planie z moimi technikami, ale wciąż się zastanawia. Chciałbym, żeby znalazł własną drogę, bo nie ma nic gorszego niż ślepe podążanie za rodzicami. Ja nie robię tego, co robił mój ojciec. Ale przemysł filmowy jest bardzo intrygujący, więc może mój syn coś w związku z nim wymyśli.