Getty Images
Yola Czaderska-Hayek: Gdy zaproponowano Ci rolę w nowym "Terminatorze", mogłaś nareszcie powiedzieć: "I’ll be back"?
Linda Hamilton: I tak właśnie powiedziałam! A tak serio, długo zastanawiałam się nad powrotem. Miałam poczucie, że w dwóch pierwszych filmach wątek mojej bohaterki został zakończony. Misja dobiegła końca. Nie chciałam powielać schematu z poprzednich części, bo to byłoby po prostu nudne. I dla widzów, i dla mnie. W jej życiu musiałoby wydarzyć się coś zupełnie nowego, żeby znów stała się interesującą postacią. Nie byłam też pewna, czy w ogóle mam ochotę wracać do tego zgiełku w Hollywood po tym, jak udało mi się zadomowić w Nowym Orleanie. Tam jestem szczęśliwa, mam spokój, mogę żyć bez pośpiechu. No ale z drugiej strony ciekawość, co nowego wydarzyło się u Sary Connor, wzięła górę.
No właśnie, co nowego u Sary Connor?
Przez wiele tygodni zastanawiałam się, co zrobić z tą postacią. Minęło przecież tyle czasu od zakończenia "Terminatora 2". Sarah wciąż żyje poza nawiasem społeczeństwa, wciąż jest gotowa na wszystko. Teraz nawet bardziej niż kiedykolwiek. W dwóch pierwszych filmach miała przed sobą wyraźny cel. I gdy go zabrakło, miota się we wszystkie strony. Więcej nie chcę zdradzać, ale taki był właśnie punkt wyjścia: znaleźć odpowiedź na pytanie, co się stało z tą kobietą po dwudziestu siedmiu latach, gdy misja, która nadawała sens jej życiu, przestała istnieć. Uznałam, że z moim bagażem doświadczeń jestem w stanie udźwignąć tę rolę.
Czy przez te dwadzieścia siedem lat byłaś w kontakcie z Arnoldem?
Ostatni raz widzieliśmy się podczas jego zaprzysiężenia na gubernatora. Byłam na tej ceremonii i cieszyłam się z jego wygranej. Ale nie rozmawialiśmy zbyt długo – to oczywiste, bo miał wtedy mnóstwo spraw na głowie. Teraz, gdy spotkaliśmy się ponownie, sama byłam zaskoczona jego serdecznym powitaniem. Okazało się, że choć minęło mnóstwo czasu, nadal się autentycznie lubimy, no i miło było powrócić do starych ról, które tyle dla nas znaczą. A poza tym oboje ucieszyliśmy się, że ciągle jeszcze stoimy o własnych siłach. Po tylu latach cudownie było znów pracować z Arnoldem. Wielkim szokiem natomiast było dla mnie odkrycie, jak bardzo zmieniło się kino. Nie miałam o tym pojęcia. To zupełnie inny świat.
O jakich różnicach mówisz?
- Ten film kręciło mi się dziesięć razy trudniej niż „Terminatora 2”. I nie chodzi o to, że teraz mam więcej lat. Rzecz w tym, że dziś coraz mniej zależy od aktora, bo wszędzie w użyciu są komputery. Na planie realizatorzy pokazywali mi nakręcone ujęcia z odmłodzoną Sarą Connor, ale nie chciałam nawet tego oglądać. To nie byłam ja, w tych scenach wystąpiła inna osoba, której nałożono cyfrowo moją twarz. Poprzednim razem pracowałam wyłącznie z dublerką, która zastępowała mnie w trudniejszych scenach. Dyskutowałyśmy co najwyżej, kiedy ja zagram, a kiedy włączy się ona. A teraz? Nie do pomyślenia.
Arnold gra w tym filmie kogoś więcej niż tylko cyborga z przyszłości. Skąd pomysł na faceta imieniem Carl, który zajmuje się dekorowaniem wnętrz?
- To brzmi jak żart, prawda? A jednak jakimś cudem ten wątek całkiem nieźle wypadł w filmie. Arnold bardzo się zaangażował w tę rolę. Podczas sceny w samochodzie całkowicie zaimprowizował monolog na temat odpowiedniego koloru zasłon. Wszystkich to rozbawiło, pamiętam, że to była jedna z najprzyjemniejszych chwil na planie.
Jak wyglądał twój powrót do świata Terminatora?
- Na początku nie bardzo mogłam się we wszystkim połapać. Kilka tygodni przed rozpoczęciem zdjęć pojechaliśmy wszyscy do Madrytu na próby. Kilka rozbudowanych scen trzeba było przećwiczyć na sucho, zwłaszcza końcową sekwencję, która wymagała mnóstwa pracy. Nie zdążyłam jeszcze nawet przeczytać scenariusza, więc nie miałam pojęcia, co się właściwie dzieje. "Zaraz, to na czym ja wiszę? Dokąd ja spadam?" – tak to mniej więcej wyglądało. Na szczęście z czasem udało mi się to wszystko jakoś opanować. Pomogły mi rozmowy z Arnoldem, który cierpliwie tłumaczył, co jak będzie w filmie wyglądać. Jest takie powiedzenie, które bez przerwy powtarza Lady Gaga: "Wystarczy, że jedna osoba w ciebie uwierzy" – i tak było ze mną. Arnold we mnie uwierzył, podobnie wspaniałe dziewczyny, Natalia Reyes i Mackenzie Davis.
Jest między wami chemia?
- Uwielbiam je do tego stopnia, że aż brakuje mi słów. Cudowne osoby, rewelacyjne koleżanki i świetne aktorki. Na planie stworzyłyśmy prawdziwą drużynę i wspierałyśmy się nawzajem, zupełnie jak bohaterki filmu. To twardzielki, które nie odpuszczały nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Nie było mowy o narzekaniu: "O nie, rzęsa mi się odkleiła!" albo "Ale mi w tym niewygodnie". Nic z tych rzeczy. To prawdziwy cud, że ktoś taki był ze mną w jednej ekipie.
Sarah Connor zawsze była silną kobietą, więc nic dziwnego, że ma godne siebie towarzyszki.
- Po premierze drugiego "Terminatora" byłam ogromnie zaskoczona tym, że Sarah Connor stała się symbolem silnej, walczącej kobiety. Pamiętam, że mnóstwo ludzi było pod wrażeniem tej postaci. Ktoś mi kiedyś nawet powiedział: "Zaczęłam chodzić na siłownię, żeby mieć takie bicepsy, jak twoje". To oczywiście bardzo przyjemna reakcja dla mnie jako aktorki, ale naprawdę nie sądziłam, że ta rola przyniesie taki efekt. Dla mnie Sarah Connor w "Terminatorze 2" to udręczona, znękana osoba, która przechodzi przez piekło. Nie sądziłam, że ktokolwiek będzie chciał się z nią utożsamiać. No cóż… A co do dzisiejszych czasów, to cieszę się, że współczesne kobiety mają coraz więcej do powiedzenia, także w filmie. Jeżeli rolą Sary Connor mogłam choćby w niewielki sposób się do tego przyczynić, to jestem z tego powodu dumna.
Czy wśród bohaterek najnowszych filmów widzisz godne następczynie Sary Connor?
Mam nadzieję, że Natalia i Mackenzie wykreują takie postacie. Są na jak najlepszej drodze i bardzo im tego życzę. A z istniejących filmów ogromne wrażenie zrobiła na mnie "Wonder Woman". To krok w dobrą stronę i liczę na to, że nie ostatni.
Co uważasz za swoją największą siłę?
- Elastyczność. Jestem elastyczna, nie mam sztywnego, zabetonowanego światopoglądu. Ludzie o sztywnych poglądach bardzo szybko robią się starzy i zgorzkniali. I trzeszczy im w kościach. A ja nie zamierzam się usztywniać, ponieważ chcę do końca życia czuć się młoda, przynajmniej duchem.
"Terminator" opowiada o podróżach w czasie. Cofnijmy się zatem w przeszłość, do lat twoich studiów w Instytucie Lee Strasberga. O czym wtedy marzyłaś?
- U Strasberga do aktorstwa podchodzi się ze śmiertelną powagą. Nauczyciele próbowali odradzać mi wyjazd do Los Angeles, ostrzegali też przed niektórymi agentami. Tłumaczyli: "Zniszczą cię tam, zmarnują. Nie warto". Na studiach grałam trochę w sztukach Szekspira i przez pewien czas wydawało mi się nawet, że zostanę aktorką szekspirowską. Był rok 1979, w tamtych czasach człowiek naprawdę nie miał pojęcia, co przyniesie przyszłość. Nawet się o tym nie myślało. Co można było przewidzieć? Nic. Mi w najśmielszych snach nie przyszłoby do głowy, że zacznę występować w kinie akcji. Ale tak to już w życiu jest: człowiek raz zrobi coś dobrze, no i potem już robi to cały czas.
Żałujesz?
- W sumie nie mogę narzekać. Polubiłam występy w filmach akcji, choćby dlatego, że zmuszają aktora do nieustannej koncentracji. Trzeba umieć improwizować, dostosowywać się w biegu do sytuacji. Trochę jak w komediach, gdzie też człowiek nieraz musi mieć refleks. No i kwestia ruchu, wysiłku. Uwielbiam się ruszać, więc jeśli mogę to robić przed kamerą, tym lepiej.
Wspomniałaś na początku, że niechętnie myślałaś o powrocie do Hollywood, bo odpowiada ci życie w Nowym Orleanie. To prawda, że masz własną farmę?
- Nie, na farmie mieszkałam wcześniej. To, co mam w Nowym Orleanie, to właściwie duże podwórko, kawałek ziemi. Farma to zdecydowanie za dużo powiedziane. Obok domu jest basen, bo strasznie tam gorąco przez okrągły rok. Mam moje psy, chodzę z tym wielkim na spacery, a z mniejszą suczką czasami też, ale ona coraz częściej grymasi, bo robi się już coraz starsza i jest jej po prostu za ciepło. To bardzo miła okolica, wszyscy wszystkich znają i na spacerze zawsze można z każdym porozmawiać.
Lubisz być blisko ludzi?
- Ostatnio przekonałam się, jak to jest być częścią tej wspólnoty. Kilka dni temu podczas zabawy z psem rozwaliłam sobie głowę – musieli założyć mi kilka szwów, uszkodziłam sobie też trochę kręgi szyjne. Nic się nie stało, po prostu pies trochę za mocno mnie popchnął i uderzyłam o stół. To owczarek anatolijski, rasa pochodząca z Turcji, kawał silnego zwierzaka. Nie jego wina, nie chciał mi zrobić krzywdy, po prostu go poniosło. Kiedy moi sąsiedzi dowiedzieli się o tym, natychmiast ktoś przyniósł mi spaghetti, kto inny dostarczył specjalną poduszkę do usztywnienia głowy, bo miałam lecieć samolotem. Ktoś jeszcze odwiózł mnie na lotnisko. Wspaniali, życzliwi ludzie. Pokochałam takie życie, więc nic dziwnego, że nie chciałam go zostawiać.
Częściej myślisz o przyszłości czy o czymś, co już było?
- Żyję w teraźniejszości i tylko to się dla mnie liczy. Ani przeszłość, ani przyszłość. Co zabawne, nauczyłam się tego właśnie na planie "Terminatora", konkretnie drugiej części.
Jak to się stało?
- Podczas realizacji trudniejszych scen ludzie z ekipy nie mogli się doczekać, kiedy zacznie się kolejna porcja zdjęć. Nieustannie o tym rozmawiali: skończmy to i dalej będzie z górki. Po czym okazywało się, że wcale nie, ponieważ następna sekwencja była równie trudna i skomplikowana. Przekonałam się zatem, że nie warto się na nic z góry nastawiać, trzeba żyć tu i teraz. Najważniejszy jest ten moment, w którym właśnie jesteśmy. Trzeba nauczyć się doceniać bieżącą chwilę i nie uciekać myślami do czegoś, czego już – albo jeszcze – nie ma. Wbrew pozorom nie jest to wcale łatwe, bo człowiek bardzo chętnie odrywa się od rzeczywistości. Ale to możliwe. Przeżywać każdy dzień w pełni, otwierać się całkowicie na świat – to da się opanować. Ja w ten sposób żyję już od dwudziestu paru lat. Nie pamiętam, kto jest autorem, ale utkwiło mi w pamięci takie powiedzenie: "Kiedy płyniesz z prądem rzeki, odruchowo kierujesz łódź to ku jednemu brzegowi, to ku drugiemu. Tymczasem trzeba płynąć środkiem, by dać się w pełni ponieść nurtowi. Wtedy odnajdziesz prawdziwe szczęście". I to jest mój sposób na życie.