Juliusz Machulski / fot. Wojciech Stróżyk, East News
Artur Zaborski: Jak pan znosi izolację?
Juliusz Machulski: Dla mnie to nie jest spektakularna zmiana trybu życia. Kiedy nie kręcę filmów, to głównie siedzę w domu - czytam książki i oglądam seriale i filmy. Obejrzałem np. świetny izraelski serial "Fauda", w sumie 30 godzin projekcji. Dawno nie przeżyłem takich emocji w kinie, jak przed własnym telewizorem.
Siedziałem na brzegu fotela, kibicując bohaterom, bo zdążyłem się do nich przyzwyczaić, polubić ich.
Tak samo było z kompletnie innym w klimacie "Domem z papieru". W kinie tak się nie da, bo filmy są za krótkie, choć były i takie, które trwały po trzy godziny jak "Ojciec chrzestny" i stawały się namiastką dobrej książki. Dziś są nią seriale.
A jeśli chodzi o epidemię, to póki co nie panikuję, choć najgorsze dopiero przed nami.
Dlaczego?
Pokłosie pandemii to, co się stanie z gospodarką i naszymi dotychczasowymi przyzwyczajeniami, będzie gorsze niż sam wirus. Nie ma czołgów na ulicach, nikt do nas nie strzela, a skutki mogą być takie jak po wojnie czy kataklizmie, co jest dewastujące wewnętrznie.
Pan się czuje wewnętrznie zdewastowany?
Bronię się przed tym, jak mogę, ale to nie jest proste, bo nikt nie wie, jak później będzie wyglądało nasze życie. Wiadomo tylko, że musimy przez to wszystko jakoś przejść. Zmiany są nieuniknione.
O tyle miałem szczęście, że mój ostatni projekt, serial "Mały Zgon", zamknąłem dosłownie kilka dni przed ogłoszeniem kwarantanny. Teraz jest dostępny na platformach streamingowych, które już jakiś czas temu zaczęły wchodzić w przyzwyczajenia kinomanów.
Niektóre filmy Netfliksa miały premierę równocześnie w kinie i na platformie, to nie jest nic nowego. Współczuję jednak kolegom, którzy byli w rozpędzie.
W rozpędzie?
Jak się kręci film, to jest się w ciągłym biegu. Jak się ten bieg zatrzyma, to ekipy się wykrwawiają z pieniędzy, bo przestój kosztuje nie tylko nerwy - jest też drogi finansowo: zmienia się przecież przyroda, czasem nie da się już wrócić do tych samych obiektów, w których się kręciło.
Nawet filmy ukończone mają problem, bo wydano pieniądze na marketing, a premiery w kinach nie ma.
Pan jako specjalista od komedii powinien się cieszyć - po pandemii na pewno będziemy spragnieni uśmiechu w kinie.
Historia kina mówi, że w czasach kryzysu komedie zawsze cieszą się wielkim powodzeniem, bo chcemy odreagować. Ale jak ktoś jest chory albo nie ma pieniędzy na jedzenie, to myśli wyłącznie o tym. I wtedy już film mu nie pomoże.
Jacy staniemy się po pandemii?
Będziemy na pewno na siebie nawzajem bardziej uważni. Nasze wybory będą ostrożniejsze. Uświadomimy sobie, że nie za wszelką cenę trzeba zobaczyć cały świat. Że może warto zacząć od własnego kraju?
Czasem mam wrażenie, że lepiej znamy Zanzibar i Seszele niż Lidzbark Warmiński, który jest również wart poznania. Nawet szefowie wielkich studiów filmowych w Hollywood będą musieli wyciągnąć jakieś wnioski.
Zmiany już zachodzą. Akademia zmieniła regulamin nominowania do Oscara - film już nie musi mieć premiery w kinie, żeby się o nią ubiegać.
Wiem skądinąd, że członkowie Akademii nie oglądają wszystkiego w kinie. Teraz dostają filmy na DVD, wcześniej przychodziły kasety na VHS. Ale większość z nich ma w domu warunki do komfortowej projekcji. Myślę, że po pandemii częściej będziemy się decydować na oglądanie filmów w domu.
Tym bym się specjalnie nie przejmował, choć nie chciałbym stracić możliwości wyjścia do kina. Sala kinowa, w której przeżywamy film w grupie, niczym nie da się zastąpić. Najważniejsze jest jednak to, co oglądamy, a nie gdzie. A teraz seriale kręci się na poziomie jakości filmów kinowych.
Pan już 25 lat temu pokazał, że to możliwe.
Zrealizowaliśmy "Matki, żony i kochanki", kiedy nie było jeszcze "Seksu w wielkim mieście". Z Ryśkiem Zatorskim chcieliśmy zrobić serial o współczesnych kobietach.
To były początki narastania świadomości, że kobieta nie jest już - jak mówili w "Seksmisji" - kelnerką na bankiecie życia, przy którym ucztuje samiec, tylko pełnoprawnym partnerem, czy tego chcemy, czy nie. To przyszło nie tylko z powodu finansowego uniezależnienia się od mężczyzn, ale i zmian obyczajowych.
O takich właśnie czterech bohaterkach z charakterem chcieliśmy opowiedzieć. Nasz serial był prototypem telenowel, które pojawiły się później.
To była zupełnie inna rzeczywistość?
To był początek lat wolności, również technologicznej. Jak robiłem film "VIP", to nie było w Polsce możliwości zrobienia dźwięku Dolby Stereo. Na szczęście to była koprodukcja i zrobiliśmy to we Francji.
Dziś jest wszystko! W czasach serialu "Matki, żony i kochanki", technika zdjęciowa wideo dopiero raczkowała. A i tak Witek Adamek i Zdzisio Najda zrobili najlepsze zdjęcia, jakie się wtedy dało zrobić. Ale paleta możliwości była bardziej siermiężna. A teraz? Każdy ma kamerę w swoim telefonie komórkowym!
Przy "Małym Zgonie" pracowaliśmy jak nad dziesięciogodzinnym filmem fabularnym. Operator Paweł Dyllus jest doskonale przygotowanym artystą, który jeśli chodzi o sposób obrazowania akcji, inscenizację, jest na co najmniej takim samym poziomie jak jego koledzy z Hollywood. Staraliśmy się wykorzystać wszystkie techniczne zabiegi, które są dostępne w filmie fabularnym.
Ćwierć wieku temu to były zupełnie inne czasy. Prosty teledysk wydawał się czymś z innego świata. Starsi koledzy nie mogli się w ogóle połapać, co to jest. Krzywili się, że obraz zbyt gwałtownie migocze przez agresywny montaż.
Pan nie miał z tym problemu?
Mniejszy, choć jedną nogą wywodzę się ze świata analogowego. Literatura była dla mnie zawsze najważniejsza. Obraz i muzykę uważam za służalcze wobec opowiadanej historii.
Musiałem się przyzwyczaić do tego, że dla wielu widzów fabuła może być tylko pretekstem do wykreowania fantastycznego wizualnego przekazu.
Skoro przez zaledwie dwie i pół dekady tyle się zmieniło, to jak może wyglądać przyszłość za kolejne 25 lat?
Trójwymiarowe kino już jest, ale w tych specjalnych okularach jest pewien dyskomfort w oglądaniu, więc podejrzewam, że ta technologia może się rozwinąć. W latach 80. były próby kina zapachowego.
Za pomocą chemicznych substancji, które się ulatniały w trakcie seansu, przenosiliśmy się do rzeczywistości zapachowej bohaterów. Może coś takiego się przyjmie?
Oglądanie filmów VR poprzez okulary zasłaniające w całości oczy też jest już dostępne. Może się bardziej upowszechnią? Ale nie wszystkie filmy tego potrzebują. Czasem fajnie jest być widzem z zewnątrz, chłodnym okiem na coś patrzeć, a nie być w środku z postaciami.
Choć przy pościgach samochodowych czy filmach osadzonych w przestrzeni kosmicznej to robi wrażenie. Ja już nie muszę polecieć w kosmos, bo po seansach w IMAX czuję się, jakbym już tam był.
Z drugiej strony dopiero seans na takim gigantycznym ekranie uświadamia, jakim geniuszem był Stanley Kubrick, kiedy ponad pół wieku temu nakręcił "2001: Odyseję kosmiczną" na tak prostym technologicznie sprzęcie, a film robi wrażenie, jakby był zrobiony dzisiaj.
Takie spektakularne kino panu imponuje?
Bardziej imponują mi dokumentaliści przyrody jak David Attenborough, którzy poświęcają czasami lata, żeby upolować w pułapce wizualnej jakieś zwierzę. Miałem okazję zobaczyć, jak jeden taki film robili.
Pięć minut dokumentu, na którym wieloryb wyskakuje z wody, a łosoś wpada do pyska niedźwiedzia polarnego, kręcili kilkanaście tygodni. To się nazywa cierpliwość i oddanie sprawie.
David Attenborough pracuje dla BBC, czyli brytyjskiego kanału finansowanego przez rząd…
…brytyjski rząd, który rozumie, że łożenie na kulturę jest ważne. Nasz obecny rząd, jeśli się dokłada do czegoś to tzw. kina patriotycznego. Jak się zobaczy potem te filmy, to nie trzeba pić kawy, tak się ciśnienie podnosi. Wyrzucają lekką ręką miliony na zakalce, które mają zwabić ludzi do kin, a jest odwrotnie.
A w tym samym czasie nie wystarcza środków dla młodych reżyserów, którzy mogliby zaproponować coś nowego. Paradoksalnie za PRL było łatwiej, bo gospodarka planowa dekretowała siedem debiutów rocznie. I rokrocznie te siedem nowych osób robiło swoje filmy.To była naturalna zmiana pokoleń. Chociaż dziś tak jak za PRL-u pojawiła się grupa "swoich" reżyserów, aktorów na usługach władzy.
Minister Gliński zapewne uważa, że: "Od dziś nasi reżyserzy będą robić jedynie słuszną sztukę". Taki rok Zero w kulturze, który znamy z historii innych państw. Do Ministerstwa Kultury powołani zostali ludzie, którzy na kulturze się nie znają, ale za to mają do niej stosunek emocjonalny - bardzo jej nie lubią.
Myśli pan, że to się kiedyś zmieni?
Musi się zmienić. Ta tromtadrackość – jacy to my Polacy jesteśmy wspaniali, dumni i niezawiśli – w odróżnieniu od reszty świata, jeszcze nam wyjdzie bokiem. Skromność i pokora z czasem lepiej się opłacają.
Pycha różnych panów mianowanych na ministrów i ich podwładnych, mam nadzieję, nie zostanie zapomniana. Nie mogę zrozumieć tego, że dorośli ludzie, którzy wcześniej mieli własną twarz, jakiś charakter, są dziś ślepo oddani smutnemu samotnikowi, który ma psychologiczne problemy. Jak na tureckim dworze!
Choć czasami mi się wydaje, że nawet sułtan nie miał takiego posłuchu, jak Kaczyński. To prawda - on jest geniuszem w knuciu, jak utrzymać się przy władzy. Od całej reszty spraw tego świata jest kompletnie odklejony. Ale ci, którzy go otaczają? Czy im się wydaje, że Polacy będą mieli krótką pamięć?
Nawet jeśli w swojej słowiańskiej organicznej dobroci nie jesteśmy szczególnie pamiętliwi, to i tak się dziwię, że nie obawiają się prawnych rozliczeń z tego, co dziś robią. PiS codziennie traci na tej pandemii.
Uważa pan, że rząd sobie z nią nie poradził?
Nie poradził sobie, co nie jest żadną niespodzianką, bo ten rząd sobie z niczym nie radzi poza wspieraniem Dudy, Kaczyńskiego i innych nieudaczników. Jedyne co umieją, to każdą swoją wpadkę i potknięcie przedstawić jako sukces, w czym zasługa TVPiS.
Sukces tzw. małej ilości zarażeń polega na za małej liczbie testów i tym, że mało osób zostało przebadanych. A że chorzy mają zapewnioną opiekę, to na pewno nie jest zasługa rządu, tylko personelu medycznego, wspaniałych, oddanych swojej profesji ludzi, którzy na co dzień z narażeniem życia z pandemią się borykają. Dziś wreszcie widać, które zawody są najważniejsze.
Notowania artystów też poszły w górę. To państwu zawdzięczamy rozrywkę i sztukę w trudnym czasie. Sam pan mówi, że teraz dużo dokonań kolegów ogląda.
Wszystkie rządy po 1989 nie doceniały artystów. Ale nie sądzę, żeby artyści byli w Polsce wcześniej specjalnie niedoceniani przez publiczność. Ale może nie jestem obiektywny, bo starałem się robić filmy dla widzów, a nie przeciwko im?
Filmy czy w ogóle sztuka to taki plaster na duszę. Jak jest wszystko dobrze, to my, ludzie, którzy się tym zajmują, możemy opowiedzieć jakąś ciekawą historię przy ognisku, jak to się dzieje już od tysięcy lat. Na co dzień są ważniejsze zawody: lekarze, nauczyciele, policja, która strzeże bezpieczeństwa i porządku, więc powinni być dobrze opłacani, bo jakość cywilizacyjna państwa zależy od nich.
A rząd PiS-owski, tak jak i niestety większość wcześniejszych ekip, myśli tylko o sobie. Jestem liberałem, ale nie mam partii, z którą bym specjalnie sympatyzował. Jestem za normalnością. A przynajmniej za nie łamaniem Konstytucji.
Polacy chcą normalności, ale wspierają PiS, choć im jej nie daje?
Nie sądzę, żeby po stronie ludzi głosujących na PiS byli ludzie nieinteligentni, to raczej zagubieni idealiści, którzy być może o czymś nie wiedzą, albo inaczej odbierają to, co się dzieje.
I mam nadzieje, że ta buta i brak profesjonalizmu, które nam władza funduje, te sprzeczne apele Morawieckiego, Szumowskiego, Sasina spowodują, że uczciwi, ale wprowadzeni w błąd wyborcy PiS-u wreszcie spostrzegą, że to nie jest władza marzeń.
I że to będzie koniec tych nieudolnych rządów. Bo 500+ przecież na pewno już zostanie. Mam wielką pretensję do poprzednich ekip, o to zaniedbanie, o niemyślenie o socjalnym wsparciu społeczeństwa. Opinia, którą się dziś czasem słyszy: "Tamci kradli i ci kradną, ale przynajmniej się z nami dzielą" nie napawa zbytnim optymizmem, ale wierzę, że kiedyś dorośniemy do normalności.
W naszym kraju zakłada się z góry, że człowiek jest nieuczciwy i dopiero musi udowadniać, że jest inaczej. W cywilizowanym świecie jest odwrotnie, człowiek jest podejrzany dopiero wtedy, kiedy złapie się go na nieuczciwości.
To genetyczna przypadłość bezinteresownej polskiej zawiści, którą już dawno Wańkowicz opisał jako kundlizm.
Tak czy inaczej, wierzę, że dni PiS są policzone.
Serial "Mały Zgon" jest dostępny w Playerze i na NC+GO