Tomasz Bagiński, producent kreatywny serialu "Wiedźmin" Netfliksa, East News
Zaczęło się od opowiadania wysłanego na konkurs w miesięczniku "Fantastyka" w 1986 r. Debiut prozatorski Andrzeja Sapkowskiego nie wygrał (zdobył trzecią nagrodę), ale dał 38-latkowi zajmującemu się handlem zagranicznym wiatr w żagle. Sapkowski pisał kolejne opowiadania, powstał pięcioksiąg, wkrótce o "Wiedźmina" upomniał się świat gier, kino i telewizja.
Od samego początku bacznym obserwatorem przygód Geralta z Rivii był Tomasz Bagiński. Gdy "Wiedźmin" zdobywał serca czytelników "Fantastyki", Bagiński miał 10 lat i nie mógł przypuszczać, że kiedyś drugie tyle spędzi w świecie Sapkowskiego od strony zawodowej. Bo choć Netflix ogłosił swoją adaptację opowiadań i sagi o Wiedźminie dwa i pół roku temu, to Bagiński dużo wcześniej zabiegał o przeniesienie Geralta z kart powieści na ekran.
Kilka tygodni przed premierą bodaj najbardziej oczekiwanego serialu Netflixa (20 grudnia), Tomasz Bagiński opowiedział WP, czy po tylu latach zawodowego zaangażowania "Wiedźmin" go jeszcze nie zmęczył? Czy musiał hamować amerykańskich scenarzystów, którzy nie znali wcześniej prozy Sapkowskiego i chcieli wdrażać pomysły niezgodne z pierwowzorem? Jak ważne były dla niego polskie wątki - aktorzy, lokacje – w produkcji, która ma trafić w gusta międzynarodowej widowni?
Jakub Zagalski: Pierwszy kontakt z "Wiedźminem" miałeś za sprawą opowiadań w "Fantastyce". Minęło ponad 30 lat, a ty z fana stałeś się współtwórcą ekranizacji Netflixa. Co po tym wszystkim czujesz, myśląc o Geralcie z Rivii? Jest w tym jeszcze pasja, czy już tylko praca, obowiązek?
Tomasz Bagiński, producent kreatywny serialu "Wiedźmin" Netflixa: Wszystkiego po trochu. "Wiedźmin" Sapkowskiego to dalej jest świetna, wartościowa literatura, którą raz na jakiś czas warto sobie przypomnieć. A jednocześnie te książki stały się dużą częścią mojego życia. W znaczeniu zawodowym siedzę w tym od kilkunastu lat. Moje pierwsze animacje do gry "Wiedźmin" powstawały, jeśli mnie pamięć nie myli, w 2006 r.
A kiedy zaczęła się twoja praca nad ekranizacją?
Pierwsze listy, które wysłałem do Andrzeja Sapkowskiego w tej sprawie, to był chyba 2010 r. Od tego się zaczęło. Ale to nie oznacza, że już wcześniej nie chciałem podejść do "Wiedźmina" od strony filmowej. Był pomysł na pełnometrażowy film, powstawały scenariusze. Wtedy jednak się to skonkretyzowało.
Pomyślałem: "Dobrze, spróbujmy". Korespondowaliśmy z Andrzejem, później zaczęliśmy się spotykać. Od słowa do słowa, od rozmowy do rozmowy, udało się powoli dojść aż tutaj.
Wszyscy pamiętamy, jak skończyła polska ekranizacja "Wiedźmina" z Michałem Żebrowskim w roli głównej. Ty uderzyłeś ze swoim pomysłem za ocean i w końcu projektem zainteresował się Netflix.
Netflix włączył się ponad dwa lata temu, a wraz z nim Lauren (Hissrich – dop. JZ). Potrzebowaliśmy mocnego, doświadczonego showrunnera, a Lauren jest pod tym względem fantastyczna (produkowała m.in. seriale "Daredevil", "The Umbrella Academy", "The Defenders" – dop. JZ). Poza tym bardzo spodobał jej się materiał źródłowy. Ale co ważniejsze, przedstawiła bardzo ciekawy sposób opowiedzenia tego materiału.
Od początku podkreślaliście przywiązanie do książek Sapkowskiego, ale serialowy "Wiedźmin" nie będzie chronologiczny – najpierw opowiadania, później saga. Lauren mówiła nam o tym na planie w Ogrodzieńcu.
Oczywiście, adaptacja serialowa rządzi się swoimi prawami. Nie wszystko da się zmieścić, szczególnie w pierwszym sezonie, poza tym nie wszystko musi się tam znaleźć. Docelowo chcemy opowiedzieć dłuższą historię. Począwszy od sagi, historia toczy się wielotorowo. To dalej jest opowieść o Geralcie, ale mamy też wątek Ciri i Yennefer. Każdej z tych postaci trzeba poświęcić odpowiednio dużo uwagi.
Miałeś być jednym z reżyserów "Wiedźmina", ale skończyłeś jako producent wykonawczy. Mówiłeś nam już wcześniej, że dzięki temu zająłeś pozycję strategiczną, zamiast po prostu dostarczać odpowiednią liczbę ujęć. Co ta zmiana oznaczało dla ciebie w praktyce?
Jedną z głównych ról producenta wykonawczego, czy kreatywnego, to patrzenie na wszystko z dystansu. "Wiedźmina" kręciło kilku różnych reżyserów, każdy miał swój dwuodcinkowy blok (wyjątkiem są dwa ostatnie epizody – JZ). Bywało tak, że kręcono różne materiały w tym samym czasie w zupełnie innych miejscach, a reżyserowie nie zawsze mieli ze sobą kontakt. Nie było między nimi tej bliskiej komunikacji. Jako producent musiałem synchronizować ich pracę i sprawdzać, czy wszyscy opowiadają tę samą historię.
Znasz "Wiedźmina" od ponad 30 lat i podejrzewam, że byłeś najlepiej obeznany w tym świecie z całej ekipy. Miałeś takie momenty, że patrzyłeś na zagranicznych kolegów i myślałeś sobie: "Oni tego nie czują"?
Takie momenty były na bardzo wczesnym etapie. Kiedyś praca nad serialem wyglądała inaczej, zaczynało się od pilota, stopniowo wchodziło się do nowego świata. A teraz często kręci się od razu cały sezon. I to też jest proces edukacyjny. To sytuacja, w której nie tylko ekipa uczy się tego świata. Aktorzy uczą się swoich postaci i coraz bardziej w nie wchodzą.
Lauren S. Hissrich miała pod sobą kilku różnych scenarzystów. Oni też musieli się uczyć "Wiedźmina"?
Tak, ale praca scenarzystów była bardzo zsynchronizowana. Każdy odpowiadał za coś innego, każdy mógł napisać swój odcinek, dać coś od siebie, ale ostatecznie wszyscy razem pracowali nad całą historią. Wzajemnie się poprawiali, żeby to było spójne.
Najwięcej rozmów, docierania się, było na samym początku. Ale z czasem ten właściwy ton został już złapany. A to było dla mnie najważniejsze – żeby gdzieś tam pod skórą wyczuwało się oryginał. Nawet w tych historiach, które są dopisane od zera, gdzie rozszerzaliśmy pewne wątki. Które nie były tak dokładnie czy szeroko opisywane przez Sapkowskiego.
Wchodziłem w ten serial z dużą wiedzą, ale mieliśmy w ekipie też inne osoby mocno zaznajomione z tym światem. Mój asystent Michał, który bardzo mi pomagał, jest w tym jeszcze głębiej niż ja. To jest praca zespołowa i zrobiliśmy, co się dało. A wiadomo, że przy tak dużej produkcji trzeba było czasem pójść na kompromis. To jest nieuniknione, kiedy przepisujemy fantazję na świat rzeczywisty.
Były takie sytuacje, gdy powiedziałeś scenarzystom: "Nie, tego nie możemy zrobić"? Bo coś ci tak zgrzytało, że nie czułeś w tym "Wiedźmina"?
Było coś takiego, gdy na etapie pisania scenariusza pojawiały się sceny na nowo dodane do tzw. kanonu, które wywoływały we mnie wątpliwości. Ale później widziałem je na planie i w połączeniu ze scenerią i tym, co dawali z siebie aktorzy, dostawało to zupełnie nowej energii. Tak mnie to pozytywnie zaskakiwało, że później byłem o wiele bardziej otwarty na kolejne pomysły, kolejne twisty wobec oryginału.
Jest kilka scen ewidentnie spoza kanonu, ale są tak mocne emocjonalne, tak działają na ekranie, że nawet najwierniejsi fani "Wiedźmina" będą w stanie je zaakceptować.
"Wiedźmin" był kręcony głównie na Węgrzech, na Wyspach Kanaryjskich, na krótko przyjechaliście do Polski. W obsadzie również postawiliście na różnorodność, choć udział polskich aktorów był stosunkowo niewielki. Chciałbyś w tym widzieć więcej Polaków? I jak do "Wiedźmina" trafił Maciej Musiał?
Zrobiliśmy dość duże poszukiwania wśród polskich aktorów. Ale z wielu różnych powodów, np. związanych z barierą językową, w pierwszym sezonie jest ich zaledwie kilku. Netflix znał już Maćka z serialu "1983", producenci wiedzieli, że jego angielski jest bardzo dobry, i że jest bardzo dobrze postrzegany w Polsce. Chcieliśmy kogoś takiego mieć.
Miałeś wrażenie, że polscy kandydaci chcieli rolę ze względu na swoje przywiązanie do "Wiedźmina"?
Na pewno były różne motywacje. Wielu aktorów chciało zagrać, ale nie każdy mógł. Czy to ze względu na język, terminy czy brak odpowiedniej roli dla danej osoby. Co będzie dalej? Na pewno będziemy chcieli iść tą ścieżką. Będzie drugi sezon. Chcę zobaczyć w "Wiedźminie" więcej polskich twarzy, zobaczyć więcej polskich krajobrazów. Ale to jest proces.
Ostatnie pytanie, które nurtuje chyba wszystkich fanów książkowego "Wiedźmina" – czy Andrzej Sapkowski widział już serial i wydał werdykt?
Jeszcze nie. Serial został ukończony dosłownie kilka dni temu (rozmawialiśmy pod koniec listopada – dop. JZ). Andrzej od początku mówił, że chce obejrzeć całość, kiedy już będzie gotowa. Kiedyś powiedział bardzo fajną alegorię, że nie będzie oceniał zupy po składnikach przyniesionych ze sklepu.