Baranów. Gmina poświęcona dla Polski., Marcin Łukasik, Money.pl
Oto #HIT2020. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
Sklep spożywczy w małej miejscowości to bardzo ważne miejsce. Tu nie tylko chodzi się po zakupy, tu się rozmawia. Wyjście do sklepu przypomina sesję u terapeuty. Można się wyżalić i dowiedzieć się czegoś.
W Baranowie na Mazowszu takich "poradni" jest coraz mniej. Ostatnio trzy sklepy się zamknęły. Niedobrze, bo ludzie chodzą skołowani, wokół same problemy i mnóstwo niewiadomych.
Jednym ze sklepów, które się jeszcze ostały, jest ten pani Wandy. Szyld: "W. i M. Szymańczak". Stare dzieje.
Obejrzyj: Centralny Port Komunikacyjny. Piotr Malepszak o przyszłości Okęcia
Sklep otworzył 30 lat temu mąż pani Wandy. Męża już nie ma. Pani Wanda wszystko robi sama. A dzieci jakoś nie garną się do tego biznesu.
120 dni
U pani Wandy wszystko jest na swoim miejscu. Towar równiutko ułożony. Jedna ściana w słodyczach. Od podłogi do sufitu czekoladowe mikołaje, jajka niespodzianki, batony, cukierki, ciastka, drożdżówki, wafelki, dżemy, herbatniki.
W rogu gumy do żucia i tabletki przeciwbólowe. Obok na regale słoiki z majonezem, musztardą, gotowe dania, ryby w puszce.
Po prawej stronie nieduża lodówka z mięsami. Podłoga czysta, nigdzie ani drobinki kurzu. Dobra gospodyni nigdy nie próżnuje.
- Trzy udka poproszę, byłam zapisana – mówi klientka. - I słoninę.
- Dziś nie ma słoniny – odpowiada właścicielka sklepu.
Pani Wanda nosi okulary i służbowy fartuch. Ma starannie uczesane włosy. Ostatnio trochę się martwi, bo jak asortyment się nie sprzeda to trzeba będzie go pozbierać z półek i spakować. Wszystkie te mikołaje, batony i słoiczki. Czeka ją całe mnóstwo pracy.
Następnie trzeba będzie rozebrać ladę, regały, lodówkę odłączyć od prądu, a potem zrobić to samo ze wszystkimi sprzętami, ubraniami i drobiazgami, które ma w domu na tyłach sklepu. Spakować i wywieźć. A ogród? Ogrodu nie zabierze. Kwiatków, które nasadziła nie wykopie.
- Mąż na cmentarzu. To największy problem. Nie wiadomo, czy zostanie przeniesiony czy go jednak zostawią – wzdycha.
Tak się złożyło, że ten cmentarz, sklep, dom i wszystko co w nim jest, są na ziemiach gminy, która wedle planów ma w 2027 roku zamienić się w megalotnisko.
Jak tylko rozpocznie się wykupowanie gruntów pani Wanda będzie miała 120 dni na wyprowadzkę.
120 dni, aby zabrać ze sobą to, co zdążyła zgromadzić przez 40 lat życia w Baranowie.
- Pewnie, że jest przykro. Wiadomo, że w końcu przyjdzie ten dzień, ale co ja poradzę? Spakować się, na emeryturę i do widzenia – mów pani Wanda.
- Najbardziej to młodych szkoda. Niektórzy pobudowali się tu niedawno. Jeżeli ich wysiedlą, to jedyne co im zostanie, to kredyty do spłacenia – dodaje.
Pomnik władzy
Pierwsze wzmianki o tym, że rząd planuje budowę portu pojawiły się we wrześniu 2017 roku. Mówiło się, że wszyscy coraz więcej podróżują, a lotnisko Chopina w Warszawie jest za małe, by udźwignąć ruch. Pojawił się więc pomysł, aby zbudować węzeł, który łączyłby ruch lotniczy, kolejowy i drogowy.
Miałby to być taki super-hub, który nie tylko obsłużyłby pasażerów z Polski, ale też z innych krajów, którym zamarzą się dalekie podróże. Ogromne przedsięwzięcie, które stworzy miejsca pracy, napędzi gospodarkę, rozwinie regiony i stanie się wizytówką rządu.
W listopadzie 2017 przyjęto wstępny plan dotyczący budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego "Solidarność". W czerwcu 2018 roku prezydent Andrzej Duda podpisał specustawę.
Dowiedz się: Budowa CPK. Wybrano 6 wykonawców w przetargu o wartości ponad 26 mln zł
Naturalne wydało się, aby port stanął gdzieś między Łodzią a Warszawą. Ówczesny pełnomocnik rządu ds. CPK Mikołaj Wild zarekomendował, by pierwsze łopaty wbito w Baranowie.
- Z początku nikt nie brał tego na poważnie, bo takie deklaracje były już wcześniej. Jeszcze jak rządziła PO to chcieli budować podobny port. Wtedy to się nazywało Centralny Port Lotniczy. Ta sama koncepcja. Tylko, że wtedy skończyło się na uśmiechach, a teraz to odżyło – mówi Stanisław Szlaga, sołtys wsi Stanisławów, która należy do gminy Baranów.
W Stanisławowie mieszka od urodzenia, czyli od 1955 roku. Ma tu dom i gospodarstwo. Jak przyznaje, będzie mu żal to opuszczać, ale stara się nie popadać w rozpacz. Pan Stanisław należy do tych pragmatycznych, którzy w razie tarapatów szukają "planu B".
- Ja to sobie poradzę. Mam rodzinę na około, tzn. w Jaktorowie i Żyrardowie. Ale inni? – pyta Stanisław Szlaga. I podobnie jak pani Wanda najbardziej żal mu młodych, którzy właśnie ukończyli domy.
- Włożyli w to własne siły i pieniądze, a teraz muszą to wszystko rzucić i zacząć od nowa. Z drugiej strony, wie pan, mieszka tu dużo osób starszych. Żyją w tych swoich chałupach z niskimi emeryturami i gdzie oni pójdą? Kto ich weźmie? Pieniądze, które dostaną za tych pięć hektarów nie wystarczy na mieszkanie – dodaje.
A ceny, szczególnie w miejscowościach w okolicach Baranowa, jak Jaktorów czy Żabia Wola, wrosły nawet pięciokrotnie od czasu, gdy okazało się, że będzie budowa lotniska.
- Tylko czekać, aż pośrednicy zaczną się kręcić – narzeka. - Człowiek chciałby już wiedzieć, ile za jego ziemię wezmą, kiedy będzie musiał ją opuścić. Wtedy mógłby coś z głową zaplanować, ale nie może, bo ustawy nie ma. Każda władza jednakowa, nic nie robi. A człowiek się tylko wkurza.
"Żyjemy jak na wulkanie"
- Wszyscy ludzie mają to samo. Psychiatra pewnie ująłby to w jakąś chorobę. Najpierw jest faza intensywnego szukania domów w internecie. Trwa to na ogół do trzech miesięcy. Potem się macha ręką i wraca do swoich spraw. A potem od nowa – opowiada Jolanta Turowska.
Pani Jolanta mieszka w Baranowie stosunkowo od niedawna. W 2002 roku zaczęła z mężem budowę domu. Zamieszkali w nim cztery lata później.
- Gdy kupowaliśmy ten teren było tu tylko podwórko i stodoła. Majstrzy postawili dom, a mąż sam wszystko wykończył. Ciężko zliczyć, ile to wszystko nas kosztowało – opowiada.
Dom jest nieduży, nie ma pięter ani schodów. Pani Jolanta przyznaje, że został zbudowany pod jej potrzeby. Taki w sam raz, by zamieszkać w nim na starość.
- Wcześniej mieszkaliśmy w Milanówku, ale nawet Milanówek zrobił się za ciasny. Zaczęło się robić tak, że przychodził inwestor, kupował teren i dzielił go na małe działki, a potem sprzedawał "warszawce". Nie podobało nam się to – wyjaśnia.
Pani Jolanta pokazuje nam ogród. Chętnie opowiada o jabłoniach i gruszach. Nie pozwala się fotografować. Przyznaje, że tu czuje się szczęśliwa. Gdyby okazało się, że zostanie wysiedlona, to chciałaby zamieszkać w podobnym domu.
- Na spotkaniu z ministrem Wildem powiedziałam, że nikt mi nie da już kredytu. Zapytałam, czy za odszkodowanie, jakie dostanę, uda mi się kupić podobny dom. Minister odpowiedział, że nie może mi tego zagwarantować.
Lista niejasności jest długa. Nie wiadomo, za ile zostaną wykupione ziemie, kiedy ruszą wykupy i które ziemie zostaną nimi objęte. Nikt też nie wie, czy rząd weźmie na siebie dodatkowe koszty, jak koszty przeprowadzki czy wynajmu mieszkania na czas budowy nowego domu.
- To kolejna bajka. Nic co zostało obiecane, nie zostało spełnione. Spółka CPK powstała z opóźnieniem, rozporządzenia o zabezpieczeniu gruntów pod budowę nie ma do teraz. Nikt nas o niczym nie informuje. Nie dostaliśmy odpowiedzi na żadne z wysłanych pism. Więcej dowiaduję się u fryzjera czy u wnuka na angielskim. To jest lekceważenie. Żyjemy jak na wulkanie – mówi pani Jolanta.
Jak zauważa, do tego dochodzą wątpliwości odnośnie wydatków na przyszłość. Nie ma pewności, jak planować niektóre inwestycje, by później nie okazało się, że były to pieniądze wyrzucone w błoto.
- Mamy ogrzewanie na gaz. Butla kosztuje kilka tysięcy złotych. Najlepiej kupić ją w sezonie, gdy jest najtaniej np. w maju. I teraz mam kupić na następną zimę czy nie? Bo jak mnie wyrzucą stąd, to gazu ze sobą nie zabiorę. To są takie niewygody życia codziennego.
Ale pani Jolanta jest dociekliwa. Lata pracy w zawodzie prawnika zrobiły swoje. Ludzie mówią, że jak przyjeżdżał minister Wild to tylko pani Jolanta potrafiła zadać pytania, które stawiały ministra pod ścianą.
- Chcą uprościć procedury, aby móc wejść na teren w celu niwelacji. Nikt nie wie, co to znaczy, ale podobno mamy się nie przejmować. Nie wiemy, czy ma być uproszczone wydawanie decyzji lokalizacyjnej czy środowiskowej. Ale jedno jest pewne, że my nie będziemy mogli od tych decyzji się odwołać. To zamyka nam ścieżkę.
Pani Jolanta narzeka, że ze wszystkiego robi się tajemnicę, a wszyscy politycy i urzędnicy związani z budową traktują mieszkańców Baranowa jak ludzi drugiej kategorii.
- Raz na spotkaniu tak się wkurzyłam, wzięłam mikrofon i mówię: ludzie szanujcie nas, to, że tu jest wieś, nie znaczy że mieszkają tu same chłopki roztropki – mówi pani Jolanta.
I dodaje: - Usłyszałam, że musimy się poświęcić, że tak trzeba dla Polski. Ale przecież my też jesteśmy Polską.
Za żadne pieniądze
- Budowa lotniska a wykup ziemi to są dwie osobne kwestie. Ja panu mówię, że wykup może będzie, zaś lotnisko nie powstanie – opowiada Adam Żaboklicki.
Siedzimy przy stole w kuchni. Poza panem Adamem są jego 80-letni rodzice: pani Anna i pan Włodzimierz.
Żabokliccy to typowa wielopokoleniowa rodzina, która żyje w dużym wielopokoleniowym domu. Sprowadzili się do Baranowa w 1965 roku.
Czytaj: Mikołaj Wild pokieruje CPK. "Jest polityczna zgoda"
- Pracowaliśmy w służbie rolnej, ja jako zootechnik a mąż jako agronom. Z początku byłam załamana, potem poczułam, że to moje miejsce na ziemi – opowiada pani Anna.
- Ja dziś sam prowadzę gospodarstwo. Dobrze mi tu. Mam rynek na swoje produkty, giełdę owocowo-warzywną, nawet na soję znajduję chętnych. Nie przyjmuję do wiadomości, że miałbym się stąd wyprowadzić – dodaje pan Adam.
Dopytuję go, skąd przekonanie, a w zasadzie pewność, że lotnisko nie powstanie, choć i tak miałoby dojść do wykupu ziemi.
- Mamy rząd, który prowadzi politykę pt. "czego to my nie zrobimy". Przekopiemy Mierzeję, zrobimy tysiąc aut elektrycznych, wybudujemy lotnisko… na terenach zalewowych – tłumaczy Żaboklicki.
Teren, na którym ma powstać port, obejmuje 7,5 tys. hektarów. Mieszka na nim zaledwie 5 tys. ludzi. Żaboklicki przyznaje, że mała gęstość zaludnienia może być jednym z argumentów za budową CPK w tym miejscu. Drugi argument to komunikacja. Blisko stąd do autostrady, działa wiele połączeń kolejowych.
- Sęk w tym, że mieszka tu tak mało osób, bo nie można się tu budować - wyjaśnia pan Adam. - Mamy w okolicy cztery rzeki, które są dopływami Bzury. Każda z nich potrafi się rozlać po 300 metrów. Nie mamy w ogóle spadków terenu, są za to czarne ziemie pobagienne.
Grunty rolne pozostały po dawnej Puszczy Jaktorowskiej. Niegdyś był to ogromny kompleks, który zajmował 90 tys. hektarów. Żyły tu ostatnie stada turów, zanim ten gatunek wyginął.
Ten teren nie ma szczęścia. Najpierw przyszli ludzie, którzy osiedlili się i zużyli zasoby, pozostawiając nieduży skrawek puszczy. A teraz przyszedł rząd, który chce usunąć tych, którzy zapuścili tu korzenie.
- Te tereny nadają się pod uprawy, ale nie pod budowy. Więc tak, wykupią ziemię, zabetonują kawałek, po czym stwierdzą, że nic z tego nie będzie – zaznacza.
Żabokliccy martwią się jeszcze o jedno: o ewentualne pieniądze i o to, jak je podzielić żyjąc w wielopokoleniowym domu.
- My się tu pozabijamy w rodzinie, bo każdy będzie chciał inaczej je wydać – tłumaczy Adam Żaboklicki.
I dodaje: - Poza tym, nie wiadomo, czy my je w ogóle dostaniemy. Część może od razu, część w ratach. Za to nic w okolicy nie kupimy, bo wszystko zdrożało. Może starczy na pójście do bloku i przeżycie. Ale ja tak nie chce. Mnie nie interesują pieniądze, nie wyprowadzę się stąd, to kabaretowy pomysł.
Tymczasem były pełnomocnik ds. budowy portu Mikołaj Wild został prezesem spółki celowej CPK. Zarówno Wild, jak i inny członkowie zarządu, mają teraz sporo pracy. 130 instytucji i firm złożyło bowiem ponad 9 tys. uwag do założeń nowego lotniska. Ich analiza potrwa do końca lutego.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl