Nanga Parbat nazywana jest "górą-mordercą". To na jej stokach zginął Tomek Mackiewicz, Getty Images
Martyna Kośka: Zapytam przewrotnie: po co kolejna książka o górach?
Katarzyna: Ale nasza książka nie jest o górach! Nie jest o himalaistach. Jest o życiu po tym, gdy himalaista – czyjś ojciec, mąż – z tej wyprawy nie wróci.
Joanna: W styczniu 2018 r. Tomek Mackiewicz i Elizabeth Revol potrzebowali pomocy w zejściu z Nanga Parbat. Wtedy dowiedziałam się z Facebooka, że Mackiewicz jest byłym mężem mojej koleżanki z dzieciństwa, Joanny Kondrackiej, i ojcem dwójki jej dzieci. Ten osobisty element sprawił, że bardzo się w tę historię zaangażowałam. Czytałam wszystko na temat Mackiewicza i akcji ratunkowej.
Znalazłam wywiad, którego kilka lat wcześniej udzielił. Opowiadał, jak bardzo kocha wspinaczkę i wolność, jaką dają góry. I jak bardzo kontrastują one z powrotem do domu i monotonną codziennością, w której komornik ściga go za niezapłacone elementy.
To było coś, co mnie – mamie trójki dzieci – nie mieściło się w głowie. Jak rodzic może przedkładać swoją pasję i własne potrzeby ponad tak elementarne sprawy jak zapewnienie dzieciom dobrego życia? Jak może zrzucać na partnerkę wszystkie obowiązki związane z ogarnianiem rzeczywistości?
Zapytała ją pani o to? I o to, czy akceptowała jego wyjazdy?
Joanna: Ale co to znaczy "akceptowała"? Nie na każde pytanie da się odpowiedzieć jednoznacznie "tak" lub "nie", nie wszystko w życiu jest zero-jedynkowe. Joanna w tych kilku rozmowach, które przeprowadziłyśmy, akcentowała to, co było między nimi dobre, ważne. Mówiła, że Tomek był bardzo dobrym i opiekuńczym ojcem.
Zawsze brakowało im pieniędzy, ale przecież nie tylko one są w życiu ważne.
Tomek mógł liczyć na Joannę w trudnych chwilach. Gdy z Markiem Klonowskim zdobywali Mount Logan w Ameryce Północnej i skończyło się im jedzenie, zorganizowała dla nich zrzut żywności. Stanęła na rzęsach, by ich ratować, choć sama była w zagrożonej ciąży.
Ze wszystkich waszych rozmówców i rozmówczyń to właśnie była żona Mackiewicza nosiła najświeższą ranę po stracie bliskiego. To była najtrudniejsza rozmowa?
Joanna: Była trudna, ale z innych powodów. Joanna jest pracującą samotną matką dwójki dzieci. Łapałyśmy się w biegu na półgodzinne rozmowy, więc praca nad tym rozdziałem była "rwana".
I jest moją znajomą, więc było mi trudno się zdystansować.
Czy trudno było namówić rodziny zmarłych himalaistów do zwierzeń?
Katarzyna: Ja rozmawiałam głównie z ich dziećmi. Na przykład z Witoldem Jankowiakiem, którego ojciec Piotr w 1987 r. zginął na Denali. I z Jerzym Kołakowskim, którego ojciec, Jerzy, zginął rok później schodząc z Makalu.
Dorosłe dzieci rozmawiały bardzo chętnie. Miałam wręcz wrażenie, że w ten sposób nawiązują jakąś więź z nieobecnymi ojcami. Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że decyzje ojców – bo w moim przypadku to byli sami mężczyźni – wywarły na życiu dziecka ogromne piętno.
Rozumieją pasję, która pchała ich rodzica w góry, ale bardzo różnie przeżywają stratę lub nieobecność tego rodzica w ich życiu.
W jaki sposób?
Katarzyna: Ktoś dzieciństwo bez ojca przypłacił depresją, ktoś inny żyje ojcowską pasją. Jeden z bohaterów chodzi po górach szlakami, które niegdyś przemierzał jego tata, bo w ten sposób czuje, że się do niego zbliża.
Bardzo trudno było mi natomiast zachęcić do rozmów wdowy. Odmawiając wyjaśniały, że nie chcą wracać do tamtych wydarzeń albo że ich życie nie jest na sprzedaż. Jedna napisała, że chce żyć swoim życiem. Że nie jest tylko wdową po swoim mężu, że też ma osiągnięcia w górach.
Myślę, że niektóre odmawiały, gdyż były pewne sprawy, o których nie chciały mówić głośno.
Czy w związku z tymi odmowami nie powstał któryś z rozdziałów, który planowałyście?
Joanna: Bardzo zależało mi na rozdziale poświęconym Celinie Kukuczce. Przedstawiłam jej swoją propozycję przez telefon. Obiecała się zastanowić, ale ostatecznie odmówiła. Nie mam żalu, myślę zresztą, że mogło to wynikać z tego, że opowiadała swoją historię już wiele razy. Że zwyczajnie miała dość.
To jedyny z zaplanowanych przeze mnie rozdziałów, który ostatecznie nie powstał.
Wszyscy znajomi Jerzego Kukuczki, pytani o to, jakim był człowiekiem, odpowiadali, że na pierwszym miejscu stawiał rodzinę. Nie przeszkadzało mu zostawiać jej na kilka miesięcy w roku. Ciężko to sobie poukładać.
Joanna: Mnie co innego nie dawało spokoju. W jednej z biografii Jerzego Kukuczki jest taki fragment, że on był w górach, a jego żona leżała na patologii ciąży i w szpitalnym łóżku robiła mu na drutach wełniane skarpetki na kolejną wyprawę. Nie mogę się pozbyć tej sceny z pamięci. Wiem, jak wygląda patologia ciąży i jaki tam panuje nastrój; to nie jest miejsce, w którym kobieta cieszy się swoim macierzyństwem. I w tych złych warunkach szpitala lat 80. ona jest skupiona na tym, by zadbać o komfort i ciepło męża, którego nie ma w kraju, który nie przyjedzie po nią do szpitala, bo jest na drugim końcu świata! Czy naprawdę nie czuła przy tym ani odrobiny złości, zrezygnowania?
Z drugiej strony, może to ją po prostu uspokajało, a ja coś feministycznie nadinterpretuję. Niestety, nie było mi dane zapytać.
"Każda śmierć jest niepotrzebna, ale ta była wyjątkowa" – tak, pani Katarzyno, napisała pani we wstępie do rozmowy z Marcinem Latałłą, synem Stanisława. To jedyna opisana przez was ofiara gór, która nie była himalaistą. Stanisław był operatorem filmowym, miał nakręcić film ze zdobycia Lhotse.
Katarzyna: Stanisław był bardzo uzdolnionym operatorem filmowym. Zagrał również bardzo dobrze ocenianą rolę w filmie Krzysztofa Zanussiego "Iluminacje". To był kultowy film, na który pod kinami ustawiały się kolejki, nie tylko zresztą w Polsce.
Latałło zginął w 1974 r. podczas wyprawy Polaków na Lhotse. Jego syn, Marcin, również jest filmowcem. W 1996 r. nakręcił film "Ślad", w którym próbuje zrozumieć, po co ojciec poszedł w te góry. Przedstawił ojca jako człowieka, który musi nieustannie coś wielkiego przeżywać, żyje w wielkim napięciu emocjonalnym, chce sobie i innym coś udowodnić.
Marcin dowiedział się, że propozycję towarzyszenia himalaistom na ośmiotysięczniku dostało kilku innych filmowców, ale tylko jego ojciec nie odmówił. Poszedł, bo w wysokich górach mógł spełnić swoją potrzebę ekstremalnych przeżyć.
Nie musiał wchodzić tak wysoko jak doświadczeni wspinacze – przecież to był jego pierwszy wyjazd w Himalaje! Nie dość jednak, że poszedł, to jeszcze wziął na plecy dwa razy większe obciążenie niż pozostali. Oprócz zwykłego ekwipunku targał jeszcze sprzęt filmowy.
Czy Marcin miał o to żal do ojca? O to, że - choć mógł tyle fajnych rzeczy zrobić tu, na nizinach, to jednak poszedł w te góry, których nie znał?
Katarzyna: Żalu o wybory rodziców nie miał ani Marcin, ani żaden z moich rozmówców. Marcin rozumiał, że jego ojciec miał nieustanną potrzebę przeżywania i rozumiał powód, dla którego pojechał w Himalaje. Mimo to nie wahał się zadawać pytania o celowość pewnych działań.
Porównał himalaistów i korespondentów wojennych. Jedni i drudzy ryzykują życie. Mają świadomość, że mogą nie wrócić. Tylko o ile jeden spełnia tylko swoje marzenia, to dzięki drugiemu ludzie dowiadują się czegoś o miejscach, w których dzieje się jakaś tragedia. Korespondent robi coś ważnego dla świata, a czy świat ma jakiś pożytek z tego, że ta czy inna wyprawa zdobędzie ośmiotysięcznik nową drogą?
Właśnie, „spełnia swoje marzenia”. Himalaizm to egoistyczna pasja.
Katarzyna: Tak, to prawda. Marcin nie ma więc żalu do ojca. Ale w jakiś sposób nazywa jego zachowanie egoistycznym.
A nie ma żalu do członków wyprawy o to, że ojca zostawili z tyłu, choć był amatorem? Przecież wiedzieli, że potrzebował asysty.
*Katarzyna: *Przekonuje, że nie chowa do nikogo urazy, bo ojciec wiedział co robi, idąc tak wysoko. Znał swoje możliwości, wiedział, że są trudne warunki. Andrzej Zawada, kierownik wyprawy, polecił Tadeuszowi Piotrowskiemu, jednemu z najwybitniejszych polskich himalaistów, by opiekował się Staszkiem. Piotrowski zapewnił, że nie zawiedzie i ta obietnica zachowała się na archiwalnych nagraniach z wyprawy.
Nie dopilnował. Latałło zamarzł na linie. Towarzysze owinęli go w namiot i pochowali w szczelinie.
Śmierć Staszka była dramatem osobistym również dla Piotrowskiego, bo sąd koleżeński przypisał mu odpowiedzialność za ten wypadek. Został wykluczony na kilka lat z klubu wysokogórskiego i nie mógł się wspinać.
Rozmawiała pani również z Magdą Bieluń, której ojciec Andrzej zginął na Api w Himalajach w 1983 r. Ona się o tym dowiedziała w sposób zupełnie przypadkowy i zły, to nie tak się powinno odbywać.
Katarzyna: Tamtego dnia była z mamą w domu u babci. Zadzwonił telefon. Odebrała 10-letnia Magda. To dzwoniła Hanka Wiktorowska Z PZA; Magda doskonale to nazwisko zapamiętała.
Wiktorowska zapytała, czy domu jest ktoś dorosły. W międzyczasie w drugim pokoju odebrała telefon mama. Chwilę później Magda zobaczyła, jak matka – w czwartym miesiącu ciąży – osuwa się na kanapę. Podbiegła ciocia, zabrała jej słuchawkę i krzyczała: "ale jak to Andrzej nie żyje? Jak nie żyje?". Zrobił się straszny hałas, wszyscy biegali, skupili się na tej matce w ciąży, telefonie, krzykach, a Magda została w przedpokoju z telefonem przy uchu i moim zdaniem stoi tam do dziś.
Ona psychicznie nigdy stamtąd nie wyszła, nie zamknęła rozdziału ze śmiercią ojca. Jest jej trudno, gdyż ciała Andrzeja Bielunia nigdy nie odnaleziono.
Magda do dziś ma nadzieję, że ukrył się w jakimś klasztorze, bo wspominał, że chciałby się na jakimś czas zaszyć w takim miejscu. Targają nią różne emocje: chciałaby zobaczyć ciało ojca, a jeśli to niemożliwe, to przynajmniej zobaczyć górę, na której zginął. Wierzy, że to jej pomoże poukładać różne sprawy w życiu.
Powiedziała mi, że nie wyszły jej trzy poważne związki. Żaden z tych mężczyzn nie był w stanie dorównać jej ojcu.
Magda ma żal, że zaginęła pamięć o Andrzeju Bieluniu. Próbuje przywrócić pamięć o nim: zorganizowała prelekcję z wystawą zdjęć, ma nadzieję zorganizować wyprawę na Api, w której wezmą udział znani himalaiści.
Katarzyna: Choć minęło 37 lat, Magda "żyje" ojcem. Zaplanowała, że na pięćdziesiąte urodziny, czyli w 2026 r., pojedzie na Api. Nie jest himalaistką, więc sama nie wejdzie na szczyt, to będzie trekking.
Może po tym wreszcie wyjdzie z tamtego przedpokoju i znajdzie w sobie siłę, by odłożyć telefon? Proszę mi wierzyć: gdy słuchałam jej historii, miałam gęsią skórkę i potrzebowałam czasu, by ochłonąć.
Pani Joanno, a która z opisanych historii najbardziej utkwiła pani w pamięci?
Joanna: Domyślałam się, że mnie pani o to spyta, więc zrobiłam sobie rachunek sumienia – ale i tak nie jestem w stanie odpowiedzieć.
Każda z przeprowadzonych rozmów była wyjątkowym spotkaniem, a niemal każdy rozmówca wart był szerszego opisania. Przykładowo, zadzwoniłam do Ewy Juszkiewicz z Wrocławia, która wspinała się jako młoda dziewczyna. Miała wypowiedzieć się w kilku zdaniach jako przyjaciółka rodziny, którą opisywałam, a gdy tak rozmawiałyśmy, z trzech zdań zrobiło się znacznie więcej i wyrosła na samodzielną bohaterkę książki.
Opowiadała swoje historie z gór. Powiedziała, że dla niej i jej męża było jasne, że gdy pojawi się dziecko, ona przestanie się wspinać. Zapytałam więc, czy pamięta swoją ostatnią drogę wspinaczkową, bo wyobraziłam sobie taką romantyczną scenę, że oto przed ślubem lub krótko po nim wchodzą symbolicznie na jakąś górę i mówią: "to koniec, tak to zapamiętamy". Już widziałam w książce ten opis!
A pani Ewa mówi, że czegoś takiego nie było, bo wspinała się do siódmego miesiąca ciąży. Pytam, "ale jak to, z dużym brzuchem się pani wspinała?". Zdziwiło ją to moje zaskoczenie, więc odpowiedziała pytaniem na pytanie, jak by to było najbardziej oczywiste pod słońcem: "a pani by nie jeździła rowerem w ciąży?". Ja na to, że to jednak co innego, bo w czasie wspinaczki wystarczy, że poleci kamień i wspinającej się nic się nie, ale może stracić dziecko. To naprawdę nie jest to samo, co jazda na rowerze!
Każda z nas trwała przy swoim, więc na koniec zapytałam, czy z perspektywy czasu nie zmieniła jednak zdania i nie uważa, że to było ryzykowne. Zastanowiła się i tak półgębkiem odpowiedziała: "no może rzeczywiście było to t r o c h ę nierozważne".
I to też jedyna himalaistka, o której panie pisałyście.
Joanna: No nie, była jeszcze Ewa Panejko-Pankiewicz, czyli "Mała Ewa".
Ale poza nią wszyscy bohaterowie to ociekający testosteronem faceci, którzy biorą urlop od życia i jadą w te góry.
Joanna: Nie do końca tak należy to oceniać, bo proszę pamiętać, o czym jest ta książka: to zapis rozmów z bliskimi himalaistów. Bohaterkami są wdowy i dzieci. W jednej z recenzji przeczytałam, że "to najgorsza książka o himalaizmie, jaką czytałam". Ale powtórzymy: to nie jest książka o himalaistach.
Czy po tych rozmowach wiecie, co pcha ludzi w góry i co pcha głównie kobiety w ramiona partnerów, którzy nierzadko żyją od wyprawy do wyprawy?
Joanna: Miłość, a co innego? Myślę, że w pewnym sensie w obu przypadkach.
Katarzyna: Pytałam o to moich rozmówców. Instruktor wspinania Marcin Kantecki i himalaista Michał Kochańczyk tak mi wyjaśnili genezę tych związków:
Dziewczyny poznawały chłopaków w klubach wspinaczkowych. Wspinacze to bardzo interesujący ludzie: tajemniczy, z pasją, dobrze zbudowani, niezależni, trochę trudni. Nie da się w nich nie zakochać! Zaczynali się spotykać, podróżować, wspólnie wspinać, później były zaręczyny, śluby, dzieci. One ze wspinaczki rezygnowały, oni – ani myśleli! "Bo przecież wiedziałaś, z kim się wiążesz" – mówili.
Joanna: Z tym że to się zmieniło. W latach 70. i 80. kobiety – przecież nie tylko Wanda Rutkiewicz – też osiągały sukcesy w wysokich górach, ale jednocześnie dla większości takich par z klubu wysokogórskiego oczywiste było, że gdy pojawią się dzieci, to ona zostanie w domu i będzie gotować krupnik, a on będzie się realizować na szczytach. Teraz proporcje są inne, bardziej wyrównane.
Słynne jest zdanie Aleksandra Lwowa o tym, dlaczego nie wolno się wiązać z himalaistą. "On w którymś momencie się zabije – to tylko kwestia czasu i wytrwałości w dążeniu do celu". W książce przywołujecie panie dane na temat wypraw, z których nie wrócił choć jeden uczestnik.
Katarzyna: Wzięłyśmy pod uwagę czasy wielkich polskich wypraw, czyli lata 1977-1988. Odbyły się wtedy 122 wyjazdy w Himalaje i Karakorum. Wydarzyło się na nich 39 wypadków śmiertelnych. Czyli statystycznie co trzecia wyprawa traciła uczestnika.
Pytała pani, co pcha ich w góry. Teraz już wiem, że tam po prostu rządzą wielkie emocje. Bo żeby być zdobywcą, trzeba być pewnym siebie i mieć wielkie ego. Gdy w jednym miejscu jest zbyt wielu ludzi z tym wielkim ego, nietrudno o konflikty.
Druga rzecz to to, że dla wdów po himalaistach śmierć mężów nadal jest bolesnym tematem. Choć poukładały sobie życie, nadal uczestniczą w różnych działaniach upamiętniających mężów: przecinają wstęgi, uczestniczą w odsłanianiu pomników im poświęconych. Ciepło mówią o swoich mężach, potrafią żartować, więc wydaje się, że mają ten temat oswojony. A jednak nie: to nadal bolesne rany.
Czy panie w ogóle lubicie góry? Czy wręcz przeciwnie?
Katarzyna: Uwielbiam, ale nie chodzę wyżej niż w Tatry. Doskonale jednak rozumiem, że można zakochać się w górze i tak bardzo chcieć wejść na szczyt, że wszystko inne przestaje mieć znaczenie.
Asia nie lubi gór. Nie zachwycają jej. Bardzo ja denerwuje ta "pasja himalaistyczna" i chyba himalaiści również. Ona była pomysłodawczynią tej książki i tak się dobrałyśmy.
Joanna: Ja czegoś takiego o sobie bym nie powiedziała, choć nie wykluczam, że opinia Kasi na temat mojego stosunku do gór jest prawdziwa.
Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin - dziennikarka od dwudziestu sześciu lat, pracowała m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Dzienniku Polska Europa Świat”, tygodnikach „Newsweek” i „Wprost”, autorka tekstów i książek o tematyce społecznej. Kocha Tatry, rozumie, że można zaniemówić na widok góry.
Joanna Sokolińska - socjolożka z wykształcenia, reporterka z zawodu. Przez 20 lat była związana z „Gazetą Wyborczą", jako dziennikarka, redaktorka i reporterka. W „Wysokich Obcasach" pisała portrety kobiet zmagających się z codziennością i felietony o rodzicielstwie. Jej książkowym debiutem była powieść kryminalna pt. Trzewiczki Matki Boskiej.
Książka "Rodziny himalaistów" ukazała się w 2020 r. nakładem Wydawnictwa WAB (Grupa GW Foksal)