Kamil Fejfer , 9 kwietnia 2021

Polski Nowy Ład - kto za niego zapłaci

Mateusz Morawiecki / fot. Adam Warżawa, PAP

Podatki – to słowo elektryzuje każdego. Pojawia się również w Nowym Ładzie przygotowywanym przez rząd Mateusza Morawieckiego. Na razie dominują spekulacje, ale bogaci powinni się raczej pogodzić z tym, że zapłacą więcej.

W drugiej połowie marca "Super Express" zapytał Polaków, co sądzą o podwyżce podatków dla zamożnych. Precyzyjniej - czy osoby zarabiające powyżej 10 tysięcy złotych brutto (a więc powyżej 120 tysięcy rocznie) powinny więcej dorzucać się do wspólnej kasy.

Sondaż wywołał burzę. Zobaczmy więc, co to znaczy w Polsce być zamożnym, ile podatków płacą (i płacili) zamożni w innych krajach oraz dlaczego w ogóle bogaci mieliby płacić większe podatki niż biedniejsi.

Podatkowa rewolucja - czekając na szczegóły

Obecnie w Polsce mamy do czynienia z dwoma tak zwanymi progami podatkowymi. Kwota wolna od podatku to obecnie 8 tysięcy złotych rocznie. Oznacza to, że jeżeli tyle zarobimy w ciągu roku, to od tych pieniędzy fiskus nie potrąci nam podatku. Podatek pobierany jest dopiero od dochodu przekraczającego tę sumę.

Z kolei, jeżeli nasz dochód roczny wyniesie do 85 528 zł, to zapłacimy od niego 17 proc. podatku (oczywiście nie zapłacimy ani złotówki od dochodu do 8000 zł). To tak zwany pierwszy próg podatkowy.

Wszystkie pieniądze zarobione powyżej tej kwoty (drugi próg podatkowy) będą opodatkowane w wysokości 32 procent. Przynajmniej teoretycznie, ponieważ w Polsce istnieje sposób na uciekanie przed progresją.

Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki. Kadr ze spotu PIS promującego Polski Nowy Ład

Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki. Kadr ze spotu PIS promującego Polski Nowy Ład

Źródło: Materiały prasowe

Jaki? Polacy obniżają opodatkowanie przez zakładanie działalności gospodarczej, którą opodatkowuje się inaczej niż np. umowę o pracę. To powoduje, że nasz system podatkowy jest kuriozum na skalę europejską, a być może również światową - zamożni płacą u nas relatywnie niższe podatki niż biedniejsi.

W zapowiadanym przez Prawo i Sprawiedliwość Nowym Ładzie pojawia się propozycja podatkowej rewolucji. Program w specjalnym spocie wideo promowali Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki.

Oficjalnego stanowiska, jeśli chodzi o nowy system jeszcze nie ma. W kuluarach mówiło się jednak o podniesieniu kwoty wolnej ze wspomnianych 8 tys. zł do 30 tys. złotych rocznie (dopiero w ostatni czwartek minister finansów stwierdził, że będzie to raczej niższy poziom i nie od razu).

Trzymając się tych "spekulacyjnych" 30 tys. złotych, oznaczałby to, że od dochodu 2,5 tys. zł miesięcznie nie byłby pobierany żaden podatek. Jednocześnie partia rządząca mówi o emeryturach wolnych od podatku do 2,5 tys. zł. Jednak ten postulat wynika wprost z podniesienia kwoty wolnej (2,5 tys. razy 12 miesięcy daje właśnie 30 tys. złotych).

Na takim rozwiązaniu skorzystałoby około 17 mln Polaków. Korzyść odczuliby ci biedniejsi. Jak jednak zauważyli eksperci, takie podwyższenie kwoty wolnej wiązałoby się z uszczupleniem wpływów do budżetu o około 60 mld złotych rocznie. I w jakiś sposób tę dziurę trzeba będzie załatać.

10 tys. złotych miesięcznie to żadne bogactwo?

Właśnie w kontekście tych nieoficjalnych propozycji "Super Express" zapytał Polaków o podwyższenie podatków dla zamożnych.

Na pytanie: "Jak oceniasz pomysł wprowadzenia dodatkowego progu podatkowego w wysokości 50 proc., dla dochodów powyżej 120 000 zł rocznie", 46 proc. badanych odpowiedziało, że jest to pomysł dobry lub bardzo dobry. Jako zły lub bardzo zły pomysł propozycję oceniło 33 proc. pytanych. W sprawie nie miało zdania 21 proc. ankietowanych.

"Super Express" artykuł zatytułował jednak w sposób wprowadzający w błąd: "Nowy podatek. Państwo zabierze pół pensji. Zaskakujący sondaż".

Po pierwsze – co mogłoby wynikać z tytułu – taka propozycja w ogóle się nie pojawiła ani oficjalnie, ani nieoficjalnie. Państwo więc niczego jeszcze nie zabiera. Po drugie, o czym pisałem w pierwszych akapitach, podatki progresywne nie działają tak, jak sugeruje tytuł.

Nawet jeżeli rząd zdecydowałby się wprowadzić 50 proc. podatku powyżej 120 tys. rocznie, nie oznaczałoby to, że "państwo zabierze pół pensji". Oznaczałoby to, że państwo zabierze pół dochodu powyżej 120 tysięcy.

W hipotetycznym scenariuszu, po wprowadzeniu takiego opodatkowania, jeżeli zarabialibyśmy poniżej tej kwoty, to płacilibyśmy takie podatki, jakie płacimy obecnie. Dopiero każda złotówka powyżej tej kwoty byłaby opodatkowana na 50 proc.

To różniłoby się o 18 pkt proc. od tego, ile bogatsi Polacy płacą obecnie (a przynajmniej ile powinni płacić, jeżeli nie byłoby dziur w prawie umożliwiających unikanie opodatkowania).

Mało tego, Dziennik Gazeta Prawna twierdzi, że plan rządu jest zgoła inny. Nie tyle zamierza on podnieść podatki powyżej 120 tysięcy, a przesunąć drugi próg podatkowy (wynoszący obecnie – o czym już wspomniałem – 32 proc.) ze wspomnianych nieco ponad 85 tys. zł do właśnie 120 tys. Dopiero od każdej złotówki powyżej tej kwoty państwo potrącałoby 32 proc. podatku.

Jednak sondaż tabloidu wywołał sporo dyskusji. Między innymi dlatego, że wielkomiejska klasa średnia uważa często, że owe 10 tys. złotych miesięcznie to żadne bogactwo, a po prostu pieniądze pozwalające na spłatę kredytów i w miarę wygodne życie. Mówią przy tym, że takie pieniądze są porównywalne do zarobków niewykwalifikowanych pracowników na Zachodzie.

Przeciętne miesięczne wynagrodzenie nie mówi wszystkiego

I rzeczywiście, jeżeli przyjrzymy się stawkom w Niemczech, to okaże się, że pensja minimalna (przy przepracowanych około 168 godzinach miesięczne) w przeliczeniu wynosi około 7300 zł brutto.

W Niemczech obowiązują również stawki branżowe. I tak na przykład osoby zatrudnione przy sprzątaniu ulic zarabiają w przeliczeniu ponad 8 tys. zł, sprzątanie wnętrz to pensja w wysokości około 8600 zł brutto. A minimalna pensja wykwalifikowanego dekarza to prawie 11 tys. złotych brutto. Tu jednak pojawia się kilka "ale".

Po pierwsze różnica w sile nabywczej euro i złotówki. Towary i usługi w Niemczech są droższe. Za równowartość 100 euro w Polsce da się kupić znacznie więcej niż w Niemczech. Po drugie: kiedy Niemcy były na naszym poziomie rozwoju gospodarczego, licząc go jako skorygowany o siłę nabywczą PKB na głowę (co miało miejsce około początku lat 90-tych) miały znacznie bardziej progresywne podatki niż my obecnie.

Żeby jednak umieścić kwestię opodatkowania we właściwym kontekście, musimy wiedzieć, jak wygląda zróżnicowanie zarobków w Polsce.

Tak zwane przeciętne miesięczne wynagrodzenie, czyli po prostu średnia krajowa, wynosi teraz około 5200 zł brutto. W przypadku umowy o pracę daje to na rękę 3730 zł. Ale średnią krajową i powyżej zarabia nie więcej niż 30 proc. pracowników w Polsce (ponieważ średnią w górę ciągną najzamożniejsi).

Dlatego wskaźnikiem lepiej oddającym obraz zarobków w Polsce jest tak zwana mediana, czyli kwota dzieląca polskich pracowników na połowy: tych, którzy zarabiają mniej oraz tych, którzy zarabiają więcej.

Najbogatsi bogacą się najszybciej

W 2018 roku (najświeższe dane GUS) mediana wynosiła około 4100 zł brutto, czyli w przypadku umowy o pracę, niecałe 3 tys. zł na rękę.

Jeśli jednak chcemy mówić o progresji podatkowej, powinniśmy się przyjrzeć najzamożniejszym.

Dane Ministerstwa Finansów z 2017 roku wskazywały, że aby załapać się do 10 proc. najlepiej zarabiających Polaków, należało zarabiać miesięcznie 7222 zł brutto. Od tamtego czasu kwota ta z pewnością wzrosła. Zapewne dzisiaj, aby zmieścić się w gronie najlepiej zarabiającej jednej dziesiątej, należy zarabiać około 8 tys. złotych.

Aby załapać się z kolei na górny 1 proc., trzeba było mieć dochód w wysokości co najmniej 22,2 tys. zł brutto. Dzisiaj zapewne wzrósł on do jakichś 24-25 tys.

Średnia dochodowa jednego proc. to… 70 tys. zł. Przynajmniej tak było w 2017 roku. Dlaczego średnia jest tak wysoka, skoro aby złapać się do grupy najbogatszych, wystarczyło zarabiać "jedynie" 22 tysiące?

Ponieważ górny procent jest bardzo zróżnicowany wewnętrznie. Wchodzą do niego zarówno osoby zarabiające owe nieco ponad 20 tys. miesięcznie, jak i takie, które zarabiają kilkaset tysięcy.

Żeby znaleźć się w górnym 0,1 proc. należało zarabiać 95,4 tys. A aby załapać się na 0,01 – 335 tys. brutto.

Zaznaczam – to dane sprzed 4 lat. Trudno powiedzieć, jak dzisiaj wyglądają te przedziały, ponieważ najbogatsi bogacą się najszybciej.

Między innymi z tego powodu istotna jest debata o progresji podatkowej – jeżeli bogaci płacą za niskie podatki, to tempo wzrostu ich dochodów jest znacznie szybsze niż tempo wzrostu pensji klasy średniej.

"Docisnąć śrubę bogatym"

Podobna dyskusja – o progresji podatkowej - tylko odnosząca się do zgoła innych stawek, przetoczyła się przez Stany Zjednoczone w 2019 roku.

Wtedy Alexandria Ocasio-Cortez, członkini Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych z lewego skrzydła Partii Demokratycznej zasugerowała, że najbogatsi Amerykanie powinni płacić… 70 proc. podatku.

Ale jak to 70 proc? Przecież to socjalizm w czystej postaci – zżymali się niektórzy!

No cóż, nie do końca. A jeśli tak rzeczywiście by było, to krajem socjalistycznym były Stany Zjednoczone w latach 50. Wtedy to bowiem w USA obowiązywały górne stawki opodatkowania na poziomie… 92 proc.

Jak zauważa jednak Phillip W. Magness ekspert z wolnorynkowego think tanku American Institute for Economic Research, tak naprawdę najbogatsi wcale nie płacili tyle podatku.

Administracja Dwighta Eisenhowera tak "podziurawiła" prawo podatkowe (wprowadzenie zwolnień, odliczeń i ulg podatkowych), że efektywne opodatkowanie najbogatszych było w rzeczywistości zaledwie ponad czterdziestoprocentowe.

Sam Magness przyznaje jednak, że zanim Eisenhower objął władzę, co stało się w roku 1953, najzamożniejsi Amerykanie płacili 62 proc. podatku powyżej miliona dolarów.

Pomysł wprowadzenia tak wysokich, 70 proc. podatków dla najbogatszych wspierają w Stanach Zjednoczonych nie tylko lewicowi politycy.

Przyklaskuje temu między innymi ekonomiczny noblista Paul Krugman, który w swoim felietonie dla "New York Timesa" stwierdza wprost, że należy "docisnąć śrubę bogatym".

Emmanuel Saez i Peter Diamond (również laureat nagrody Nobla z ekonomii) oszacowali optymalną górną stawkę podatkową w Stanach Zjednoczonych na 73 proc.

Swoje wnioski oparli na koncepcji tak zwanej malejącej krańcowej użyteczności dochodu. Za tym długim wyrażeniem kryje się coś, co dla wielu z nas jest oczywiste: im więcej zarabiamy, tym każda złotówka więcej robi nam coraz mniejszą różnicę.

I kiedy na przykład majątek Elona Muska z dnia na dzień, uszczupla się o miliardy dolarów, to on tego w żaden sposób nie odczuwa. Nie tylko dlatego, że wycena jego majątku jest wirtualna, ale również dlatego, że jego i tak już stać na wszystko.

Jeżeli jednak gospodarstwo domowe Smithów, należących do biedniejszej części amerykańskiego społeczeństwa, nagle straciłoby 10 tys. dolarów, to ich sytuacja życiowa drastycznie by się pogorszyła. Nie ma więc sensu, żeby bardzo bogaci stawali się coraz bogatsi (a przynajmniej nie ma sensu, żeby bogacili się w tempie, w jakim to robią), skoro ich dobrostan spowodowany tym bogaceniem się nie wzrasta. Jest za to spory sens w tym, żeby ciągnąć w górę mniej zarabiających, ponieważ oni odczuwają największą poprawę wraz ze wzrostem dochodów.

A jak sytuacja wygląda w przypadku Polski? Jakie podatki mogliby płacić zamożni?

Z badania dr Pawła Doliglskiego z University of Bristol, członka grupy eksperckiej Dobrobyt na pokolenia wynika, że w Polsce opodatkowanie mogłoby wzrosnąć do około 50 proc. dla zarobków rocznych powyżej 200 tysięcy złotych (osoby mieszczące się w 2-3 proc. najlepiej zarabiających) bez strat dla budżetu.

I to w przypadku samozatrudnionych. W przypadku pracowników zatrudnionych na etat podatek ten mógłby wynosić nawet 58 proc. dla tych samych dochodów!

Ale dlaczego budżet miałby tracić po zwiększeniu podatków? Tutaj kłania się jedna z najsłynniejszych koncepcji ekonomicznych ostatnich dekad, czyli tak zwana krzywa Laffera.

Mówi ona o tym, że istnieje pewien punkt, do którego możemy podwyższać podatki, a po przekroczeniu którego, wpływy budżetowe zaczną spadać, ponieważ pracownicy albo będą ukrywać swój dochód (pracować na czarno, albo "optymalizować" swoje opodatkowanie w półlegalny sposób), albo skrócą czas pracy.

Problem w tym, że choć wielu komentatorów ekonomicznych rzuca krzywą Laffera na lewo i prawo, to trudno o badania, które rzeczywiście pokazywałyby, gdzie znajduje się jej szczyt (czyli miejsce, w którym podwyższanie podatków powoduje spadek wpływów do budżetu).

Jednym z niewielu badań dla naszego kraju jest wspomniane wyżej. Czy da się w Polsce wprowadzić jeszcze wyższy podatek dla osób zarabiających na przykład 100 tys. miesięcznie? Nie dysponujemy takimi danymi.

Kto powinien płacić więcej i w zasadzie dlaczego.

A co ze wzrostem gospodarczym? Czy wyższe opodatkowanie przypadkiem nie będą miały na niego przełożenia?

Cytowany już Paul Krugman przytacza stanowisko amerykańskich republikanów, którzy są za niskimi podatkami dla bogatych. Mówi: "opierają się [Republikanie] na twierdzeniu, że cięcia podatków dla najlepiej zarabiających będą miały dobry wpływ na gospodarkę. Te twierdzenia opierają się na badaniach… no cóż, niczyich".

Na poparcie swojego stanowiska pokazuje wykres, z którego wynika odwrotna korelacja: w czasach, kiedy w Stanach Zjednoczonych podatki dla najbogatszych były najwyższe, najwyższy był również wzrost gospodarczy.

Obecnie, przy bardzo niskich podatkach dla bogatych (i rozjeżdżających się nożycach rozwarstwienia) wzrost jest znacznie niższy niż w latach 70-tych, kiedy górne stawki podatkowe wynosiły 70 proc.

To nie koniec. Badacze David Hope i Julian Limberg z London School of Economics wzięli pod lupę obniżanie podatków (chodzi o ostatnie półwiecze) dla zamożnych obywateli z 18 rozwiniętych gospodarek świata (między innymi: w Austrii, Kanadzie, Niemczech, Francji, Japonii, Szwecji, Wielkiej Brytanii czy USA).

Doszli do wniosku, że obniżanie podatków dla najbogatszych prowadzi do większych nierówności (i grubszych portfeli już zamożnych), ale samo obniżenie opodatkowania nie ma wpływu ani na stopę bezrobocia, ani na wzrost gospodarczy!

Wciąż jednak pozostają dwa pytania: kto powinien płacić więcej i w zasadzie dlaczego.

Jak już wiemy, drugi próg podatkowy najpewniej przeniesie się do poziomu 120 tysięcy złotych rocznie. Obejmie więc najlepiej zarabiające mniej więcej 7 proc. społeczeństwa.

Jednak progów podatkowych można stworzyć więcej – 3, a być może 5. Kolejny, trzeci próg mógłby się znajdować na poziomie właśnie owych 200 tys. złotych (mniej więcej 2-3 proc. najzamożniejszych).

Kolejny można byłoby ustanowić na przykład na poziomie owego 0,1 proc., czyli mniej więcej 100 tys. miesięcznego dochodu. Jeszcze kolejny mógłby obejmować osoby o absurdalnie wysokich dochodach – na przykład te z dochodami powyżej 330 tys. miesięcznie (0,01 proc, najzamożniejszych).

Wydaje się to przesadnym komplikowaniem systemu? Być może, ale świat zna wieloprogowe opodatkowanie. Obowiązywało ono między innymi we wspominanych już Stanach Zjednoczonych.

No dobrze, ale właściwie, dlaczego ktoś miałby płacić procentowo więcej tylko dlatego, że jest bogatszy niż reszta?

Tu trzeba pamiętać o tym, co dzieje się z pieniędzmi z podatków. To prawda, część z nich jest trwoniona na obłaskawianie politycznych sojuszników. Ale jest to znaczna mniejszość podatków.

Większość jest przeznaczana na usługi publiczne takie jak szkoły, służba zdrowia i infrastruktury. A inwestycje w usługi publiczne są inwestycjami o wysokiej stopie zwrotu.

Lepiej jest bowiem przeznaczyć środki na podwyżki dla nauczycieli, którzy wykształcą wielu przyszłych inżynierów i lekarzy, niż na kolejny super samochód super bogatego człowieka.

Zwłaszcza że ten ostatni i tak nie odczuje większej różnicy w swoim życiu, kupując kolejne maserati. A my z kolejnego dobrze wyszkolonego lekarza już tak.