Francis Dean, Getty Images
Dochodzi piąta, ale port we Władysławowie nie śpi. Przed bramą już utworzyła się kolejka samochodów, a co rusz dojeżdżają następne.
W każdym po kilku pasażerów. W większości mężczyźni. W różnym wieku. Z różną grubością portfela, co sugerują marki. Blachy z całej Polski - Bydgoszcz, Wrocław, Warszawa, Lublin, Katowice. Sporo jest też samochodów z lokalnymi tablicami.
Łącznie to ponad 200 osób, które zerwały się w środku nocy lub w ogóle nie spały, by przejechać kilkaset kilometrów i jeszcze przed wschodem słońca wypłynąć na Bałtyk. Nie odstraszyła ich paskudna, jesienna szaruga.
Cel - spróbować swoich sił w starciu z dorszami. Na wędkę.
Straszne słowa: "Połowy zakazane"
Rybołówstwo rekreacyjne, bo tak oficjalnie określa się wędkarskie rejsy morskie, nie są nad Bałtykiem nowością. Co więcej, szczyt swojej popularności mają już za sobą. W 2009 r. – według raportów z kapitanatów portów - na całym polskim wybrzeżu zorganizowano ich około 15 tys. Tymczasem rok 2017 i 2018 zamknęły się liczbą niespełna 6 tys.
- W naszych portach jest około 150 czynnych jednostek zabierających wędkarzy, a kolejne 50 może to zrobić w każdej chwili. Są takie, które wożą 12 osób. Są motorówki zabierające do 6 osób, ale są też kutry zabierające po 20 i więcej wędkarzy. Kilkadziesiąt statków nie pływa ze względu na kryzys dorsza, a przez to mniej chętnych na rejsy – mówi o branży Andrzej Antosik z Bałtyckiego Stowarzyszenia Wędkarstwa Morskiego.
Od stycznia w morze nie wyjdzie żadna z jednostek. Będą stały w portach.
Decyzja podjęta przez ministrów podczas październikowego posiedzenia Rady Unii Europejskiej zakazuje bowiem połowów od 1 stycznia 2020 r. Zakaz dotyczy dorszy ze stada wschodniobałtyckiego. Żeruje ono wzdłuż niemal całego polskiego wybrzeża – gdzieś mniej więcej od okolic Mrzeżyna i Rewala aż po granicę z Rosją i dalej do łotewskiego wybrzeża.
- To nie jest tak, że to dwieście jednostek. To trzeba liczyć rodzinami. Każda łódź utrzymuje nawet 3-4 rodziny. Z czego one będą żyć od stycznia? Jak będą zarabiać? – pyta mnie jeden z armatorów. Rozmawiamy po proteście, który odbył się w poniedziałek 25 listopada – armatorzy zablokowali wtedy na dwie godziny pięć portów.
- Zapomniano o nas. Postawiono nas przed faktem dokonanym. W styczniu muszę zrobić opłaty za jednostkę, a jak nie będzie wędkarzy, to jak zarobię? Kuter ma ponad 20 metrów. Nie zabiorę go i nie postawię sobie w ogródku – dodaje gorzko.
Zlot starych znajomych
Tłumek w porcie rozdziela się na dwie grupy. Jedna mija przetwórnię i ma przed sobą kilkaset metrów spaceru. My mamy bliżej – „nasz” kuter stoi przy nabrzeżu najbliżej bramy. Jeszcze dobrze nie wsiedliśmy, a już wiemy, kto tu rządzi.
- O, to wy. Właśnie dzwoniłem – rzuca na dzień dobry kapitan.
- Nikt do mnie nie dzwonił…
- Dzwoniłem, dzwoniłem – ucina błyskawicznie dyskusję armator kutra Mr Zen.
- Wchodźcie, w środku jest śniadanie. Jak podróż? Od każdego po 160 zł. Wędki macie? – kolejne informacje przeplatane pytaniami padają tak szybko, że nie ma szans odpowiedzieć na cokolwiek.
Minutę później formalności są dopełnione i nieco zagubieni stoimy na pokładzie. Z wypożyczonymi wędkami w rękach. – Ty włóż wędkę tu, ty tu i chodźcie zjeść – armator kończy rozważania o najlepszym miejscu na wędkę.
Śniadanie, choć podane na tekturowych tackach jest iście królewskie - łosoś wędzony, tatar z łososia, śledzie na kilka sposobów, grzybki marynowane, wędlina, sery. Wszystko podane z kubeczkiem wina musującego, bo organizator wyprawy kończy akurat 75 lat.
Śniadanie to pierwszy moment, by przyjrzeć się współtowarzyszom. Jest nas siedemnaście osób – mężczyzn i kobiet. Do tego załoga – szyper, mechanik i armator. Okazuje się, że większość zna się z poprzednich wypraw. Pogawędki przy śniadaniu przerywa dźwięk motoru.
- Proszę o pozwolenie na wyjście z wędkarzami w morze – szyper przez radio komunikuje się z kapitanatem portu. Te same słowa usłyszymy jeszcze kilkanaście razy, gdy zgłaszają się inne jednostki.
Wychodzenie na połów musi wyglądać imponująco. Jedna za drugą główki mija ponad 20 kutrów i łodzi motorowych. Wszystkie wypływają na morze, gdy wciąż jest ciemno. Próba dojrzenia horyzontu w bezgwiezdną noc kończy się porażką. Ci, którzy mogą, dosypiają w kajutach lub na twardych drewnianych ławkach na pokładzie.
W miarę jak po prawej gdzieś nad Obwodem Kaliningradzkim wschodzi słońce, niebo zaczyna przybierać bajeczne barwy, kolejni wędkarze się budzą, a na ich twarzach widać coraz więcej radości. Mają czas na ostatnie sprawdzenie sprzętu.
Przetrwać rok 2020
Sprzęt można przed wypłynięciem uzupełnić w samym porcie. W dni, gdy pogoda pozwala wypłynąć, sklep otwierany jest o 4:30 i działa do wyjścia jednostek w morze oraz od 16:00 do powrotu wszystkich jednostek.
- Trzeba wcześnie wstać, ale gdyby nie ja, gdzie kupilibyście pilkery? – śmieje się do nas sprzedawczyni, gdy pytamy o jej pracę. Szybko doradza amatorom, które blachy najchętniej kupują starzy wyjadacze.
Unijny zakaz doprowadzi zapewne do zamknięcia również tego sklepu. Albo przynajmniej znacznie ograniczy jego obroty. W okolicy portu już teraz jest kilka pustych lokali straszących podniszczonymi reklamami sprzętu. Przypominają o tym, że wędkarstwo rekreacyjne to nie tylko same łodzie i ich załogi. To cała infrastruktura związana z rejsami.
Choćby pensjonaty, w których zatrzymują się co bardziej zapaleni wędkarze, którzy zamiast wracać po rejsie do domu wolą przenocować nad morzem. Albo pływać kilka dni z rzędu.
- Dla nas to będzie strata kilku procent gości w sezonie wiosennymi i jesiennym. Niby niewielka, ale jednak odczuwalna - mówi mi menedżer pensjonatu, w którym nocuję. Dodaje, że zakaz będzie dramatem dla miejsc, które wyspecjalizowały się wyłącznie w obsłudze wędkarzy.
- Dla klientów, którzy przyjeżdżają na dorsze, musimy być przygotowani inaczej. Żadnych wykładzin czy parkietów – wszędzie płytki. Łatwo się je zmywa i nie ma ryzyka, że przyjmą zapach. Do tego chłodnie. Wszystko po to, żeby było gdzie przechowywać ryby, bo inaczej w pokojach po prostu by cuchnęło – opowiada recepcjonistka w hoteliku stawiającym na wędkarzy.
I choć przyznaje, że biznes zapewne sobie poradzi, to koszt będzie gigantyczny. Po pierwsze – remonty. W końcu rodziny z dziećmi czy firmy organizujące konferencje wymagają czegoś więcej niż łatwo zmywalne płytki. Po drugie – marketing, by zdobyć nowych klientów.
- 2020 będzie bardzo trudny, ale musimy sobie poradzić. Co innego możemy zrobić? – kończy recepcjonistka. Straty lokalnych przedsiębiorców przełożą się na mniejsze wpływy z podatków do kasy samorządu.
Poczujesz. Uwierz mi, poczujesz
Jest już jasno, gdy motor gaśnie, a szum morza i wiatru zagłusza syrena. To znak, że można rozpocząć wędkowanie.
– Dryf jest umiarkowany, ale ze sterburty rzucajcie daleko – informuje nas kapitan.
Od razu widać, że tylko my jesteśmy po raz pierwszy na morzu. Daleki rzut z rozkołysanego kutra nie jest tak prosty, jak wygląda z boku. W dodatku obowiązuje zasada, że przynęt – 200-gramowych blach uformowanych w kształt małych kolorowych rybek uzbrojonych w dwie spore bardzo ostre kotwice – nie unosimy ponad linię burty. Tak, by nikogo nie "złowić".
- Jest pierwsza na burcie – obwieszcza po dwóch minutach radosnym tonem kapitan. To wędkarz z Bydgoszczy wyciągnął pierwszego dorsza, gdy my jeszcze nie zdążyliśmy oddać prawidłowego rzutu.
Syrena. To znak, że kończymy wędkowanie w tym miejscu. Szyper uruchamia motor. Po kilku minutach stajemy i znów syrena.
- Dublet na burcie!
- Spójrz na swoją wędkę! Holuj, nie pozwól, żeby wpłynęła pod łódź.
- Jest kolejna!
- Skąd mam wiedzieć, że ryba wzięła? – pytam przyzwyczajony do drgań spławika na jeziorze.
- Poczujesz. Uwierz mi, poczujesz.
Nie zarabiają, ale płacić muszą
Rzeczywiście poczułem. Kilkanaście razy. Po 1 stycznia już nikt nie poczuje. Poczują za to armatorzy. W portfelach.
– Od stycznia zostajemy z niczym. Zarządy portów już informują, że mamy płacić za przyszły rok. Za moją 15-metrową łódź mam zapłacić 7 tys. zł – mówi Andrzej Antosik.
A przecież opłaty portowe to dopiero początek. Przedsiębiorcy zajmujący się rybactwem rekreacyjnym obciążeni są trzynastoma podatkami i daninami. Poza ZUS-em czy podatkiem dochodowym – od siebie i członków załóg – to także ubezpieczenie łodzi, paliwo, przeglądy, naprawy, opłata tonażowa czy odnawianie licencji. Bo zatrudnieni załoganci muszą mieć aktualne uprawnienia międzynarodowe.
- Przegląd klasowy czy naprawy łodzi to nawet 40-50 tys. zł – wylicza jeden z armatorów. Wyliczenia, które mi przedstawiają, mniej więcej się pokrywają – można na tym biznesie zarobić, ale lepiej, żeby nie przytrafiła się awaria. – Jak jest awaria, idę po kredyt – dodaje jeden z moich rozmówców.
- Większość armatorów ma długi. To nie jest tak, że złomowaliśmy kutry i kupowaliśmy łodzie. Może 10 proc. pływających dziś zrobiło w ten sposób. Po wprowadzeniu zakazu większość armatorów zostanie z łodziami, na których nie zarobią, a na które mają kredyty – wyjaśnia prezes Bałtyckiego Stowarzyszenia Wędkarstwa Morskiego.
Cena łodzi to 400, 500, a czasem nawet 800 tys. zł.
- Jak nie znajdzie się wsparcie, to będzie katastrofa – mówią zgodnie armatorzy.
Na moje pytanie, czy nie warto walczyć o wyłączenie rybołówstwa rekreacyjnego spod zakazu (połowy realizowane przez wędkarzy to 2-2,5 proc. całych połowów – w 2016 i 2017 r. odpowiednio 467 ton i 378 ton dorszy – red.), prezes BSWM odpowiedział oburzony:
- To byłoby nie w porządku. Najpierw apelowaliśmy do urzędników, żeby zaczęli słuchać naukowców, a jak już zaczęli, to mamy mówić: dobra, zamknijcie dla wszystkich, ale nie dla nas? No nie. Nawet jeśli korzystamy z tych łowisk i łowimy o wiele mniej, to nie możemy tak dzielić ludzi. Skoro nie ma dorsza, to trzeba „zamknąć” morze i dla nas.
Równocześnie wyjaśnia, że armatorzy oczekują od rządu rekompensat za zezłomowanie jednostek. Mogą być to pieniądze budżetowe, mogą być unijne. Z naszych wyliczeń wynika, że to kwota rzędu 150-200 mln zł – 35-50 mln euro. W ocenie armatorów, ze strony rządu byłaby to inwestycja. Przedsiębiorcy za te środki założyliby nowe działalności.
- Państwo bardzo szybko odzyskałoby te pieniądze. Z nawiązką – dorzuca prezes.
Ryby bez mięsa
Syrena. Płyniemy. Syrena. Łowimy. I tak wiele razy. Minęło kilka takich cykli, nim faktycznie poczułem. Pierwsza ryba złowiona na morzu. Pierwsza prosto z morza. Ważyła może kilogram, a może nieco mniej, ale na szczęście była wymiarowa.
Wyciągnięcie jej okazało się trudniejszym zadaniem, niż można przypuszczać. W końcu holowałem ją z głębokości 30 metrów. Kilkadziesiąt kolejnych minut to znów puste wędki.
- Pozwól, żeby pilker opadł na dno. Szarpnij, zwiń nieco żyłki i znów pozwól, żeby opadł na dno. Zrób tak dwa, trzy razy. Zrób trochę zamieszania pod wodą, ryba na pewno weźmie – doradza pokładowy mechanik, widząc moje zwątpienie.
I faktycznie nie mijają dwie minuty, a znów czuję. Mój towarzysz też. Jemu poszczęściło się nieco bardziej. Wyciągnął kilka sztuk jedna za drugą. Wszystkie dalekie od marzeń o rekordowych okazach.
Właśnie rozmiar ryb doprowadził do sytuacji, w której znaleźliśmy się teraz - wchodzącego od nowego roku zakazu. O problemie tzw. chudych dorszy, czyli ryb niemal bez mięsa, niejednokrotnie poparzonych, media informują od kilku lat.
- To nie jest kryzys, który wybuchł teraz. Pierwsze symptomy były 4-5 lat temu. Wtedy zaczęliśmy alarmować władze. Teraz jest totalna katastrofa – mówi Andrzej Antosik.
- Mieszkam na Helu. Jeszcze 8 lat temu dokładnie 1300 m od domu łowiłem dziesięciokilogramowe dorsze. Jakiś czas temu zniknęły stamtąd, przeniosłem się więc na wysokość Juraty. Teraz stoję tutaj, ale na sztuki po 10 kg nie ma co liczyć – tłumaczył mi armator spotkany we władysławowskim porcie.
Jeśli komuś nie wystarczą słowa rybaków, może sięgnąć po opinie naukowców. Są równie jednoznaczne. Według prof. Jana Horbowego z Polskiego Instytutu Badawczego - Morski Instytut Rybacki biomasa dorszy w Bałtyku to około 75 tys. ton. Dla porównania jeszcze 10 lat temu było ich dwukrotnie więcej, a w połowie lat 80. sięgał 450 tys. ton.
Winni? Nie ma jednego. Zależy gdzie ucho przyłożyć, słychać co innego. A to natura i ubogie wlewy wody z Morza Północnego. A to zatopiona w Bałtyku broń chemiczna. A to kawerny na polskim wybrzeżu. Wszyscy zgadzają się w jednym – morze jest zabijane przez trałowanie, czyli ciągnięcie ogromnych sieci za kilkudziesięciometrowymi kutrami. To tzw. połowy pelagiczne.
- Zbierają wszystko. Jak to mówimy od mew po omułki. Jak w takiej sytuacji ma być dobrze? – denerwuje się mój rozmówca.
Choć w takich połowach, najczęściej przerabianych na paszę, specjalizują się głównie Skandynawowie, to i my nie jesteśmy niewinni.
– Bałtyk jest za mały na jednostki 40-50 metrowe. Z kolegami uważamy, że największe, jakie powinny pływać, to 20-25 metrów – dodaje inny armator. Co ciekawe, zgadzają się z nim naukowcy.
"Z technicznego i środowiskowego punktu widzenia, pelagiczne połowy paszowe małymi statkami rybackimi do 26 m długości, nie stanowią zagrożenia dla środowiska Morza Bałtyckiego, nie niszczą dna i zapewniają zadowalająca selektywność w czasie połowów.
Ponadto są często kontrolowane przez inspektorów rybackich. Jednakże nie można traktować Morza Bałtyckiego jak typowego łowiska paszowego. Morze Bałtyckie jest małym morzem, ze statusem Szczególnie Wrażliwego Obszaru Morskiego" – brzmi fragment tekstu naukowców z Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technicznego w jednym z ostatnich numerów „Wiadomości Rybackich” wydanych przez PIR-MIB.
- Skoro zaczyna brakować pożywienia, to dorsz skarlał. Kiedyś rozmnażały się ryby cztero lub pięcioletnie. Dziś rozmnażają się dwuletnie. Populacja w ten sposób się broni – wyjaśnia mi Andrzej Antosik.
Zakaz może obowiązywać kilka lat, choć naukowcy ostrzegają, że nawet pięcioletni okres nie gwarantuje odnowienia się stada.
Zarobią Szwedzi, Duńczycy i Norwegowie
Dla armatorów, zakaz bez rekompensat dla rybołówstwa rekreacyjnego (rybacy podobnie jak dotychczas na wsparcie liczyć mogą) to kolejny cios w polskie wybrzeże.
- Polscy rybacy i przetwórcy pracują już dla Szwedów, Duńczyków i Norwegów. Teraz pojadą tam wędkarze i tam zostawią swoje pieniądze – zgodnie przyznają moi rozmówcy.
- Niech mnie pan nawet nie denerwuje. Poproszę kolejny zestaw pytań – to pierwsze, co usłyszałem od spotkanego w porcie pod koniec listopada armatora. A zapytałem tylko o plany na przyszłość.
- Mam podły humor, ale jakoś sobie poradzę. Mam z czego żyć. Gorzej z kolegami, którzy utrzymują się tylko z tego, płaczą. No co oni mają zrobić? Jedną złą decyzję naprawia się drugą złą decyzją – mówi. Przez całą naszą rozmowę nie przestał szorować swojej łodzi, bo zapowiadali pogodę połowową.
Nowe unijne zasady będą obowiązywać też na bałtyckich wodach u wybrzeży Niemiec i Danii. Nie będzie tam całkowitego zakazu, ale wędkarzy obejmie limit 5 lub 2 dorszy dziennie (w zależności od okresu). Tamtejsze rządy już zapowiedziały stworzenie funduszy wspierających armatorów rybołówstwa rekreacyjnego.
Na znalezienie rozwiązania polskiemu rządowi pozostało niewiele ponad miesiąc. Minister gospodarki morskiej Marek Gróbarczyk w rozmowie z Wirtualną Polską przyznaje, że "wciąż poszukuje środków na wsparcie armatorów".
- Jednoznacznie nie przekreślam takiej możliwości, bo może do końca roku znajdziemy pieniądze, ale na dziś wydaje się to bardzo trudne - mówi otwarcie.
"Bardzo trudne" przetłumaczone z języka politycznego na polski oznacza, że armatorom został tylko cień nadziei na pomoc.