Jan Borysewicz, Agencja FORUM
Urszula Korąkiewicz: Co po czterdziestu latach napawa największą dumą?
Jan Borysewicz: Osobiście najbardziej cieszę się z tego, że ten zespół tyle lat istnieje. I że jesteśmy w nim cały czas z Januszem. Ciągle chce nam się pracować, mamy tę samą energię.
Jesteście filarami Lady Pank. Jaka jest ta wasza przyjaźń?
Przede wszystkim dogadujemy się. Nie mieliśmy ani jednej akcji, w której poszlibyśmy na noże, nie odzywali się do siebie albo uznali, że to koniec. Jestem takim człowiekiem, że nawet, jeśli pojawiają się jakieś niesnaski, to staram się je korygować i rozwiązywać od razu. Nie zostawiam nic na później.
Jesteśmy tych 40 lat razem i bardzo się lubimy, lubimy razem grać, rozmawiać, spędzać czas. No i on szanuje mnie jako gitarzystę, ja go szanuję jako wokalistę, a to co robimy, robimy szczerze. Ot, w tym tkwi cały sekret.
I to wystarczy, żeby wytrzymać w jednej kapeli tyle czasu?
Wymarzyłem sobie ten zespół. Oczywiście na początku nie wiedziałem, jaką przyjmie formę, jak będzie wyglądał, ale wiedziałem, że on będzie. I to się spełniło! Zresztą, cały czas mam w sobie to marzenie i je spełniam.
Nie jestem żadną gwiazdą. Jestem gościem, który chciał grać i dawać miłość ze sceny. I całe moje życie było pod to podporządkowane.
Jak podporządkowane?
Kocham ten mój instrument, czyli gitarę. Cały czas pracuję nad sobą i się rozwijam. A "LP40" pokazuje mój rozwój jako kompozytora, w jakim miejscu jestem. I uważam, że poszedłem bardzo do przodu.
Tę płytę można uznać za odważną, jest inna niż poprzednie. Ale prawda jest też taka, że nie chciałem jej nagrać tak jak 40 lat temu. Chciałem zagrać inaczej, nowocześniej. I myślę, że się udało.
Ale możemy ją nazwać klamrą, która spina to, czego dokonaliście od waszej pierwszej płyty?
Myślę, że tak. Nawet celowo śpiewam "Amerykę", pierwszy utwór, który pojawia się na płycie. Tak, jak przed laty zaśpiewałem nasz pierwszy utwór , "Małą Lady Punk". Z kolei "Karton" zrobiliśmy z Januszem analogicznie do "Minus 10 w Rio" - ja śpiewam zwrotki, a on refreny. Więc to jest klamra. Ale co będzie za chwilę? Tego nie wiem!
Wiem za to jedno - w przeciągu dwóch lat planuję wydanie mocnej, gitarowej płyty. Pandemia zadziałała na mnie tak: zamknąłem się w studio i mam tyle nowości, że mam szczerą potrzebę nagrania kolejnego albumu. Już pokazałem zespołowi dwa utwory i są nimi zachwyceni.
Czyli o zejściu ze sceny jeszcze przez dłuższy czas nie będzie mowy.
Mam tyle energii, że w ogóle nie wiem, co z nią zrobić! Chyba my wszyscy jesteśmy jak zwierzaki - kiedy wychodzimy na scenę, to tak, jakby wypuścić nas z klatek. Jasne, nie myślałem o tym, że będę grać do 40, 50, ani nawet 60 roku życia. Ale jeśli będą zdrowie i siły, to mogę grać i grać.
Nawet niedawno zapytałem Janusza, ile lat jeszcze damy radę. A on na to ze śmiechem: "nie no Janek, tak z dziesięć to jeszcze spokojnie!".
Przyszłość zatem zapowiada się kolorowo. Ale wróćmy do przeszłości. Jan Borysewicz zakłada zespół – i naprawdę towarzyszy mu wielka wiara w to, że ten zespół odniesie taki sukces?
Tak. Zwróć uwagę, że my nie braliśmy udziału w żadnych konkursach, przeglądach. Ba, zaraz po "Małej Lady Punk" nie było nawet zespołu, bo w zasadzie byłem tylko ja i Andrzej Mogielnicki. Ale już wtedy byłem pewien, że za chwilę znajdę muzyków i ruszymy w świat.
To było tak oczywiste, jak teraz wydanie płyty na 40-lecie. Chyba zawsze miałem w sobie coś, co pomagało realizować wszystkie moje cele. Wyraźnie widzę je przed sobą i bardzo wierzę w ich osiągnięcie.
Skoro wydanie okolicznościowej płyty było tak pewne, to jaka jest ta wasza czterdziestka?
Pracowałem nad nią dość długo. W ciągu przeszło dwóch lat zrobiłem 26 kompozycji i miałem dużo czasu, żeby wybrać z nich 12 utworów. I wydaje mi się, że każdy mógłby spokojnie funkcjonować jako oddzielny singiel. Każdy ma swoją historię. Myślę też, że ta płyta zostanie zapamiętana jako album pandemiczny.
To znaczy?
O ile muzyka powstała wcześniej, to większość tekstów powstało w czasie, kiedy zaczęła się pandemia. Odnoszę wrażenie, że w ostatnim czasie, nie bardzo było już wiadomo, jakie teksty tworzyć. Stagnacja była wyczuwalna w całej branży.
A teraz ten wór się otworzył. Czuję to dogłębnie, obserwuję, co się dzieje wokół i gram duszą i emocjami. Umiem wyrazić to, co mi siedziało w głowie przy tworzeniu każdego utworu.
Ale tematy na "LP40" wiążą się nie tylko z pandemią. W "Ameryce" pobrzmiewają echa tego, co się dzieje w USA i to, co stało się np. z Georgem Floydem.
Po to są artyści, by wyrażać swoje opinie, obawy i to, jak się widzi świat. Zmuszać do myślenia, trafiać do wrażliwości; to nasze zadanie. Z tego co widzę, ta płyta mocno trafia do słuchaczy. I tak powinno być – kiedy kończę płytę i trafia ona na półki, przestaje być moja. Należy do ludzi, którzy ją kupują.
Do nich należy interpretacja.
Z "Ameryki" wypływa też wniosek, że ten obiecywany wspaniały świat taki piękny nie jest.
Ten utwór to moja historia, opowiadam ją z perspektywy dziecka. Mówi o wszystkim, o czym marzyłem i co widziałem w Ameryce i zderza się z tym, co stało się z Floydem, z zamieszkami przechodzącymi przez ten kraj. Bo nagle wszystkie dziecięce fantazje runęły mi w wieku 60-paru lat.
Okazało się, że jako ludzie nie zdaliśmy egzaminu. Żyjemy, pracujemy, kupujemy coraz więcej, bawimy się. I pozwalamy na haniebne rzeczy, pozwalamy na to, co się dzieje w Syrii, na tę wojnę, dzieci bez domów i przyszłości. Niszczymy planetę. Pod każdym względem.
Trzeba wziąć się do roboty i się ogarnąć. Mam swoje lata i żartuję, że niewiele mi zostało. Ale martwię się o młodych. O pokolenie, które dopiero wchodzi w dorosłe życie. O tych, którzy mam nadzieję, będą zmieniać świat.
Młodzi chcą zmieniać świat, angażują się, wychodzą na ulice, protestują. Ten bunt, który tak ich porwał, jest analogiczny do waszego?
Oczywiście. Ale nie przypuszczałem, że po tylu latach zobaczę, jak ludzie wychodzą na ulice, żeby walczyć o, cholera, podstawowe prawa. Zdawało mi się, że poszliśmy już tak do przodu, że w zasadzie będziemy się tylko rozwijać i dbać o to, żeby było nam coraz lepiej.
A my się cofamy i jeszcze pogarszamy sytuację.
I chyba nikt się nie spodziewał, że podziały będą się tak pogłębiać.
Tak. Niby zawsze jest szansa, żeby wszystko naprawić, ale teraz? Szczerze mówiąc, nie widzę takiej możliwości. Jestem na ogół optymistycznie nastawiony do życia. Ale żeby coś zmienić, musielibyśmy rozmawiać. Tego nie robimy.
Znieczuliliśmy się?
Natłok nieszczęśliwych informacji jest taki, że przechodzimy nad nimi obojętnie. To jest niebezpieczne. Jesteśmy w pędzie, jesteśmy dla siebie niemili, nieżyczliwi. Może nie wszyscy, ale napiętą atmosferę zwyczajnie się czuje.
Zobacz, hejtujemy się, obrażamy się za byle co. Wystarczy, że ktoś napisze parę słów na jakikolwiek temat. Jeżeli taka jest rzeczywistość, to jak się ma to zmienić?
Życzyłbym nam wszystkim, żebyśmy żyli w przyjaźni, żebyśmy byli częściej w stanie sobie pomóc, a nie podkładali kłody. I żebyśmy uszanowali to, co już wywalczyliśmy.
Ale na razie jest tak, jakby nie można było wyrazić swojego zdania. A jeśli nie wyrażamy swobodnie swoich opinii, bo się boimy, to już jest bardzo źle.
Wy w Lady Pank nie baliście się w tekstach wyrażać własnego zdania.
Trzeba mówić to, co się myśli i czuje. Taki jestem, takie jest całe Lady Pank.
Nie lubimy gadać za dużo na koncertach, ale wszystko, co chcemy powiedzieć, fani odnajdują w naszych tekstach. A przez tych 40 lat naprawdę ich się nazbierało.
Wychowaliście niejedno pokolenie. Czujecie tę zmianę pokoleniową?
Oj, tak. To już chyba "nasze" trzecie pokolenie albo nawet czwarte! Jestem z fanami w kontakcie w social mediach i cały czas dostaję od nich zdjęcia i nagrania dzieci w ciuchach z naszym logo – zupełnie malutkich, a potem po latach już np. ośmio- czy dziesięciolatków. Do dziś potrafią mnie też zaskoczyć spotkania.
Kiedyś na koncert przyszedł może jedenastoletni chłopak z plakietką Lady Pank, okrągłą, białą, z lat 80. Zagadałem do niego: "O chłopaku! Weź mi to sprzedaj, tyle czasu tego nie widziałem"! A on złapał za nią i na to: "w życiu tego nie oddam, ja to kocham!" A do tego śpiewał z nami wszystkie teksty. Jedenastolatek!
Więc mamy wśród fanów naprawdę szeroki wachlarz ludzi. I być może nawet ci, co się jeszcze nie narodzili, już słuchają Lady Pank!
Fani to jedno, ale macie poczucie, że "wychowaliście" kolejne pokolenia muzyków?
Kiedy nagrywaliśmy na nowo pierwszą płytę z gośćmi, m.in. z Piotrem Roguckim, Krzyśkiem Zalewskim, Kasią Nosowską, wszyscy mówili nam, że od dziecka w ich sercach było Lady Pank. Ale przykładów jest mnóstwo. Nie wspominam już o tym, że jeszcze młodsi od nich wysyłają często mi swoje covery naszych utworów.
Więc naprawdę widzę, że to działa. Strasznie mnie to cieszy. Na dobrą sprawę, można byłoby założyć szkołę Lady Pank i uczyć grać na samych naszych utworach.
Ale jest za to Akademia Jana Borysewicza. Jak wypadają ci, którzy zaczynają przygodę z muzyką?
Jest masa ludzi, którzy chcą zakładać własne zespoły. Ale niestety, ludzie mają straszne braki w kwestii układania kompozycji, improwizacji. Mamy dramatycznie słabe przygotowanie muzyczne w szkołach. Coś musi się w tym temacie zmienić.
Dlatego stworzyłem tę akademię i prowadzę w niej warsztaty gitarowe. I tak długo, jak będę pozostawać aktywnym muzykiem, będę zawsze zachęcać do tego, żeby chwytać za instrumenty.
Takie wsparcie z pewnością jest cenne na samym początku kariery.
Nam nie było łatwo, ale teraz też nie jest lekko. Teraz musisz się przebić, a jest nawał i muzyki, i środków przekazu.
Ja nie jestem człowiekiem, który chciałby być zaszufladkowany. Wychowałem się na bardzo różnorodnej muzyce, na moje brzmienie pracowałem długo, ale nie trzymam się jednego stylu. Ale dzisiaj młodemu muzykowi trudno jest tego uniknąć. Nawet jeśli odniesie sukces i jest znany, grają go w ograniczonej liczbie rozgłośni – tylko dlatego, że proponuje taką, a nie inną muzykę.
Zauważ też, że od jakichś 15 lat nie powstają przeboje, które byłyby grane latami, to często pioseneczki, które zaraz zastępują następne. Jest okrutny przemiał. Nowy numer pogra tydzień, dwa, miesiąc, pół roku i przepada.
To co z tym zrobić?
Trzeba byłoby się zastanowić nad tym, jak pomóc tym młodym wykonawcom, bo sami się w tym gubią. Skaczą po gatunkach, nagrywają jedną płytę zupełnie inną od drugiej i nie są przez to wiarygodni.
Z jednej strony poszukiwania są dobre, ale z drugiej, jeśli zakładasz swój zespół, musisz myśleć przyszłościowo. Musi być wyrazisty, charakterystyczny, musi mieć wyjątkowe brzmienie.
A Jan Borysewicz, ten, od którego uczą się inni, sam wciąż szuka tej wyrazistości i charakteru?
Cały czas. Szukam brzmienia, technik grania, inspiracji. Gitara to instrument niezbadany. Jeszcze wielu po mnie będzie go odkrywać.
Ja naprawdę ćwiczę codziennie, przynajmniej po cztery godziny. I codziennie znajduję nutkę, coś nowego, co mogę wpleść w to, co już umiem. To się nie kończy. I to mnie najbardziej cieszy i najbardziej kręci. A jaką mam radochę, gdy na koncercie uda mi się fajnie zagrać jakąś nowość! To napędza.
I tak powinno być ze wszystkim. To, że coś umiem, nie znaczy, że nie muszę się już doskonalić. I nie znaczy, że jestem lepszy od ciebie. Dla mnie w muzyce rozwój to podstawa. Bez tego byłbym nikim.